Z tymże rozdziałem rating zostaje zmieniony na M.

Dwa uczucia, walką śmiertelną
Rwały ku sobie duszę młodzieńca.
Miłość – uśmiechem w raj ją zanęca;
Zemsta – potrąca w otchłań piekielną.

Gustaw Zieliński, Kirgiz


Syriusz deportował się bezpośrednio w hallu Banku Gringotta. Nie nałożył na siebie Ingoniusa ani żadnych innych zaklęć maskujących, jak zwykł to czynić, wychodząc w miasto. Gobliny, zdający się zupełnie ignorować kolejne przewroty stanu w czarodziejskim świecie, od stuleci pozostawały neutralne wobec politycznych zawirowań. W zasadzie wojny nakręcały koniunkturę i z bankierskiego punktu widzenia czas od czasu były pożądane. Również w obecnych warunkach żadna ze stron konfliktu nie odważyła się zrazić do siebie goblińskiej finansjery. Złoto, powierzone pieczy Banku Gringotta, pozostawało absolutnie bezpieczne. Dzięki temu nawet rasistowscy śmierciożercy pozwalali sobie bardzo wybiórczo podchodzić do kwestii eksterminacji istot nie posiadających różdżek.

Powód był trywialny – bez pieniędzy prowadzenie działań militarnych stawało się niemożliwe.

Bankowe skrytki, chronione potężną, nieznaną czarodziejom magią, poza oczywistym przeznaczeniem nierzadko służyły za bezpieczny skład dla bardziej wyszukanych precjozów. Deponowano tutaj magiczne artefakty, bezcenne zwoje czy mikstury. A ponoć także bardziej pokaźne oraz mocniej problematyczne ładunki, jak choćby doczesne szczątki jakiegoś pechowca, na których wypłynięcie nie mógł sobie deponent skrytki pozwolić.

Legendarna dyskrecja goblinów nie miała granic, o ile klienci nie spóźniali się z regulowaniem należności za możliwość korzystania z ich usług.

Sam Syriusz miał u Gringotta trzy skrytki.

Pierwszą z nich odziedziczył po swoim zmarłym wuju wraz z resztą spadku, ale do tej konkretnej jeszcze nie zaglądał, zwyczajnie zlecając finalizowanie bieżących transakcji ze zgromadzonych tam środków. Dwie pozostałe wynajął w ciągu ostatnich miesięcy i ich progu nie pozwolił przestępować nikomu poza sobą samym. Chociaż nie skrywały złota ani szlachetnych kamieni, wielu zabiłoby za dobranie się do ich zawartości. A z tym – powodzenia.

Dzisiaj jednak nie jedna z dwóch sekretnych komnat była powodem jego wizyty w tej świątyni zbytku. Chłopak bez ociągania, pewnym krokiem przemierzył obszerne pomieszczenie, kierując się w stronę lady. Tam, w głębokim skupieniu i ciszy, kilkunastu goblińskich gryzipiórków skrzętnie odwalało swoją robotę, tym samym przyczyniając się do pomnażania dobytku swoich chciwych klientów. Kiedy tylko Syriusz podszedł bliżej, siedzący za pulpitem pracownik oderwał się od słupków i statystyk, skupiając całą uwagę na petencie.

– Chciałbym dostać się do skrytki na nazwisko Toma Marvolo Riddle'a – powiedział na jednym wydechu, przekazując w szponiastą dłoń swoją cedrową różdżkę. Tego wymagała procedura, przez którą nie jeden już raz przechodził.

Szelest pergaminu i odgłos skrobania piórami na moment ustał przy wszystkich stanowiskach pracy, a chłopak wyczuł, jak powietrze zrobiło się gęstsze. Na moment wszelki ruch zamarł. Po pięciu sekundach gobliny wróciły do przerwanej pracy jak gdyby nigdy nic. Nawet jednego nachalnego, zaciekawionego spojrzenia. Pełen profesjonalizm.

Przez chwilę zaniepokojony Syriusz zaczął myśleć, że Flint głupio sobie z nim pogrywał. Odepchnął od siebie wątpliwości, kiedy obsługujący Blacka goblin skinął głową, sięgając na jedną z półek regału za jego plecami. Odwrócił się, trzymając dwa zwoje.

– Jestem zobowiązany do potwierdzenia tożsamości osoby, która zechce dostać się do tej konkretnej skrytki – oświadczył, badawczo wpatrując się w oczy młodego czarodzieja.

Black na moment zgłupiał. O tym nie wyłapał nic w wiadomości zamieszczonej w Proroku. Sam pomysł z powołaniem się na mugolskie nazwisko Voldemorta był niezły, jeśli nie genialny, to musiał Flintowi przyznać. Jakkolwiek Proroka czytał cały czarodziejski świat, zakamuflowana wiadomość gwarantowała zachowanie tajemnicy. Nawet gdyby ktoś za bardzo domyślny zdecydował odwiedzić Gringotta i przejąć przesyłkę, miał na to niewielkie szanse. Właściwie, poza nielicznymi wyjątkami po Jasnej Stronie, jedynie część śmierciożerców znała prawdę o pochodzeniu Czarnego Pana, którą ten jakoś się nie chwalił. Żaden z jego sług nie odważyłby się wymówić głośno mugolskiego nazwiska swojego mistrza, opierając się tylko na domniemaniach. Coś takiego uchodziło za rodzaj zdrady stanu. Gra nie warta ryzyka.

Flint najwyraźniej był jeszcze bardziej ostrożny. Po co jednak pomysł z dodatkową weryfikacją tożsamości, skoro tą rozpoznał goblin po różdżce? Chyba że przemyślny ex–Ślizgon chciał sprawdzić, czy ex–Gryfon nie jest po prostu imbecylem.

Punkt dla padalca, pomyślał Syriusz z uznaniem. Niewiele ponad dobę temu młodszy chłopak był kupką nieszczęścia, a teraz rozdawał karty. I najwyraźniej zdążył już zawrzeć świeże sojusze, co jeszcze bardziej intrygowało. Ale tym Black zajmie się później, kiedy rozwiąże bardziej palące kwestie, które go tu ściągnęły.

Skupił się więc na taksującej go wzrokiem istocie, mając nadzieję, że dobrze odczytał zagrywkę Flinta.

– Jestem Raguelem – zaryzykował.

– Oczywiście – powiedział tylko goblin przedkładając klientowi urzędowy dokument, opatrzony pieczęcią Gringotta. – Według instrukcji dotychczasowego dysponenta skrytki jej własność przechodzi na pana. Poproszę tylko o złożenie magicznej sygnatury.

Syriusz odetchnął z ulgą i wykonał polecenie, nie mogąc już wystać w miejscu. Ciemne, wyłupiaste oczy powiodły po drugim pergaminie, porównując wzór ze złożonym podpisem i pomarszczona twarz wyraziła usatysfakcjonowanie.

– Nazywam się Zork i jestem do pana dyspozycji – poinformował goblin, skłaniając głowę. – Zechce pan udać się ze mną?

Niecały kwadrans później Black pchnął okute drzwi i za nimi znalazł plik luźno ułożonych kartek, nie wyglądających jakoś imponująco. Z lekkim poczuciem zawodu wszedł do środka i sięgnął po domniemane dokumenty, które okazały się być raczej luźnymi notatkami. Kartki pospinane były po kilka sztuk, co wskazywało na jakiś rodzaj ich uporządkowania. Chłopak przebiegł wzrokiem pierwszy plik, a potem kolejne. Na podłogę upadł pojedynczy pergamin, zawierający listę nazwisk, nie opatrzoną żadnym komentarzem, oprócz adnotacji z datą i adresem.

Syriusz szerzej otworzył oczy.

To nie były jakieś wartościowe dokumenty. Te bazgroły, o ile odzwierciedlały prawdę, stanowiły coś nie do przecenienia.

Czarodziej stał chwilę, wgapiając się w trofeum. Należało dobrze to rozegrać. Przede wszystkim musiał porozmawiać z Rogaczem. Nie mógł się z nim tym nie podzielić, z drugiej jednak strony należało informacje najpierw potwierdzić. Syriusz nie mógł z czymś takim wyskoczyć w ciemno. Żeby rzeczone dane zweryfikować, potrzebował pomocy. Odpadało angażowanie w to Jamesa i Remusa, który zapewne trzymał front z tym pierwszym, zresztą bardzo słusznie.

Kolejna wtopa nie wchodziła w grę.

Bardziej efektywnym byłoby zaangażowania kogoś z wpływami w Ministerstwie. Niezbędnym wydawało się skorzystanie z bocznych drzwi. I to szybko, bo o ile jeszcze dotrzeć do ministerialnych kręgów miał szansę, to inwigilacja Azkabanu już tak różowo się nie zapowiadała.

I nagle doznał oświecenia, chociaż jakoś wnioski nieszczególnie poprawiły mu nastrój.

Był jeden taki bufon z odpowiednimi dojściami, ale Syriuszowi brakowało pewności, że radę kolesia przekonać. Jak znał życie, nie wystarczy ładnie się uśmiechnąć i zagrać na emocjach. Nie z takiego formatu graczem.

Nie obędzie się bez karty przetargowej. Szlag, a miało być na czarną godzinę.

Teraz jest czarna godzina, poprawił się w myślach.

– Zorku – wezwał swojego przewodnika, którego zostawił za drzwiami. Kiedy goblin pojawił się w progu, Syriusz schował papiery do wewnętrznej kieszeni płaszcza i zażądał – Chcę odwiedzić także jedną z moich pozostałych skrytek.

– Oczywiście, jak sobie pan życzy – natychmiast odezwał się tamten, sięgając po pęk kluczy. – Którą?

– Tą dla VIP–ów – poinformował, zatapiając się w myślach. Skierowali się w stronę dobrze znanego Syriuszowi rozwidlenia podziemnych korytarzy, by krętymi schodami zejść na najniższy poziom, strzeżony przez najsilniejszą, pradawną magię z bardziej militarnym wsparciem w postaci rozjuszonego smoka. Ciszę ponownie przerwał głos Syriusza, kiedy wreszcie w jego umyśle zarysował się plan działania. – Zorku, poinformuj przełożonych, że chciałbym wynająć jeszcze jedną skrytkę.


Severusowi dobrą godzinę zajęło zebranie się do kupy, a przynajmniej tak ocenił upływ czasu. Kiedy wreszcie opuścił zaułek, mrok odchodzącej nocy zastąpiła szarość mglistego poranka. Przez kolejne godziny, pomimo zmęczenia, włóczył się bez celu po ulicach. Padał na twarz, niemniej był pewny, że nie zmruży oka, dopóki nie poukłada sobie wszystkiego w głowie. Nie potrafił po prostu zasnąć, nie mając planu na chwilę po przebudzeniu.

Nie chciał wracać do Malfoy Manor, a świadomość, że właściwie nie ma dokąd pójść, pierwszy raz obudziła w nim coś na podobieństwo goryczy. Nawet nie pomyślał o obskurnym mieszkaniu wynajętym po wyprowadzce z Ealing Road, w którym od miesięcy nie postawił nogi. Wciąż opłacał czynsz, nie chcąc oficjalnie uznać, że przeniósł się na dobre do rezydencji Lucjusza. De facto całe jego życie uzależnione było obecnie od widzimisię Czarnego Pana, choćby uparcie twierdził, że to tylko pozory.

Cały czas grał.

Wszystko stało się częścią przedstawienia, jednak powoli środek ciężkości zaczął się przesuwać w niewłaściwą stronę. Chłopak, zanim się obejrzał, stracił nad tym kontrolę. Cholerny Mroczny Znak wyciągał go z łóżka albo odrywał od popołudniowej kawy, a proszone kolacyjki, z których nie mógł się urywać, zajmowały jego wieczory i noce. Nie wspominając o bardziej ociekających posoką rozrywkach. Całą swoją życiową aktywność związał z kręgiem śmierciożerców, co w założeniu po prostu miało być użyteczne. Nie zorientował się, w którym momencie ten świat go wchłonął, odgradzając murem od reszty rzeczywistości.

I ktoś z tego grona rzucił Severusowi rękawicę, a on – niewiele ponad dobę temu przekonany, że rozdaje karty – nie miał pojęcia, jak rozgryźć tożsamość wroga. Wszyscy byli potencjalnymi podejrzanymi.

A osamotniony dziewiętnastolatek stał sam przeciw całemu światu.

W dzieciństwie oduczył się polegania na innych, wykazujących typowo ludzką tendencję do szybkiej zmiany frontu, w zależności od okoliczności. Wszyscy okazywali się łgarzami, wcześniej czy później. Nie potrzebował chwiejnej sympatii zakłamanych przedstawicieli ludzkiego gatunku. Taki aspekt wyobcowania zupełnie mu nie przeszkadzał. Problem leżał gdzie indziej.

Severus właściwie nigdzie nie przynależał.

Mógł oczywiście wciąż obstawać przy twierdzeniu, że powinności i więzy zależności niosły ze sobą ograniczenia, czyniąc podatnym na słabości. Coś się jednak przez ostatnie miesiące, może nawet lata, zmieniło. Pierwszy raz był gotowy przyznać, że powyższa teoria mogła nieco rozmijać się z prawdą. Snape w żadnym razie nie doznał nagle jakiejś iluminacji ani nie ujawniła się jego puchońska strona osobowości. Był w końcu racjonalistą i nie mógł dyskutować z faktami. A przedwczoraj bez cienia niepewności myślał, że może wszystko, czując za plecami wsparcie drugiego idioty o podobnie rozbuchanym ego. Nakręcało go planowanie, każda zdobyta informacja urastała do rangi sukcesu, każdy dzień niósł posmak ekscytacji, płynącej z przybliżania się do celu.

Wypadki w Halloween pokazały, że obaj byli skończonymi idiotami. Okazało się, że nad niczym nie mają kontroli, nawet nad własnymi postępkami, a najlepsze intencje mogą sobie wsadzić.

Jak zawsze – wszystko sprowadzało się do czynów. Jesteś tym, co po sobie zostawiasz.

A skoro Severus był czystą destrukcją, to biada sukinsynowi, który bezceremonialnie rozwalił w pył dopiero zarysowującą się, świeżą severusową ideologię życiową. Jeśli najwyraźniej chłopak nie potrafił budować, to w cholerę rozpieprzy ten śmierciożerczy grajdołek, choćby miał spocząć pod gruzami zawaliska.

Zmotywowany narastającą żądzą zemsty zacisnął dłoń na cisowym drewnie swojej różdżki, a ta odpowiedziała delikatnym drganiem, wywołującym mrowienie na koniuszkach palców. O tak, zabawa będzie przednia, a Severus nie należał w końcu do ludzi, podchodzących do czegokolwiek z przesadną delikatnością.

W zostawianiu dokoła zgliszczy akurat nie miał silnej konkurencji, może poza Czarnym Panem. A konkurencji, w jakiejkolwiek postaci, Severus Snape zdecydowanie nie lubił.


– Black, ty naprawdę cierpisz na jakąś chorobę psychiczną i z takimi pomysłami aż dziwne, że jeszcze nie doczekałeś się nekrologu – padło gardłowym głosem. Zielonkawe oczy Gawaina Robardsa wpatrywały się w rozmówcę z zadziwieniem, jakby chłopakowi wyrosła trzecia ręka. – Niełatwo mnie rozbawić, a nie pamiętam, kiedy tak chciało mi się śmiać. Zaspokój moją ciekawość i wyjaśnij, dlaczego miałbym ryzykować moją zawrotnie rozwijającą się karierę, wybierając wylecenie z pracy w niesławie i zamknięcie w Azkabanie?

Chłopak odetchnął głębiej i nie okazał po sobie cienia irytacji z faktu, że mężczyzna naprzeciw traktował go jak rozkapryszonego dzieciaka. Przynajmniej w ogóle odpowiedział na sowę, a po ich ostatnim spotkaniu Syriusz miał podstawy założyć, że jego skąpy w szczegóły list posłuży Robardsowi za podpałkę do kominka. Właściwie, żądania chłopaka nikt przy zdrowych zmysłach nie potraktowałby poważnie. W końcu dziewiętnastolatek przez lata pracował usilnie na wyrobienie sobie opinii rozpuszczonego gówniarza, która to opinia zdawała się nadal utrzymywać w środowisku. W ciągu trzech ostatnich nadrobił jednak braki w zakresie zrównoważonego rozwoju. Nie był już beztroskim Huncwotem.

I nie przyszedł z pustymi rękami.

Nie próbował zagłębiać się w suche wyjaśnienia, za to wyjął z torby, przewieszonej przez ramię, gruby plik papierów. Bez słowa podał je aurorowi, a ten, choć nadal kpiarsko mierzący młodszego czarodzieja wzrokiem, wyciągnął dłoń i zaczął pobieżnie kartkować.

Zgodnie z przewidywaniami Syriusza wyraz twarzy mężczyzny powoli się zmieniał w miarę zagłębiania się w lekturę. Wreszcie, po kilku minutach ciszy, zakłócanej tylko szelestem przekładanych kartek i poszczekiwaniem psów gdzieś po drugiej stronie kamienicy, skrywającej dwóch czarodziejów w swoim cieniu, Robards spojrzał na Blacka poważnie.

– Skąd to masz? – zapytał ostro i dodał z wahaniem – Są autentyczne?

– Nie nazywam się Skeeter, więc plotki, półprawdy i spekulacje to nie moja działka. Jeśli to cokolwiek dla ciebie znaczy, mogę przysiąc na mój honor. Wszystko jest potwierdzone przynajmniej z dwóch niezależnych źródeł.

Auror ponownie zawiesił wzrok na trzymanych w dłoniach dokumentach. Chwilę rozważał.

Jego zachowanie upewniło Syriusza, że tę część jego planu, w której udział pracownika Departamentu Aurorów wydawał się niezbędny, można było uznać za wykonaną.

– Wykorzystam te informacje. Jednoznacznie wskazują na naruszenie ministerialnych protokołów bezpieczeństwa. Ten… – auror przerwał, przeklinając bezgłośnie. – Ta wszawa szumowina stanowi zagrożenie – dokończył, z uwagą przypatrując się twarzy rozmówcy. – Skąd to masz i czemu nie przekazałeś takich danych w odpowiednie ręce?

– Robards, jestem ponoć tylko gówniarzem z przerostem ego. Jakże bym śmiał mieszać się w wewnętrzne sprawy Departamentu Aurorów? – Syriusz zakpił z czystą satysfakcją. W ciągu niedługiego życia wyrobił sobie zdanie o ministerialnych oficjelach i daleko mu było do pochlebnego. – Połowa Ministerstwa jest umoczona, jedna czwarta regularnie sprzedaje informacje. Ekipa na najwyższych stołkach od stuleci niezmiennie zmiata wszystko pod dywan. Najważniejsze rody czystej krwi od zarania dziejów żrą się między sobą, zasilając sakiewki bardziej ambitnych acz mniej zamożnych członków Wizengamotu w zamian za przysługi – objaśniał Black znudzonym głosem. – Jedyna różnica dzisiaj jest taka, że wtyki pracują dla gnidy z mugolskimi korzeniami, a za wszystko i tak płaci arystokracja. Jak widać, przypadło nam żyć w czasach najgłupszego pokolenia czystokrwistych, jakie nosiła ziemia.

Auror mimowolnie wykrzywił usta w złośliwym, rozumiejącym półuśmiechu.

– Unikat z ciebie, Black. Muszę przyznać, że najwyraźniej wyciągnąłem pochopne wnioski, kierując się stereotypami – przyznał, zaskakując nieco chłopaka.

Może jednak facet nie był z kolei typowym, twardogłowym aurorem, wypuczającym się z wyższością, jakby namaszczenie z rąk Ministerstwa czyniło go bogiem.

– I tak wykorzystam te informacje. Od miesięcy polujemy na kreta i nie mógłbym przejść nad tym do porządku dziennego – oświadczył mężczyzna. – Przyznaję, że te dokumenty są cenne, ale straciłeś kartę przetargową. Nie możesz liczyć, że pomogę ci uwolnić… śmierciożercę.

Omówienie tej ostatniej kwestii wymagało odpowiedniego przygotowania gruntu, co też Syriusz zdecydował uczynić, przechodząc do rzeczy.

– Te świstki masz gratis – rzucił, nonszalancko opierając się o zawilgniętą ścianę kamienicy. – Mam tego kilka skrzyń. To znaczy – zawiesił głos dla spotęgowania efektu – kilka skrzyń waszych, aurorskich brudów. Poprzedniego Ministra upchnąłem w dwóch szafach, obecnie nam panująca pani Minister wypełniła już cztery kartonowe pudła… Laurki na Dumbledore'a zagracają mi kilka metrów sześciennych podłogi. Rozumiesz, na niego nie marnuję mebli – walnął, wyszczerzając się głupio, ale momentalnie spoważniał. – Oferuję wszystko, co zgromadziłem o czarodziejach powiązanych z Departamentem Aurorów i pracujących dla was.

Robards chwilę milczał, kalkulując.

– Ile tego jest? Jak szczegółowe są te dane?

Black tylko na to czekał. Nie byłby sobą, gdy odpuścił małe przedstawienie. Zamaszystym ruchem sięgnął do kieszeni po zwój pergaminu. Nie musiał patrzeć na jego treść, bo znał ją na pamięć, co do detala. Po mało efektywnym spotkaniu minionej wiosny Syriusz tego konkretnego delikwenta prześwietlił na lewą stronę.

– W zeszłym roku, korzystając z przywilejów aurora, przemyciłeś za granicę tuzin butelek nieoclonej Ognistej, upychając je między służbowymi dokumentami. Zakładam, że na handel, bo nic nie znalazłem o twoim uzależnieniu alkoholowym. Z kolei w '77 zataiłeś przed skarbówką spadek po ciotce w wysokości stu siedemdziesięciu galeonów, dziesięciu syki i czterech knutów… A ponoć z aurorskiej pensji da się wyżyć. – Syriusz pozwolił sobie na dygresję, wpatrując się w oniemiałą twarz mężczyzny. Kiedy uznał, że z tego wora już wystarczy, przerzucił się na inne aspekty życia Robardsa, które dogłębnie zinwigilował. – W szóstej i siódmej klasie spotykałeś się z Amelią Garret tylko dlatego, że była świetna z eliksirów. Potrzebowałeś notatek prymuski na Owutemy i przygotowawczy kurs aurorski, potem przestałeś reagować na jej sowy. Z rzeczy bardziej aktualnych… Wysoko cenisz Alastora Moody'ego, ale oficjalnie trzymasz się od niego z daleka, bo uchodzi za czubka i jest nielubiany przez przełożonych – wyłożył, udając, że przebiega wzrokiem po pergaminie. Zdecydował podzielić się jeszcze jednym odkryciem, zostawiając wisienkę na koniec. – I twój prawy pośladek zdobi wytatuowana podobizna gryfa.

Mężczyzna chrząknął zażenowany, ale szybko się opanował. Jego oczy, jeszcze niedawno odbijające zupełne zdezorientowanie, błysnęły wojowniczo.

– Black…

– Na wypadek, gdyby naszła cię ochota naruszyć moją nietykalność cielesną albo z miejsca odesłać mnie do lepszego świata – wciął mu się w słowo Syriusz – pomyśl dwa razy. Wydałem odpowiednie dyspozycje na wypadek, jeśli spotkałoby mnie coś złego. Choćby na skutek wypłynięcia tego archiwum szlag trafił całe Ministerstwo i doszło do wojny domowej, mnie już będzie obojętne, więc nie licz na moje skrupuły.

Chłopak pozwolił, by w jego głosie pojawiła się jawna groźba, w nadziei, że auror nie wyczuje blefu. W życiu nie zaryzykowałby niekontrolowanego rozprzestrzenienia się zebranych przez siebie informacji. Nie zachwycał go obecny kształt politycznej sceny, ale totalny chaos mógł być gorszy niż sam Voldemort. Potrzebował za to Robardsa, ale nie mógł sobie pozwolić, by tamten czuł się w tym układzie silniejszym i spróbował sobie z chłopakiem pogrywać.

Ze zgromadzonego materiału Syriusz wywnioskował, że jego rozmówca był silnie skoncentrowany na celu i nadzwyczaj ambitny. Raptem dziesięć lat starszy od Blacka czarodziej uzyskał już rangę aurora pierwszego stopnia i typowano go w przyszłości jeśli nie na szefa całego Departamentu, to przynajmniej którejś z zamiejscowych placówek. Przy tym sprawiał wrażenie odpornego na korupcjogenne środowisko, w jakim się obracał. Mógł okradać Departament Skarbu, ale chłopak nigdzie nie doszukał się wzmianki o tym, by mężczyzna połakomił się na łapówkę. Miał jakieś tam swoje zasady, bez wątpienia. Przede wszystkim jednak się nie patyczkował, na co wskazywały statystyki. Jeśli chodziło o odwalanie aurorskich obowiązków, ten sukinkot był piekielnie skuteczny.

Innymi słowy – koleś miał jaja. Ktoś strachliwy byłby kompletnie nieprzydatny w kontekście syriuszowych założeń taktycznych.

– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał bez dalszych ceregieli auror.

– Informacji i zabezpieczenia tyłów, ale nie ukrywam, że przydatne będą także twoje umiejętności w zakresie oklumencji – odpowiedział wprost.

– Jeśli wpadniemy, to módl się o celę jak najdalej od mojej, bo choćbym miał zębami przebijać się przez azkabańskie mury i przegryzać kraty, dorwę cię i wypatroszę – ostrzegł Robards, niebezpiecznie mrużąc oczy.

– Jeśli wpadniemy, to się nie krępuj.


Była już noc, kiedy aportował się na granicy ochronnych barier, otulających szczelnie Malfoy Manor. Pomimo ciemności nie miał problemu ze zlokalizowaniem ukrytej pośród drzew rezydencji, wokół której mrok rozpraszało światło lampionów, a i gwar, dochodzący ze środka, skutecznie wskazywał drogę.

Znowu impreza. Cóż za nowość.

Severus w najmniejszym stopniu nie był w nastroju do brylowania na salonach, zdecydował jednak pokazać się na chwilę gościom Lucjusza, by nie wywołać niepotrzebnego zainteresowania po dwóch dobach nieprzewidzianej nieobecności. Nie miał pojęcia, w jakich okolicznościach opuścił ogród dwie noce temu, ale zapadnięcie pod ziemię na dłużej nie wydawało się najlepszym pomysłem. Chłopak domniemywał, że jego tajemniczy przeciwnik należał do czystokrwistych znajomych gospodarza. Niech sobie gad nie myśli, że Snape się przed nim chowa i trzęsie ze strachu.

Przy odrobinie szczęścia może nawet uda się ustalić tożsamość kanalii na podstawie obserwacji zachowania poszczególnych gości. A nawet jeśli nie, to Severus nie miał zamiaru spędzić nocy włócząc się ciemnymi ulicami.

Chłopak pewnym krokiem przemierzył schody i u ich szczytu napotkał skrzata w odświętnej liberii, narzuconej na ufajdaną pościelową poszewkę, służącą mu za codzienne odzienie. Kostyczna postać schyliła się w głębokim ukłonie, a wychudzone dłonie natychmiast pchnęły usłużnie ciężkie, misternie zdobione drzwi wejściowe.

– Zgredek okazał się pomocny? – padło przymilnym, choć lekko niepewnym głosem. Czarodziej zatrzymał się w pół kroku i obrócił zdezorientowany. – Pan Snape jest na Zgredka zły, że… – Skrzat zawahał się, nerwowo zaciskając drżące dłonie.

Severus zazwyczaj nie wdawał się w pogawędki z domową służbą, publicznie traktując ją z typową dla czystokrwistych wyższością. W końcu jego misją było się wpasować. Ten konkretny skrzat stanowił wyjątek. Oczywiście w domu Lucjusza do nikogo nie można było mieć zaufania, ale od jakiegoś już czasu chłopakowi wydawało się, że akurat z tą istotą łączyło go coś na wzór niepisanego porozumienia. Na ile Seveurus zdołał się zorientować, Zgredek nie paplał Lucjuszowi co mu ślina na język przyniosła, a raczej unikał pana domu jak ognia. Zamiast narzucać się właścicielowi swoim widokiem, przezornie wynajdywał sobie całe mnóstwo absorbujących zajęć, byle schować się jak najdalej od gniewnego arystokraty. Szczególnie interesującym znajdował szorowanie kociołków albo pucowanie podłogi eliksirowej pracowni, niby przypadkowo coś rozsypując czy przewracając, kiedy jego praca zbliżała się ku końcowi.

Snape'a naprawdę ubawiło odkrycie istnienia bardziej cwanego pierwiastka zgredkowej osobowości. W odróżnieniu od pobratymców, ten mały indywidualista posiadał bez wątpienia szczątkowy instynkt samozachowawczy. Mistrza eliksirów fascynowały anomalie i zapewne dlatego dość szybko zainteresował się tą konkretną.

Skrzat, jakby na potwierdzenie severusowej tezy o swojej nietypowości, odezwał się teraz bez pytania, z ledwie uchwytną, ale jednak – poufałością. Severus zupełnie nie zrozumiał o czym stworzenie bredziło, a jednak jakiś szósty zmysł nie pozwolił mu tego zignorować.

– Jestem zły, że…? – dopytał chłodno, nie chcąc się zdradzić z przesadnym zainteresowaniem.

– Że… ekhm… że Zgredek wykazał się… inicjatywą – dokończył ledwie słyszalnie i odważył się podnieść wzrok. Wyłupiaste zielone tęczówki wpatrywały się w te onyksowe, szukając w nich zrozumienia. Kiedy go nie odnalazły, najpierw pojawiło się w nich zaskoczenie, a potem strach. – Zgredek powinien wiedzieć, że jest od słuchania poleceń, nie od myślenia. Pan Snape wybaczy głupiemu domowemu skrzatowi czy zechce go odpowiednio ukarać, sir?

Na słowo inicjatywa Severus omal nie wybuchnął śmiechem. Skąd stłamszone popychadło czystokrwistych arystokratów podłapało takie słownictwo?

I nagle chłopak uświadomił sobie coś ważniejszego.

Co kryło się pod ową inicjatywą? Skrzat patrzył przez chwilę na czarodzieja w sposób sugerujący, że obaj są wtajemniczeni w temat. To nasunęło kolejną myśl.

– Za co konkretnie, według ciebie, powinienem cię ukarać? – zapytał powoli, zmuszając rozmówcę do podtrzymania kontaktu wzrokowego. Tamten tylko jeszcze bardziej się skulił, mocniej zaciskając wargi. Severus westchnął i dodał – Moim życzeniem jest, abyś wyraził swoje zdanie.

– Zgredek mógł opacznie zrozumieć zwykły komentarz pana Snape'a, traktując go jako polecenie – ni to stwierdziło, ni to zapytało zestrachane stworzenie.

Czarodziej powstrzymał się przed okazaniem irytacji. W taki sposób mogli sobie konwersować do jutra, a i tak do niczego to nie prowadziło. Jego początkowe zainteresowanie przygasło i zaczynał powoli nabierać przekonania, że tylko marnuje czas przepytując domowego skrzata. Zdecydował się na ostatnią próbę.

– Co takiego dokładnie powiedziałem, że zrozumiałeś to jako polecenie, za wykonanie którego miałbym cię ukarać?

Zapytany zgarbił się jeszcze mocniej, niemal skłaniając głowę do ziemi. Drżące usta poruszyły się, uwalniając słowa.

No to teraz lepiej się dowiedz, geniuszu, gdzie mogło ponieść niedorobionego Tertiusa Srał Go Pies Avery'ego, zanim idiota coś odwali – wyrecytował z pamięci zaniepokojony, zapewne oczekując nieprzyjemnych następstw zszargania arystokratycznego nazwiska. Prewencyjnie wybełkotał w swojej obronie – Zgredek jeszcze raz przeprasza, że śmiał się wtrącać w sprawy czarodziejów.

Severus wciągnął powietrze.

– Kiedy to powiedziałem? – wyszeptał, kompletnie nie przypominając sobie, by podobny komentarz padł z jego ust, jakkolwiek brzmiał bardzo severusowato. I bez wątpienia nie był zaadresowany do osób trzecich. Chłopak musiał być nieźle wytrącony z równowagi, że coś takiego wyrwało mu się na głos. W czyjejś obecności. – Zgredku, wyjaśnij, w jaki sposób wypełniłeś polecenie – natychmiast zażądał.

Twarz skrzata odbiła zdziwienie, ale posłusznie doinformował chłopaka.

– Pan Snape wrócił do pracowni – zaczął powoli – dwadzieścia trzy minuty po tym, jak zostawił tam Zgredka, nie pozwalając mu pokazywać się gościom. Zgredek pomyślał, że słowa pana Snape'a były skierowane do niego, więc deportował się z Malfoy Manor, odnalazł pana Avery'ego, wrócił siedemnaście minut później – wyjaśniał, uważnie obserwując rozmówcę – i drugi raz teleportował się do Doliny Godryka. Z panem Snapem. A później wrócił do pracowni i zaczekał do rana, aż ostatni z gości opuszczą rezydencję, tak jak mu nakazano – dokończył na wydechu. – Zgredek zrobił coś źle?

Severus oparł się o ścianę, powoli przyswajając nowiny.

O cholera.

– Nie, Zgredku. Bardzo dobrze się spisałeś – zapewnił go, za co został nagrodzony nieśmiałym półuśmiechem. Próbując poskładać na szybko myśli, Severus dopytał – W jaki sposób odnalazłeś Avery'ego?

– Zgredek nie rozumie. – Wychudzone stworzenie nie próbowało zatuszować bezbrzeżnego zdezorientowania. – Jeśli skrzatowi się coś każe, to skrzat to robi. Jeśli rozkazem było odnaleźć konkretną osobę, to Zgredek szukałby do skutku. Nie mógłby pokazać się panu na oczy w Malfoy Manor, nie wypełniwszy zadania – dodał z urazą w głosie.

Severus był oszołomiony. Dotąd nigdy za dużo nie zastanawiał się, w jaki sposób domowe skrzaty wykonywały swoje codzienne obowiązki. Sprzątały, dostarczały posiłki, przenosiły bagaże, służyły za kurierów i utrzymywały dom w idealnym stanie, ale nie mogły tego wszystkiego robić jedynie pracą swoich rąk. Musiały zużywać niewyobrażalne ilości magii.

A przy tym wszystkim, zarówno na terenie posiadłości jak i poza nią, swobodnie korzystały z teleportacji.

Niedawny uczeń doskonale pamiętał, jak trudnym była dla niego nauka tej umiejętności i nawet jeśli opanował ją szybciej niż rówieśnicy, to po drodze poznał nieprzyjemne skutki rozszczepienia i dramatycznego odpływu magii. A dla skrzatów, używających tego sposobu przemieszczania się na co dzień, wydawało się to naturalnym jak oddychanie. Może i nie miały prawa do posługiwania się różdżkami, ale władały potężną magią. Bezróżdżkową i niewerbalną. A ich aroganccy panowie zdawali się o tym zupełnie zapomnieć.

Nie istniały doraźne sposoby zlokalizowania kogoś tylko za pomocą znanych czarodziejom zaklęć, ale okazywało się, że skrzaty bez problemu radziły sobie z ograniczeniami, nałożonymi na posiadaczy różdżek.

To było… niesamowite.

Nad tym Severus zamierzał głębiej zastanowić się nieco później, skupiając się teraz na świeżo zdobytych informacjach.

Wiedział już, w jaki sposób dostał się do Doliny Godryka, ale nadal nie miał pojęcia, dlaczego tego nie pamiętał. Z jakiegoś powodu odebrano mu wspomnienia od momentu, kiedy zobaczył coś w oknie i zdecydował się udać do ogrodu. Co wydarzyło się tam na tyle ważnego, by ktoś chciał to ukryć? Jak wiele miał z tym wspólnego cholerny Avery? Czy ten niedorobiony półdebil opanował ostatnio umiejętność rzucania Imperiusa i coś takiego umknęło genialnemu szpiegowi? Co poszło nie tak w Dolinie Godryka?

Najwyraźniej Severus dostał się do posiadłości Potterów nie spętany jeszcze Imperiusem. Jeśli przyjrzeć się temu bliżej, nagle stawało się dość prawdopodobnym, że żadnego wyłączenia świadomości i woli nie było. Na pewno nie znalazł się w Dolinie Godryka sam, być może oprócz Tertiusa zabłądzili tam inni. Gdyby dopadł tego gada bez jego gadziego wsparcia, rozniósłby kanalię na okolicznych drzewach. Jeśli Snape sam został zrobiony na szaro, to ktoś jeszcze musiał się wmieszać. Przeciwnicy musieli mieć liczebną przewagę.

Taki scenariusz nie oznaczał niczego dobrego z innego względu. Jeśli osamotniony dziewiętnastolatek stanąłby przed wyborem między zabiciem Charlusa Pottera a zaryzykowaniem swojej śmierci w nierównej walce, bez wahania wybrałby to pierwsze. Nie zaryzykowałby zdemaskowania dla ocalenia zupełnie mu obcego czarodzieja. Znał siebie. W takich hipotetycznych warunkach dokonałby morderstwa bez wyłączenia poczytalności. Jeśli rzeczywiście to właśnie się stało, Syriusz miał prawo do zemsty, którą poprzysiągł zabójcy.

Chyba, że Pottera uśmiercił ktoś inny.

Cholera, jak to poskładać w całość? Skąd wzięły się te czarne dziury?

Kluczem były wypadki poprzedzające powrót do eliksirowej pracowni i samozwańczą misję Zgredka. Za to należało się wziąć od ręki, acz z rozmysłem. Severus nie mógł przecież wypytywać przypadkowych śmierciożerców na chybił trafił, robiąc z siebie idiotę.

Z tego względu chłopak zrezygnował z pomysłu pojawiania się na dzisiejszym przyjęciu, zbyt zaabsorbowany potrzebą skonstruowania planu działania. Zostawił nieco spokojniejszego o swój los Zgredka przy drzwiach wejściowych, samemu kierując się do pokojów, w których ulokował go Malfoy.

Zanim jednak przemierzył korytarz, oddzielający część reprezentacyjną rezydencji od skrzydła prywatnego, do jego uszu dobiegły strzępki rozmowy, nie tak znowu spokojnej i ugrzecznionej. Od razu rozpoznał znajome głosy. Zawahał się, wciąż przytłoczony nadmiarem wrażeń, które stały się jego udziałem na przestrzeni minionych dni, ale wrodzona ciekawość zwyciężyła. Bezszelestnie zanurzył się w półmrok niewielkiego hallu, prowadzącego do biblioteki. Smuga światła na mahoniowej podłodze zasygnalizowała mu, że drzwi były lekko uchylone.

W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin spotkało go tyle niespodzianek, że nie wierzył, by cokolwiek zdołało go jeszcze zaskoczyć.

O naiwności.


Ciemne chmury zasnuwały nocne niebo, tworząc sprzyjające warunki dla planów Syriusza. Dzisiaj mrok wydawał się być sojusznikiem.

Black kilkakrotnie upewnił się, że przyniesiona przez sowę wiadomość od Robardsa była autentyczna. Nie mógł mieć pewności, czy auror nie spróbuje jakichś numerów w trakcie akcji, ale umówione miejsce spotkania wydawało się w porządku. Żadnych podejrzanych person wałęsających się w okolicy, nijakich śladów obcej magii albo wyczuwalnych barier. Ni żywej duszy.

Jak na tyły zakładu pogrzebowego przystało.

Doprawdy, jeśli wybór nie był podyktowany jakimiś szczególnymi względami, o jakich Syriusz nie posiadał wiedzy, to Robards miał interesujące wyczucie estetyki. Albo wisielcze poczucie humoru.

– Ostatnia szansa, żeby się wycofać z tego wariactwa – padło z ciemności.

Black spiął się, słysząc głos tuż przy swoim uchu. Odruchowo obrócił się twarzą do źródła zagrożenia, pochylił się do przodu i dwoma krokami pokonał odmierzony dystans. Wycelował różdżkę tam, gdzie w odległości jakiegoś metra przed nim powinny znajdować się plecy przeciwnika. Zamiast nich zobaczył tylko pustą przestrzeń. Prewencyjnie rzucił zaklęcie ogłuszające w stronę niewidocznego, domniemanego agresora. Klątwa nie sięgnęła celu, została za to odbita przez sprawnie rzuconą tarczę, która pojawiła się zupełnie znikąd. Jedynym śladem, wskazującym na zaangażowanie innego źródła magii niż ta severusowa, były jasne smugi mocy, tworzące zarys ludzkiej sylwetki dokładnie w miejscu, gdzie użyto czarów ochronnych przeciw zaklęciu Syriusza.

– Wybacz, Black. Musiałem się upewnić, że umiesz mniej więcej używać swojej różdżki, zanim obiema nogami w to wejdę – dodał głęboki głos Robardsa i po chwili zaklęcie Kameleona, ukrywające aurora, rozwiało się.

Syriusz odetchnął głębiej.

Musiał się bardziej pilnować. Zareagował odpowiednio szybko, ale powinien był rozstawić alarmujące osłony. To, że w promieniu dwustu metrów pięć minut temu było czysto, nie znaczyło, że ktoś nie mógł się przypałętać w trakcie.

Cenna lekcja na przyszłość.

– Zakład pogrzebowy? – Syriusz wskazał ręką na budynek i jego ponure otoczenie. Ogołocone z liści konary pobliskich drzew jakoś nie dodawały pejzażowi za wiele uroku. – Serio?

– Spalarnia zwłok. Przezorny zawsze ubezpieczony – doprecyzował mężczyzna, obracając głowę ku ścianom na lewo, które chłopak wziął za jakiś magazyn. – Wydawało ci się, że Azkaban leży na jakiejś rajskiej wyspie? Nie dostaniesz się tam przy użyciu żadnej mapy i tylko kilku upoważnionych aurorów z odpowiednio wysokimi magicznymi certyfikatami bezpieczeństwa zna jego lokalizację. Tak właściwie to bardziej wyizolowany magicznie wymiar niż miejsce o geograficznych współrzędnych. Nie powiem, żebym wyrywał się na rutynowe inspekcje ze szczególnym entuzjazmem. Lepiej żebyś nigdy nie miał wątpliwej przyjemności poznawać Azkabanu z bliska.

I bez tych szczegółów Black wiedział dość o niesławnym więzieniu, żeby wywnioskować, że jest tam… niefajnie.

– Ale… spalarnia zwłok? – dopytał głupio, zupełnie zdezorientowany. – To znaczy, że w środku jest zabezpieczony portal do Azkabanu? – zaryzykował po chwili namysłu.

– Nie, portal rzeczywiście jest w pobliżu, ale nie w tym budynku. Nie powiem ci gdzie, zresztą jest ich kilka, w różnych częściach kraju. Jakieś dwadzieścia metrów na lewo powinni się za to wkrótce deportować aurorzy z eskortowanym więźniem w ramach ostatniego przystanku przed Azkabanem.

– A spalarnia zwłok?

– Bardzo przydatna na wypadek, gdyby sprawy nieco wymknęły się spod kontroli – auror uświadomił dziewiętnastolatka ze stoickim spokojem. – Nie potraktowałeś poważnie tego, co powiedziałem ci na wiosnę? Że mógłbym zatrzeć wszelkie ślady twojego istnienia tak, że nic by po tobie nie zostało?

Kiedy dotarł do chłopaka sens słów Robardsa, głośno wciągnął powietrze. Jego spojrzenie musiało odbijać szok, który go obezwładnił, bo mężczyzna spojrzał w szare oczy z lekkim politowaniem. Syriusz szybko się opanował, nie mogąc sobie teraz pozwolić na odstawianie strachliwego szczeniaka.

Cholera jasna, z kim on zdecydował się zadawać?

– Nadal zdecydowany? – Auror przyglądał mu się z ciekawością.

– Ile mamy czasu do pojawienie się konwoju?

– Jakieś… sześć minut i dwadzieścia cztery sekundy… dwadzieścia dwie…

– Dokładnie? – z powątpiewaniem zapytał chłopak.

– Wszystko musi być idealnie zsynchronizowane. Procedury, protokoły bezpieczeństwa… Nie odstawiamy amatorszczyzny. Aurorzy to naprawdę najwyższa liga, Black – stwierdził autorytarnie mężczyzna, ale szybko przeszedł do konkretów. – Będziemy mieli piętnaście do osiemnastu minut pola do manewru, nim zorientują się w Azkabanie, że przesyłka im zaginęła. W optymistycznej wersji może ze dwadzieścia pięć, jeśli dzisiaj dyżur pełni jakiś żółtodziób i będzie musiał najpierw przeczytać odpowiednią instrukcję, zanim uruchomi procedurę alarmową i wyśle tu połowę Biura. Ale nie lubię polegać na przypadku, więc musimy się uwinąć w kwadrans. Biorę na siebie wysokiego blondyna, to auror pierwszej rangi. Korpulentny szatyn jest pociotkiem szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Miernota, nie powinien sprawić ci kłopotów. Śmierciożerca ma nałożoną blokadę na magiczny rdzeń, a jego różdżka leży zarekwirowana w Ministerstwie. Postaraj się go niechcący nie uszkodzić ani trwale nie ogłuszyć, bo nici z legilimencji.

Syriusz zrobił wielkie oczy.

– Wiesz, kto będzie konwojował więźnia?

– Skorzystałem z własnych kontaktów i zaimprowizowałem zaangażowanie w sprawę tych konkretnych sukinsynów – rzucił z pasją, złowrogo mrużąc oczy. – Obydwaj są śmierciożerczymi konfidentami. Prawdopodobna pomoc w ucieczce więźniowi o najwyższym priorytecie skutecznie zwróci na nich uwagę Ministerstwa. Nierozważnie byłoby pozbyć się kanalii we własnym zakresie, skoro można to zrobić bez brudzenia sobie rąk. Jeśli nie będzie wyjścia i dojdzie do prawdziwej bitwy, przyjdzie nam użyć pobliskiej spalarni. Wolałbym jednak uniknąć korzystania z silniejszych zaklęć i zostawiania wokoło swojej magicznej sygnatury. Ślady użycia klątw ogłuszających zanikną przed upływem pięciu minut, więc zalecam podręcznikową Drętwotę. Bez popisywania się, Black.

– Jasne – zdołał wydusić z siebie chłopak, starając się nie myśleć o opcji z upychaniem trucheł do pieca za ścianą.

– Co konkretnie mam wyciągnąć z głowy tego śmierciożerczego ścierwa?

Syriusz zawahał się w obawie, że jeśli Robards zwietrzy, iż chodzi o zemstę, a nie jakieś działania dla dobra ludzkości, to się wycofa. Planował go doinformować już w trakcie, kiedy nie byłoby odwrotu.

– Black, jeśli będę dokładnie wiedział, czego szukać, pójdzie szybciej i skuteczniej. Jak w trakcie oberwiesz, to możemy mieć problemy komunikacyjne – uświadomił chłopaka lekko, zerkając na zegarek. Mugolski. – Dwie minuty i czterdzieści jeden sekund… czterdzieści… trzydzieści dziewięć…

Dziewiętnastolatek na moment odpłynął, zatrzymując się w połowie drugiego zdania. Za dwie minuty z hakiem może zostać ranny albo i gorzej.

Przez ostatni rok włączał się w walkę na zupełnie innej płaszczyźnie. Był specem od taktyki, budowania struktur, urabiania ludzi, pozyskiwania informacji i odsiewania tych nieistotnych. Pracował na zapleczu. Prawda, że aktywnie uczestniczył w letniej bitwie, ale próbował jak najmniej o tym myśleć. Nie podobało mu się to, jakim zapamiętał samego siebie w tamtych zroszonych krwią ogrodach, ciskającego beznamiętnie klątwami na prawo i lewo.

Teraz nie chodziło o to, że bał się swojej bierności w obliczu zagrożenia. Wiedział, że nie straci zimnej krwi. Lękiem napełniało go przeczucie, że znowu straci kontrolę. Ponownie odezwie się w nim jego bardzo blackowa strona osobowości, ta nie kwestionująca sięgania do najsilniejszego arsenału.

Co miał zamiar zrobić, jeśli dzisiejsza noc potwierdzi informacje od Flinta? Wciąż brakowało mu zdecydowania, a najwyższa pora było coś postanowić.

– Minuta jedenaście sekund… – Ostry głos aurora przywołał go do porządku.

– Potrzebuję wszystkiego, co Avery wie o wydarzeniach z Doliny Godryka w noc Halloween – uściślił Syriusz, wyzywająco patrząc w zielone oczy mężczyzny przed nim.

– Skąd wiesz, że jest w to zamieszany? – z zawodową ciekawością zapytał Robards, zupełnie ignorując motywy swojego partnera w zbrodni. – Nie był nawet przez nas przesłuchiwany w kierunku zabójstwa Charlusa Pottera. Legilimentom chodziło tylko o tych mugoli z wczoraj i czterech aurorów z ostatnich miesięcy, do czego zresztą sam się przyznał. Właściwie skierowano gnoja do Azkabanu bez rozprawy, w przyspieszonym trybie, jakby… – nagle przerwał, a jego twarz odbiła zaskoczenie, którego Black nie potrafił umiejscowić.

– Jakby co?

– Jakby ktoś nie chciał, żeby za bardzo ciekawski legilimenta za dużo się dowiedział.

Syriusz poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, a palce mimowolnie zaciskają się w pięści.

– Kto podpisuje się na nakazie osadzenia w Azkabanie z pominięciem normalnego procesu?

– Nakaz przeniesienia wydaje bezpośrednio Kancelaria Ministra, ale wątpię, by sama Minister była zaangażowana w sprawę. Ostatnio klepie pieczątki na wszystkich papierach, które wstępnie aprobuje Prezydium Wizengamotu. A tam wystarczą cztery głosy na siedem.

Black syknął, połykając przekleństwo, które cisnęło mu się na usta. Skład Prezydium był tajny i rotacyjny. Chłopak nie miał aż tak długich rąk, by poznać tożsamość sukinsynów, którzy najwyraźniej chcieli ukręcić łeb sprawie.

Ale się dowie, choćby miał uruchomić specjalne kanały.

– Robards, poza naszą umową dostaniesz kufer brudów na panią Minister ekstra, jeśli…

– Już tu są – przerwał mu ostro mężczyzna, odrywając wzrok od tarczy szwajcarskiego zegarka i przenosząc go na pobliskie zarośla. Jednym ruchem różdżki narzucił na nich obydwu zaklęcie Kameleona. Syriusz poczuł na skórze lekkie mrowienie i równocześnie usłyszał trzask aportacji.

Po kilkunastu sekundach było już po wszystkim. A jeśli nadal czekała ich jeszcze mała rozmowa z eskortowanym więźniem, to przynajmniej, ku bezbrzeżnej uldze Blacka, spalarnia okazała się nie być potrzebna.

Dwaj nieprzytomni aurorzy z obstawy leżeli w malowniczych pozach na zdeptanej ziemi, kilka kroków od miejsca, w którym się aportowali. Szatyn nawet nie zorientował się, z której strony obrywa Drętwotą, zaś blondyn zdołał ustawić tarczę i próbował salwować się ucieczką, ale Robards zareagował tak szybko, że Syriusz, pomimo wtajemniczenia w plan, sam nie do końca wiedział, co się dzieje. Obaj walczący aurorzy wydawali się zbyt szybcy, by nadążyć za nimi wzrokiem i w równej walce prawdopodobnie stanowiliby dla siebie nawzajem godnych przeciwników. Robards miał jednak przewagę zaskoczenia i już druga klątwa okazała się skuteczną.

Nadeszła pora na przejście do ciekawszej części programu.

Obydwaj zdjęli z siebie zaklęcie niewidzialności i Syriusz podszedł do leżącego w błocie, zdezorientowanego Primusa Avery'ego. Bezceremonialnie chwycił go za ubranie, stawiając na nogi. Spojrzał na gada z obrzydzeniem i niemo skinął w kierunku kolegi.

Robards z profesjonalizmem wziął się do rzeczy. Jego prawa dłoń, ściskająca różdżkę, zawisła na wysokości twarzy śmierciożecy, a lewa szarpnęła jego podbródek, wymuszając kontakt wzrokowy.

Legilimens.

Black w napięciu obserwował aurora, w absolutnym skupieniu zagłębiającego się w umysł ofiary, której oczy odbijały nieme przerażenie. Avery, spętany zaklęciem, nie był jednak w stanie przełamać mentalnego połączenia z umysłem drugiego mężczyzny. Czoło sperliły mu kropelki zimnego potu, a ręce, bezwładnie opuszczone wzdłuż ciała, drgały spazmatycznie. Pomimo tego stał posłusznie, nic nie mogąc na to poradzić.

Po jakichś pięciu minutach auror zerwał kontakt z umysłem śmierciożercy, a ten, wreszcie uwolniony, zachwiał się i upadł bez sił na kolana. Robards z kolei obrócił się w stronę Syriusza z nieczytelnym wyrazem twarzy.

– Mam nazwiska – przyznał z wyczuwalnym zmęczeniem – ale na podstawie przejrzanych wspomnień nie potrafię odtworzyć pełnego przebiegu zdarzeń.

– Nie rozumiem – padło z ust chłopaka. Nie miał on takiej znowu wielkiej wiedzy o arkanach oklumencji, ale na podstawie własnego doświadczenia z wiosny założył, że ten konkretny auror zna się na rzeczy. W syriuszowej głowie poczynał sobie bardzo swobodnie.

– Oklumenta patrzy na zdarzenia z punktu widzenia osoby, w której umyśle grzebie. Nie może zobaczyć więcej niż legilimentowany delikwent. Umysł tego tutaj to jeden wielki śmietnik, a przynajmniej tak się ma sytuacja z jego wspomnieniami z Halloween – wyjaśniał cierpliwie, z pogardą zerkając na śmierciożercę. – Ta szmata była do tego stopnia zalana w trupa, że ledwo kojarzyła, gdzie się znajduje. Poza urywkami, niezwiązanymi ze sobą, niepoukładanymi chronologicznie kliszami nie ma głowie nic wartościowego. Z tych strzępków wyizolowałem kilka obrazów z Doliny Godryka, ale nie potrafię stwierdzić, co się wydarzyło. Black, mogę ci podać tylko nazwiska śmierciożerców, którzy z nim tam byli, ale bez żadnych konkretów.

Syriusz bezradnie opuścił dłonie. Nie takich informacji się spodziewał. Musiał wiedzieć, co dokładnie stało się w Dolinie Godryka. Po prostu… musiał.

Zanim zdążył zadać kolejne pytanie, zalegającą wokoło ciszę zakłócił śmiech. Drapieżny, zimny, może nieco histeryczny śmiech Primusa Avery'ego.

– Jesteście martwi i poznacie, co znaczy czuć, że się umiera – syknął śmierciożerca, podnosząc się z ziemi. – Moi bracia was dorwą. Każdy sługa Czarnego Pana zacznie na was polować. Będziecie tylko uciekać, by wreszcie skończyć, krztusząc się swoją krwią i rzygowinami. Błagając o śmierć – wycedził z jadem, skupiając się na Syriuszu. – Ale najpierw zapolujemy na twoją szlamowatą, scharłaczałą dziwkę. I może jeszcze raz wybierzemy się do Doliny Godryka, w końcu tam też została jedna nie martwa szlama.

– Stul pysk. – Black nie wytrzymał, podrywając koniec swojej różdżki w górę.

– Bo co? Użyjesz Avady w obecności aurora? Nic mi nie możesz zrobić. Nawet nie zdążę się rozgościć w Azkabanie, bo przed końcem tygodnia wasza wszawa pani Minister w zębach przyniesie mi ułaskawienie i ładnie przeprosi za nieprzyjemności. Myślisz, że to będzie pierwszy raz? Mamy władzę, pieniądze i siłę. Połowa Ministerstwa liże nasze buty. Nic nam nie możecie zrobić. A dla ciebie, zdrajco krwi, przygotujemy coś specjalnego. Dla ciebie i tej twojej francowatej mugolskiej szmaty. Może weźmiemy ją po kolei, a kiedy już nie będzie miała siły krzyczeć, potraktujemy ją…

Avada kedavra!


Severus zatrzymał się w hallu, skrywając za wysokimi oparciami foteli, stojących w rogu. Mógł zaryzykować nałożenie zaklęcia niewidzialności i wśliźnięcie się do biblioteki, ale nie chciał używać magii, której ślady wyłapałyby sensory doświadczonego czarodzieja. Po prostu posłucha chwilę, a jeśli nie usłyszy nic poza wymianą uszczypliwości, skieruje się do swojej sypialni i skupi na własnych sprawach.

–… to jeszcze wszystkiego nie przesądza – dokończył mężczyzna, którego tożsamość Severus natychmiast bez problemu zidentyfikował po charakterystycznym, gardłowym brzmieniu donośnego głosu.

– Podjęłam już decyzję i znajduję bezcelowym roztrząsanie tematu, panie Malfoy – odpowiedziała zimno Greengrass.

– Nikt nie jest nieśmiertelny, a żyjemy w bardzo niebezpiecznych czasach – podjął stary czarodziej lekkim, niemal jowialnym tonem. – Kiedy jego już nie będzie, nic nie stanie na przeszkodzie, by nasze rodziny zacieśniły relacje. Wierzę, że Lucjuszowi wróci rozum. Porywy serca mijają, a żądza władzy towarzyszy nam całe życie, mam o tym niejaką wiedzę.

– Kierunek tej rozmowy stał się wysoce niestosowny – ucięła ostro młoda arystokratka. – Stawiasz mnie, panie, w sytuacji kwestionującej mój honor. Nie chcę, by ktokolwiek usłyszał, jak w mojej obecności szkalujesz mojego małżonka. Życzyłabym sobie nigdy nie powracać do tej materii.

– Oczywiście, pani Yaxley. Wybacz szalonemu starcowi głupie pomysły – skapitulował Abraxas, kwitując to rubasznym śmiechem, który pobrzmiewał wciąż, gdy czarodziej przekroczył próg biblioteki i wolnym krokiem skierował się do swoich komnat, nawet nie spoglądając w stronę kącika wypoczynkowego, zajmowanego przez Severusa.

A ten przez moment powstrzymywał się przed głośnym okazaniem swojego rozbawienia.

A więc stary Malfoy planował pozbyć się znienawidzonej synowej i zamienić ją choćby na córkę swojego największego wroga. Bardzo… czystokrwiste. A mówią, że to teściowe są dla młodych żon prawdziwym przekleństwem.

Kpiarski uśmiech zamarł na wąskich wargach, kiedy chłopak uzmysłowił sobie coś jeszcze.

Pani Yaxley.

A więc sporo ominęło mistrza eliksirów w ciągu minionych dwóch dni.

Przez moment stał jeszcze w cieniu bezpiecznej kryjówki rozważając następstwa tego konkretnego wydarzenia. Nie było sensu dłużej tu tkwić, więc zrobił krok do przodu, w zamyśleniu potrącając kawowy stolik, który zagrodził mu drogę. Przeklął bezgłośnie.

– Panie Malfoy, wydawało mi się, że jasno wraziłam swoje myśli. Nie widzę potrzeby kontynuowania tej… – urwała dziewczyna, orientując się, kto stoi nieruchomo w smudze światła. – Snape. – Skinęła mu głową, tuszując zmieszanie.

– Green… Pani Yaxley – poprawił się chłopak, odpowiadając głębszym ukłonem. Delikatne usta zacisnęły się z… irytacją?

Atmosfera zrobiła się wysoce niekomfortowa.

– Nie wypijesz za pomyślność mojego mariażu? – zapytała arystokratka, odzywając się jako pierwsza. Sięgnęła po jeden z dwóch wypełnionych winem kielichów, stojących na komodzie obok głębokiego fotela, który zajmowała.

Severus zawahał się, ale przekroczył próg i wszedł do biblioteki. Nie wyciągnął jednak ręki po trunek, a ten wcale nie został mu podany, jak się tego spodziewał. Blondynka uniosła kielich do swoich ust i upiła odrobinę, zostawiając na kryształowej ściance czerwonawy odcisk warg. Zawiesiła wzrok na wysokości jego twarzy, mrużąc fiołkowe oczy. Dopiero wtedy wyciągnęła w jego kierunku szkło, z którego sama ugasiła pragnienie.

Chłopak pohamował odruch, który kazał mu sięgnąć dłonią po kielich i dotknąć go wargami dokładnie w miejscu, w którym zrobiła to dziewczyna. Zamiast tego usztywnił ramiona i odparł beznamiętnie:

– Nie jestem koneserem drogich win. – Przeniósł spojrzenie z migoczącego w szkle trunku na fiolet jej oczu. – Ani hipokrytą, pani Yaxley.

Wciągnęła głośno powietrze i płynnym ruchem poderwała się z fotela, odstawiając kielich na blat komody. Przez chwilę nieskazitelna zazwyczaj, porcelanowa twarz odbiła furię, ale arystokratka szybko przyoblekła ponownie maskę wystudiowanego chłodu. Niedbałym ruchem uzbrojonej w różdżkę dłoni zatrzasnęła, dotąd uchylone, drzwi za jego plecami. Chłopak poczuł, jak pomieszczenie otulają szczelnie zaklęcia prywatności.

– Wydaje ci się, Snape, że pozwolę na czynienie ze mnie obiektu żartów? Nie mam zamiaru naiwnie udawać zadurzonej nastolatki. Również nie jestem hipokrytką – zadeklarowała zimno. – Nikt jednak nie będzie ze mnie drwił. Ani składał mi kondolencji. Dokonuję swoich wyborów i nikt nie jest mnie w stanie do niczego zmusić. Jestem panią Yaxley, bo tak zdecydowałam.

– Więc nie będę nawet próbował wdawać się w polemikę, pani Yaxley – odpowiedział w podobnym tonie, wymawiając mocniej jej nazwisko.

Zmierzyła go morderczym spojrzeniem, ale już po chwili miejsce gniewu zajęło coś innego.

Wyzwanie.

Teraz już drapieżny wzrok prześlizgnął się po severusowej twarzy, a później w dół, po jego ramionach, torsie i całej reszcie. Sytuacja, jakkolwiek dziwna już od jakiegoś czasu, teraz nabrała znamion… dwuznaczności.

– Mój mąż dzisiejszej nocy znowu rozłoży nogi przed Rosierem, zupełnie zapominając o tym, że w małżeńskim łożu czeka młoda żona – zaczęła beznamiętnie, robiąc krok w jego stronę. – Caius Yaxley, zasypiając, będzie przeliczał w myślach galeony, które mój ojciec obiecał jego rodzinie w małżeńskim kontrakcie. Nawet Abraxas Malfoy widzi we mnie tylko dźwignię, dzięki której udałoby mu się odciąć od Blacków. Wszyscy myślą, że jestem powolną, zastraszoną, pogodzoną z losem białogłową, która bez oporów pozwoli się stłamsić i zamknąć pod kluczem – ciągnęła, robiąc kolejny krok. – Idioci. Mężczyźni to tacy idioci.

Severus stał bez ruchu jak zahipnotyzowany. Odurzał go delikatny zapach nasturcjowych perfum, którymi skropione były jej nadgarstki. Delikatne palce sięgnęły do guzików czarnej koszuli. Fiołkowe tęczówki elektryzowały intensywnością spojrzenia.

Ta dziewczyna… kobieta przed nim miała w sobie wiele ze zdystansowanej księżniczki Slytherinu jaką znał, jednocześnie wydając się tak bardzo obcą. Dawny kolega z Domu nigdy dotąd nie widział w niej tyle pasji. Dwie zupełnie różne osoby, a przecież absolutnie wiarygodne. Co więcej, nie potrafił ocenić, w której z nich było więcej prawdziwej Arethy. Zazwyczaj Severus nie miewał problemu z demaskowaniem kłamców, a tutaj podświadomie czuł, że jest mamiony, ale nie potrafił stwierdzić, co jest łgarstwem a co prawdą.

To wręcz oszałamiało, zakłócając jego procesy myślowe. Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że cała krew z jego mózgu odpłynęła zupełnie gdzie indziej.

Kurwa, Aretha Greengras… Yaxley próbowała uwieść Severusa Snape'a? Świat się kończył.

Chwytając się ostatniej składnej myśli, chłopak swoimi szorstkimi dłońmi powstrzymał jej palce, z wprawą radzące sobie z kolejnymi guzikami.

– Nie podejrzewałem cię o tak kiepski gust – wyszeptał nad jej uchem – jeśli chodzi o mężczyzn.

Lekko ją od siebie odepchnął. Z prawdziwą niechęcią.

Blondynka spojrzała na niego z ciekawością i kąciki jej ust uniosły się nieznacznie. Oczy odbiły rozbawienie.

– Nie gustuję w asortymencie rozchwytywanym przez masy. Preferuję to, czego nie mogą mieć inni – powiedziała zaczepnie, głosem zupełnie pozbawionym kpiny czy złośliwości. – Nie doszukuj się w tym niczego romantycznego, Snape. Po prostu potrzebuję dzisiaj poczuć, że mam kontrolę.

Ściągnął brwi, zupełnie nie rozumiejąc.

– Gdyby mój teść, najzacieklejszy entuzjasta czystości krwi, dowiedział się, że zdradziłam jego syna z półszlamą, zabiłby mnie na miejscu – powiedziała bez ogródek, nie siląc się na subtelności.

To akurat chłopakowi nie przeszkadzało. Nie znosił zakłamania. Miał świadomość tego, że był na tych salonach tolerowany ze względu na użyteczność, ale nigdy – z powodu swojego pochodzenia – nie zostanie uznany za pełnowartościowego czarodzieja. Nie zależało mu. W jakiś sposób podobała mu się nawet myśl, że nigdy nie stanie się tym, czym tak bardzo pogardzał.

– A nawet jeśli nie – ciągnęła dalej dziewczyna – to przestałabym dla czystokrwistej arystokracji istnieć. Straciłabym wszystko – uświadomiła go. – Ale to moja gra, a oni nawet nie wiedzą, co jest stawką. Jestem Arethą Greengrass. Nikim mniej. Nazwisko nie zmieni mnie w godną pożałowania imitację prawdziwej siebie. Mogę robić, co mi się podoba. Igrać z całym światem. Decydować. Ryzykować.

– Balansować na krawędzi i mieć nad wszystkim kontrolę – dodał Severus, na równi zaskoczony i zafascynowany.

– To – wymownie podkreśliła, patrząc na niego porozumiewawczo – tylko część gry. Nigdy nie wrócimy do dzisiejszej nocy – upewniła go z chłodem, znów wyczuwalnym w jej głosie.

Nie musiał jej odpowiadać. Oczywiście, że nie chodziło o nic więcej poza ich obopólnym umiłowaniem ryzyka. Zwykłą potrzebą buntu. Czym była dla niego ewentualna zemsta męża z urażoną dumą własną w obliczu zdekonspirowania się przed Czarnym Panem? A jednak Severus czuł ekscytację. Lubił uczucie, kiedy adrenalina buzowała mu we krwi. Miał tak od zawsze, nawet jeśli oficjalnie zarzekał się, że woli stronić od kłopotów. Zamiast trzymać się z boku, sam je sobie wynajdywał. A to…

To było coś innego. Nieznanego. A Severus nie mógł się powstrzymać przed eksploracją nowych, nieznanych mu obszarów, na które nie zapuściliby się ludzie strachliwi.

A reakcje jego ciała na dotyk i zapach pięknej, naprawdę pięknej kobiety? Czysta chemia.

Nic więcej.

I to była ostatnia sensowna myśl, zanim jego dłonie powędrowały w kierunku wiązań sukni, a chwilę później silne ramiona uniosły gibkie ciało, opierając ciężar na komodzie za jej plecami.

Nie podziwiał jednak idealnych krzywizn jej szyi ani ponętnego zagłębienia poniżej, uwydatnionych w świetle migoczących świec. Nie mógł oderwać się od fioletowych oczu, patrzących z wyzwaniem. Odbijających niebezpieczeństwo, definiujące Arethę Greengrass.

Nie potrafił o niej myśleć inaczej. Przecież nie była bezwolną, zastraszoną panią Yaxley.


Syriusz patrzył rozszerzonymi w szoku oczami na upadające ciało. Twarz Primusa Avery'ego, zastygła w wyrazie bezbrzeżnego zaskoczenia, odbijała szok, który nim owładnął na chwilę przed tym, nim Avada zatrzymała jego serce.

Cedrowa różdżka wysunęła się spomiędzy palców Blacka i upadła w błoto pod jego stopami.

Zabił człowieka.

Zabił z zimną krwią człowieka w obecności aurora. Avadą kedavrą. I nie dało się tego podciągnąć pod obronę konieczną. Tylko aurorzy mieli prawo używać w takich warunkach Niewybaczalnych bez ponoszenia płynących z tego konsekwencji.

Pójdzie do Azkabanu.

Z przestrachem spojrzał na Robardsa, który bez słowa mierzył go wzrokiem. Syriusz nie miał odwagi oddychać.

– A więc jednak spalarnia obsłuży dzisiejszej nocy nieplanowego klienta – powiedział mężczyzna po prostu, opuszczając swoją różdżkę. – Lepiej, żebyś się tym nie chwalił, Black – ostrzegł go, trącając nogą zwłoki. – Każdy śmierciożerca z osobna może być ułomnym idiotą, ale jako armia będą za coś takiego ścigać do upadłego.

Chłopak, wciąż niezdolny wydusić słowa, skinął tylko potakująco głową. Poczuł, jak zawartość żołądka podchodzi mu do gardła. Odwrócił się, kiedy targnęły nim torsje i pochylił do przodu, ozdabiając treścią pokarmową ziemię pod swoimi nogami.

– Black, ogarnij się – usłyszał nad sobą. – Ostrzegałem, że to nie jest zabawa i może lepiej byłoby, gdybyś mnie posłuchał – dodał Robards spokojnym głosem, podając zdruzgotanemu młodemu czarodziejowi jego różdżkę. – A teraz spływaj, mam niecałe pięć minut na pozbycie się ciała.

Syriusz mocniej ujął cedrowe drewno i zerknął w kierunku nieruchomej sylwetki martwego śmierciożercy.

– Pierwszy – wyrwało mu się na głos, na wpół świadomie.

– Co?

– Pierwszy z pięciu – uściślił już głośniej, odwracając się do aurora. – Dzięki za pomoc – dodał, uciekając wzrokiem. – Obiecana dokumentacja jest zdeponowana u Gringotta w skrytce dla VIP–ów, na twoje nazwisko.

– W porządku – zgodził się Robards. – A co znaczy pierwszy z pięciu?

– Zostało jeszcze czterech, którzy byli zamieszani w śmierć Charlusa Pottera – wyjaśnił chłopak, odwołując się do wiedzy, jaką uzyskał dzięki przesyłce od Flinta. Znał nazwiska, ale potrzebował też wiedzieć, co konkretnie się wydarzyło w Dolinie Godryka i który z tych pięciu sukinsynów użył Avady. O tym pozyskane notatki milczały.

– Zostało siedmiu – poprawił go auror, skutecznie przykuwając jego uwagę. – We wspomnieniach Avery'ego widziałem ośmiu śmierciożerców.


Miłość z cytatu przewodniego należy oczywiście rozumieć przewrotnie. Na słitaśny romans proszę się nie nastawiać ;) Jak daje się wyczuć, ta historia przestaje być taka niewinna jak u swojego początku. Zdecydowałam, że nie będę się kłócić z Weną. Jeśli poszczególne rozdziały wydadzą mi się wybitnie dla dorosłych (nie ze względu na sceny łóżkowe, łóżkowych perwersji nie należy się spodziewać), to stosowna informacja się pojawi.

Odnosząc się do komentarza Galli Anonimy (wybacz, jesteś dziewczyną i nie widzi mi się odmieniać tego inaczej;) to całą sytuację widzimy oczami Seva. Wszystko rozgrywa się w jego głowie i on sam jest najbardziej świadomy swojego psychicznego rozbicia. A to, że na zewnątrz część tego okazuje? Wolno mu obiektywnie być nieco zestrachanym - w końcu z opóźnieniem odpowiedział na wezwanie i kazał Czarnemu Panu czekać ;))


Rozdział miał się ukazać w Święta, ale ff zaniemógł i nie szło dokonać update'a. Stąd życzeń świątecznych nie złożę. Pozwolę sobie złożyć te noworoczne - nie będę życzyć spełnienia marzeń, bo ponoć ludzie często życzą sobie tego, co w dłuższej perspektywie nieszczególnie im służy.

Życzę więc, by w Nowym Roku na Waszej drodze stawali właściwi ludzie, a dokonywane przez Was wybory były tymi optymalnymi ;))