Nigdy nie pozwól, aby ktoś był dla ciebie priorytetem, podczas gdy ty jesteś dla niego tylko jedną z opcji.

Mark Twain


Przewracał się z boku na bok, w myślach odliczając upływające – zbyt wolno – kolejne minuty dłużącej się nocy. Poprzednią również spędził bezsennie, z czego dużą część w nie swojej sypialni. Mimo że bardzo się pilnował, by nie palnąć na ten temat niczego głupiego przy śniadaniu, chłodna reakcja Vitalii nie pozostawiała wątpliwości – Syriusz sobie nagrabił jak nigdy dotąd.

Powrót do domu w świąteczny poranek w ubraniu przesiąkniętym zapachem burdelu nie był czymś, co mogło zostać szybko wybaczone.

Austen nie odezwała się słowem i zlała jego nieudolne próby wytłumaczenia się. Sytuacja między nimi niespecjalnie się poprawiła do wieczora, a jeśli nie kazała mu nocować na wycieraczce to tylko dlatego, że... traktowała go jak powietrze. Po przemyśleniu tematu Syriusz nie do końca był nierad, a to w związku z wymiganiem się od przesłuchania. Zdecydował nic nie mówić o prawdziwym powodzie spędzenia Gwiazdki poza domem. Nie chciał swojej drugiej połówce perfidnie kłamać, ale nie dostrzegał też pozytywów w podzieleniu się z nią całą prawdą. Dostałby wtedy bardziej bezwarunkowe ultimatum, a nie był gotowy po prostu przejść do porządku dziennego nad faktem, że jakiś cholerny morderca obnosi się po zapyziałych spelunach z różdżką Charlusa jak z jakimś trofeum.

Po prostu nie mógł odpuścić, a Vitalia… nie rozumiała.

Nic nie będzie dobrze, dopóki nie zostanie zrobione co trzeba. Może wtedy wreszcie uda mu się zasnąć, bo jak na razie nie widział na to perspektyw.

Skrzypienie łóżka wyrwało go ze stanu odrętwienia. A więc nie tylko jego samego sen się nie imał. Może nie była to najlepsza pora, ale ostatnio trudno szło znalezienie odpowiedniej.

– Vitalia?

Odpowiedziało mu średnio przyjazne mruknięcie. A więc przestał być tak do końca niewidzialny. Postęp, jak by nie patrzeć.

Zebrał się na odwagę i zaryzykował.

– Myślę, że powinniśmy rozważyć nałożenie zaklęcia Fideliusa.

Gdyby mógł, załatwiłby sprawę i bez jej wiedzy, by niepotrzebnie nie stresować dziewczyny, ale najwyraźniej zaklęcie wymagało zgody osoby, którą miało chronić.

– Co ty znowu…? – Zerwała się z posłania, przyszpilając go wzrokiem. – Jaja sobie robisz? Wczoraj mi coś obiecałeś.

– Nic się nie dzieje. Znaczy… – zająknął się. – Mamy wojnę. Pomyślałem, że ostrożności nigdy za wiele.

– Jestem żałosną idiotką. To się nie skończy, prawda? – zapytała, bardziej ze znużeniem niż złością. Opadła na poduszkę i zapatrzyła się w sufit. – Potrzebuję przerwy.

Drgnął, wyczuwając coś trudnego do zdefiniowania w jej przyciszonym głosie.

– Wszystko się zmieniło i… tu nie ma przyszłości. Musimy złapać odpowiednią perspektywę, gdzieś z dala. Zróbmy sobie przerwę. Kilka dni, chociaż tydzień. Proszę – wyszeptała jeszcze ciszej, błagalnie.

Syriusz dziękował Merlinowi, że w ciemności nie mógł zobaczyć jej twarzy, bo nie zniósłby w karmelowych oczach widoku tego, co przebijało w napiętym głosie dziewczyny. Nienawidził się za to, co odpowiedział, ale był jej winien odrobinę prawdy.

– Nie mogę, Vitalia. Jeszcze nie. – Wiedział, że musi jakoś umotywować swoje nastawienie, ale miał w głowie pustkę. Po minucie nieprzyjemnej ciszy, coraz trudniejszej do zniesienia, nieśmiało podjął temat. – Nie umiałbym uciec i co dzień rano patrzeć bez obrzydzenia w lustro. Nie zamierzam szarżować, ale mam tu kilka rzeczy do wyprostowania. Pamiętasz, powiedziałaś kiedyś, że nie potrafilibyśmy zdezerterować, nie zostawiając w tej posranej rzeczywistości cząstki duszy. Że tylko egzystowalibyśmy, obarczeni poczuciem winy, zamiast cieszyć się normalnością z dala od tego szaleństwa. Miałaś rację.

– Zapomnij tamto. Myślałam tak, zanim świat runął nam na głowy, kiedy jeszcze mi nie kłamałeś, a mnie daleko było do pożałowania godnej, emocjonalnie rozchwianej paranoiczki. Byłam głupia i nieświadoma, jak wiele mam do stracenia – szepnęła, mnąc w dłoniach skraj kołdry. Łamiącym się głosem dodała – Wszystko się zmieniło. Nie mogę tak dalej, rozumiesz?

Black poczuł się jak ostatnie ścierwo.

– Trzy dni. Daj mi trzy dni.

Zbliżyła do niego twarz i zmusiła, by na nią spojrzał.

– No to mamy umowę. I lepiej, żebyś tym razem okazał się słowny, bo więcej umów nie będzie, Gwiezdny Chłopcze.


Od wigilijnego wieczoru drzwi Malfoy Manor praktycznie się nie zamykały, co było do przywidzenia. Stwierdzenie, że goście wydawali się podenerwowani, stanowiło spore niedopowiedzenie.

Śmierciożercy zaczynali odchodzić od zmysłów.

Większość przynosiła deklaracje wierności i sama szukała zapewnień, że wszystko wciąż było w jak najlepszym porządku. Niektórzy przyszli po rzetelne informacje. Co odważniejsi żądali z oburzeniem wyjaśnień, a nawet widzenia z Czarnym Panem – ci prawdziwie ubawili Severusa. Ale wszystkich przebił Avery senior. Ten, bez wątpienia mocno wytrącony z równowagi zagadkowym zgonem swojego spadkobiercy, podjął bezpośrednią próbę przekabacenia Lucjusza, by u jego boku opuścić tonący okręt i wymigać się od Azkabanu, korzystając z wpływów potężnego arystokraty w Wizengamocie. Pechowo, pomysł zmiany stron nie został dobrze przyjęty przez Malfoya i jego zdradziecki gość opuścił rezydencję na czworakach, plując krwią.

Gospodarz zachowywał stoicki spokój i odsyłał z niczym kolejnych natrętów, usiłujących wybadać grunt. Nie ujawniał cienia niepewności. Fakt, że większość śmierciożerców u niego szukała wskazówek, łechtał jego rozbuchane ego. Miał powody, by czuć się panem sytuacji i bez wątpienia zamierzał ją wykorzystać, choć nie od razu. Najpierw wszystko musiało się wyklarować. Zawsze istniało ryzyko, że obaj się pomylili i Czarny Pan rzeczywiście stał nad krawędzią, ale w to Severus nie potrafił uwierzyć, chociaż – rzecz jasna – o niczym innym nie marzył. A jednak nie mogli się pomylić we dwóch z Lucjuszem.

Socjopatyczny sukinsyn grał, bez wątpienia. Pytanie – w co i z kim?

Dopóki nie pojawią się wiarygodne wskazówki, rozsądniej było obserwować z boku i czekać na rozwój wypadków. Frustrujące, ale to nie był czas na błędy. Chłopak miał teraz inny problem. No dobra, miał całą masę rzeczy na głowie. Jeden kryzys gonił kolejny, ale nad śmierciożerczym syfem Severus potrafił zapanować.

Nie wiedział za to, co myśleć w związku z nagłym zapadnięciem się pod ziemię Syriusza.

Nie kontaktowali się od halloweenowej nocy, ale przez te tygodnie Snape nie pozostawał do końca odcięty. Mieli umówione znaki, zaimprowizowane sposoby kontaktu, awaryjne adresy na awaryjne sytuacje. I dwukierunkowe świstokliki, które w razie konieczności umożliwiały odnalezienie się w każdych warunkach. Severus z żadnej z tych dróg nie skorzystał, ale i bez upewnienia się wiedział, że Syriusz nie cofnie uwierzytelniających zaklęć, pozostawiając mu otwartą furtkę. Znał przyjaciela na tyle dobrze, aby mieć pewność, że nie odpuszczał łatwo nawet w przegranej sprawie. Uparty Gryfon nie byłby sobą, gdyby nie szukał wyjaśnień na własną rękę, ale bez wątpienia liczył też po cichu, że Snape rozgryzie to we własnym zakresie. I wróci – o naiwności – z satysfakcjonującym wyjaśnieniem.

Jakkolwiek Syriusz jako jednostka wysoce uspołeczniona uwielbiał towarzystwo i dobrze się czuł w tłumie, to bliżej dopuszczał naprawdę nielicznych. Nie był człowiekiem łatwym do zwiedzenia i zasadniczo trafnie oceniał ludzi. Grono, któremu pozwolił poznać prawdziwego siebie, zostało starannie wyselekcjonowane. I gdzieś po drodze – Merlin raczył wiedzieć dlaczego – Severus stał się częścią tej wąskiej, ekskluzywnej grupy. Naiwna wiara i bezwarunkowe zaufanie, którymi został obdarzony, stanowiły dla niego, z natury sceptycznego i ślizgońsko nieufnego, niepojętą zagadkę. Nie zabiegał o nie, a już na pewno na nic z tego sobie nie zasłużył. W końcu nie raz i nie dwa, na najbardziej wyszukane sposoby i z premedytacją zlewał upierdliwca, nie przebierając przy tym w słowach. Każdy normalny człowiek dawno by odpuścił, ale Black niezrażony zawsze pozwalał mu wrócić.

Do teraz.

W świąteczny poranek Severusa spotkał nieprzyjemny zawód, kiedy uprzednio skalibrowany przez Syriusza świstoklik, z którym mistrz eliksirów od miesięcy się nie rozstawał, wysłał go w sam środek leśnej głuszy, na kompletne zadupie. Po godzinie plątania się po chaszczach chłopak nabrał pewności, że przy okazji rzucania zaklęcia Portusa jego autor coś schrzanił, jak to już się w przeszłości zdarzało. Resztę poranka Severus spędził więc na sprawdzaniu skrzynek kontaktowych. I awaryjnych adresów. A potem przeszedł do rzucania wszelkich zaklęć tropiących i skanujących, o jakich kiedykolwiek słyszał. Bliżej pory obiadowej w desperacji, upewniwszy się sześć razy, że nie był śledzony, wybrał się na Ealing Road. I tu również nic nie znalazł.

Umówiona skrytka w bagażowej przechowalni na King's Cross była ostatnim strzałem, również chybionym. Nie mając już alternatywy, Severus od godziny szlajał się po peronie 9 i 3/4, usiłując rozgryźć zagadkę. Jak tonący brzytwy uczepił się myśli, że Syriusz w swojej beztrosce zaszył się gdzieś na święta. Innego wytłumaczenia nie było.

Innego akceptowalnego wytłumaczenia, w każdym razie.

Tak czy inaczej, to było bardzo nie w porę.

Brak przepływu informacji w aktualnych okolicznościach mógł okazać się brzemienny w skutki. Czarny Pan coś kombinował na boku i severusowy szósty zmysł podpowiadał mu, że przedstawienie nie zostało zaimprowizowane dla śmierciożerców. A przynajmniej nie tylko.

Severus musiał się zobaczyć z Syriuszem i przestrzec go przed robieniem głupot.

Oczywiście, że wojna rządziła się swoimi prawami i nie obywało się bez ofiar. Problem w tym, że dotąd po obu stronach frontu pokłosiem padali głównie nieopierzeni gówniarze, przeznaczeni na mięso armatnie. I gdzieś tam, w wykruszających się szeregach tych naiwnych idiotów była Lily. Dlatego musiał skontaktować się z Syriuszem i ostrzec, by gryfońska ekipa trzymała się z daleka od tego syfu i nie dała w nic wplątać.

I akurat teraz Jego Syriuszowatość zdecydował zrobić sobie wakacje.

No kurwa.

Severus nie mógł marnować czasu na czekanie, aż Black łaskawie wróci z urlopu. Potencjalne zagrożenie stało się zbyt bliskie, a sprawa przestała dotyczyć tylko ich dwóch. Pytania, tajemnice i niedopowiedzenia, związane z wydarzeniami w Dolinie Godryka, musiały zejść na drugi plan. O to mogli drzeć koty później. Istniały priorytety. Aktualne dane wywiadowcze mogły stanowić o dalszym przebiegu tej wojny i musiały dotrzeć do dowództwa Jasnej Strony, zanim rzeczone dowództwo strzeli sobie w stopę. W końcu nie po to Severus wszedł w cały ten bajzel i tyle z siebie dał, żeby ktoś przypadkowy wszystko schrzanił.

Tylko kto w ogóle zechciałby słuchać zaprzedanego Czarnej Magii śmierciożercy?

Jeśli nie liczyć Syriusza, w grę wchodziło jeszcze jedno nazwisko.

Nie w tym życiu, zarzekł się Severus w pierwszym odruchu. Ciśnienie mu skoczyło na samą myśl o konieczności ukorzenia się przed tym konkretnym, dwulicowym sukinsynem. Miał okazać bezsilność i... prosić? Prędzej piekło zamarznie.

Sęk w tym, że innych opcji nie było, a ostatni rok w obozie wroga nauczył go wartościować.

Pozostawało wymyślić, jak przedrzeć się przez zmyślne zaklęcia poufności oraz tabuny zakonspirowanych czarodziejów i dotrzeć do Dumbledore'a. Zaradnemu szpiegowi przychodziło do głowy kilka pomysłów, ale realizacja połowy gwarantowała dłuższy pobyt w Azkabanie, a cała reszta – zarobienie Avadą. Nawet tu, na głupim dworcu kolejowym, roiło się od zamaskowanych aurorów, zaś ciężkie powietrze aż świeciło się od ochronnych barier. Jak sforsować zabezpieczenia Hogwartu, jeśli zbliżenie się do pociągu na odległość mniejszą niż dwadzieścia metrów zapewniało aresztowanie i całe mnóstwo nieprzyjemności z tego płynących?

O Severusie można było powiedzieć wiele, ale nie to, że łatwo się zniechęcał.

Szybko zdusił potrzebę rzucenia tego w cholerę i skupił się na dopracowywaniu w głowie planu działania. Nawet najzmyślniejsza tarcza posiadała luki i tych szukał, z irytacją wpatrując się w tłum po drugiej stronie peronu. Większość stanowili uczniowie, otoczeni szczelnym kordonem nauczycieli i ministerialnych oficjeli. Że też znaleźli się idioci, którzy zdecydowali na święta opuścić hogwarckie mury i zaryzykować życie dla możliwości zeżarcia karpia w rodzinnym gronie.

Sentymentalni debile, zero instynktu samozachowawczego. Bez wątpienia Gryfoni.

Chłopak po raz ostatni ze zdegustowaniem rzucił okiem w kierunku zapełniających się przedziałów Hogwart Expressu. Ta droga odpadała. Zrobił krok w tył, w kierunku wyjścia z peronu.

I omal nie upadł, zderzając się w półmroku z obładowaną torbami nastolatką. Spóźnialska zwinnie zerwała się z ziemi i zaczęła w biegu zbierać manele, porozrzucane dokoła. Z roztargnieniem wyjąkała przeprosiny, nie podnosząc nawet wzroku. Poszkodowany odruchowo przesunął się bliżej ściany, kryjąc w jej cieniu. Nie nałożył czarów maskujących, które mogłyby zaalarmować patrolujących teren aurorów. Żadnych głupich, nieostrożnych posunięć, pełen profesjonalizm.

I akurat musiała się napatoczyć ta roztrzepana dziewucha. Jeszcze mu tylko teraz brakowało rozhisteryzowanych wrzasków.

– Niezdara ze mnie, naprawdę przepraszam. To przez masakryczne korki przy zjeździe z Euston Road. A mówiłam tacie, żeby wyjechać kwadrans wcześniej. Ale nie, przecież on wie lepiej, skrót sobie upatrzył...

Nastolatka trajkotała jak najęta, zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Nieszczęśliwie, zatarasowała swoim ciałem i rozwalonymi dokoła klamotami najbezpieczniejszą drogę ewakuacyjną. Odepchnięcie jej narażało na skupienie na sobie niepotrzebnego zainteresowania postronnych.

– Co roku to samo – bez skrępowania nawijała pod nosem, zaabsorbowana upychaniem książek do wyładowanej torby. – Czemu mężczyźni mają taki problem z zapytaniem o drogę? To jakaś wada wrodzona, czy co? – rzuciła z nutką złośliwości, podrywając głowę do góry. – Faceci to tacy… O mamusiu! – pisnęła, upuszczając bagaże.

Głos uwiązł jej w gardle, a oczy rozszerzyły się w przerażeniu, zapewne na widok wycelowanej w nią różdżki. Zadygotała i cofnęła się, zwiększając między nimi dystans.

Nic, czego Severus wcześniej nie przerabiał. Reakcje płci przeciwnej na jego osobę, poza nielicznymi wyjątkami, cechowała pewna powtarzalność. Od zawsze. Szło się przyzwyczaić.

Bez wątpienia go rozpoznała, bo po feralnych zajściach w Hogsmeade na jego szóstym roku Snape stał się w szkole bardzo rozpoznawalną personą. Już wolał wcześniejsze niechętne spojrzenia, prześlizgujące się po nim bez cienia zainteresowania, niż te palące, podszyte strachem i odrazą, od których nie mógł się później odpędzić, zwłaszcza na siódmym roku. Widział to teraz. Przestrach w oczach dziewczyny mówił mu, że była doskonale świadoma jego tożsamości. On także ją kojarzył, chociaż nie z nazwiska. Wiedział tyle, że była w Gryffindorze, trzy lata niżej od niego. Wprost wspaniale.

– Ani słowa – syknął prewencyjnie z groźbą w głosie, przykładając palec do ust na wypadek, gdyby w przypływie paniki wolniej kontaktowała.

Nie chciał się posuwać do uciszenia jej magią, chociaż nie ze względu na moralne opory. Jak by nie było, naliczył w promieniu stu metrów przynajmniej sześciu aurorów. Głupio byłoby po tym wszystkim wpaść za molestowanie nieletniej w miejscu publicznym.

Dziewczyna w lot pojęła jego gest i posłusznie zamknęła usta.

Severus rzucił okiem w bok, by uzyskać pewność, że nie mieli widowni. Zauważył poruszenie wśród nauczycieli, nie mogących się widocznie doliczyć niepunktualnej uczennicy. Nic nie wskazywało, że ktokolwiek zwrócił uwagę na incydent pod ściana, ukrytą za rzędem kolumn. Uchwycił spanikowane, pozbawione nadziei spojrzenie nastoletniej wiedźmy, również rozpaczliwie skanującej otoczenie. Widocznie pojęła, że nie ma skąd spodziewać się pomocy.

– Proszę… – wymamrotała błagalnie, opierając się plecami o mur, odcinający drogę ucieczki.

– Nic ci nie zrobię, o ile będziesz cicho.

Automatycznie pokiwała głową i zacisnęła usta, nie ważąc się stawiać oporu. A więc nie była taka do końca, po gryfońsku głupia.

Chłopak zaczął się wycofywać i już miał odbić w kierunku schodów prowadzących na zewnątrz, kiedy doznał olśnienia.

– Cofam ostatnie – oznajmił głucho, przyszpilając Gryfonkę złowróżbnym wzrokiem. Zesztywniała, a on sam poczuł się jak ostatni sukinsyn. – Przykro mi, to w imię wyższego dobra.

Ulga, malująca się przed sekundą na twarzy nastolatki, znów zniknęła, ustępując wcześniejszemu przerażeniu. Nie zaczęła jednak histeryzować. Załkała tylko bezgłośnie i po jej twarzy popłynęły łzy.

Kurwa, przeklął Severus w duchu i mimowolnie się wzdrygnął.

Będzie się smażył w piekle. Aż smoła bryźnie.

Imperio.


– Dzisiaj wrócę później – rzucił Syriusz możliwie najbardziej neutralnie. – Przed północą – poprawił się szybko, przypominając sobie o ich umowie. No tak, deadline.

Żadnych wyjaśnień czy motania się w kłamstwach. Mógł mieć jedynie nadzieję, że Vitalia nie podejmie tematu. Jak przewidywał, obrzuciła go pytającym spojrzeniem, ale przemilczała. Syriusz tchórzliwie pochylił głowę nad talerzem, zapychając się makaronem. Chociaż wyrozumiale nie ciągnęła chłopaka za język, jakoś nie czuł się z tym lepiej.

Mieli układ, który dawał mu jeszcze kilka godzin do manewru. Dzisiejszej nocy zamierzał wyrównać porachunki. A potem dotrzyma swojej części umowy.

Nie zamierzał kontynuować vendetty, w żadnym razie. Planował jedynie odzyskać różdżkę Charlusa i odkryć, co naprawdę stało się w Dolinie Godryka. A kiedy świat pozna prawdę, posadzi te ścierwa na resztę życia w Azkabanie. Primus Avery był wypadkiem przy pracy i nauczką, która w każdą nieprzespaną noc przypominała, gdzie leżą granice.

Syriusz nie popełni drugi raz błędu. Nie stanie się jak oni. Zdobędzie to, co chce, ale bezkrwawo. A potem odpuści, tak jak obiecał.

Powtarzał to sobie jak mantrę, kilka godzin później czatując w ogołoconych z liści zaroślach, okalających knajpę Pod Zielonym Smokiem. Chociaż do północy było jeszcze daleko, przy barze kłębił się tłum ochlaptusów, jak w każdą niedzielną noc. Syriusz nie potrzebował publiki i zdecydował nawet nie zaglądać do sali na dole, by go nie korciło. Mógłby zacząć zaczepiać po kolei każdego z potencjalnych podejrzanych, płosząc tego właściwego. Dlatego wybrał pewniejszą drogę, do której prowadziła żwirowa ścieżka, a potem kilka metrów wspinaczki po chropowatym murze i wieńczące go okno, wychodzące na zaciszny ogród.

Nic, z czym nie poradziłby sobie zwinne psie cielsko.

Parę minut późnej bezszelestnie wśliznął się do przytulnego pokoiku, podważając łapami okiennice. Upuścił na podłogę trzymaną w zębiskach cedrową różdżkę, nie chcąc jej nieopatrznie uszkodzić w czasie ponownej transformacji. Kiedy już ludzkimi stopami dotknął dywanu, rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu kawałka jakiejś tkaniny. Padło na narzutę, którą zręcznie przetransmutował w coś na wzór odzienia.

Jakkolwiek animagia była genialna, jej jedyny minus stanowiła okoliczność, że po ponownej przemianie zostawało się z gołym tyłkiem. To jednak nie było problemem, jeśli dysponowało się różdżką i czymś zdatnym do poddania transmutacji. Prawda, że taka McGonagall potrafiła magicznie, samym machnięciem dłoni, utkać dla siebie wierzchnie okrycie nawet z mgły, ale Syriusz nie mógł się równać z mistrzynią takiego formatu. Może za kilka dekad, jeśli będzie mu dane tak odległej przyszłości dożyć.

Aktualnie, i do tego bez różdżki, o ciuchach na zawołanie mógł pomarzyć.

Cóż, animagia miała jednak i drugi minus.

Dawała ciało obdarzone nadludzkimi zmysłami i zwinnością, zapewniała kamuflaż, ukrywała magiczną aurę, ale to wszystko kosztem możliwości bezpośredniego sięgania do mocy. Pies nie mógł rzucać czarów, a do większości – nawet po powrocie do ludzkiej formy – nadal niezbędne było skumulowanie mocy na różdżkowym rdzeniu. Syriuszowi niezgorzej szło z niewerbalną i bezróżdżkową, ale nie na tyle, by polegać tylko na tym arsenale.

Nie w konfrontacji z Czarną Magią.

Szczęściem, jego animagiczna wersja radziła sobie z transportem broni. Gdyby syriuszowe drugie ja było wróblem, królikiem albo gryzoniem… Taa, Glizdogonowi nie poszczęściło się w tej kwestii. Swoją drogą Black nadal zachodził w głowę, jakim cudem tak przeciętny czarodziej w ogóle opanował animagię. Nie miał nic do Pettigrew, ale za gówniarskich czasów – patrząc obiektywnie – niezdarnie korpulentny chłopak zadatków na potężnego czarodzieja nie przejawiał. Podobnie zresztą jak ponadprzeciętnej inteligencji. Albo chociaż wyczucia stylu.

Jakim cudem Peter w ogóle dołączył do ich huncwockiej ferajny? Zagadka większa niż rzeczywisty wiek Dumbledore'a.

Dalsze, niezbyt odkrywcze rozważania przerwał Blackowi odgłos kroków na zewnątrz. Cofnął się w najciemniejszy kąt sypialni, wyciągając przed siebie uzbrojoną dłoń.

Expelliarmus! – zainkantował ze zdecydowaniem, kiedy tylko za plecami ciemnej sylwetki zamknęły się pchnięte z impetem drzwi.

Zanim rozszerzone w przerażeniu oczy przybysza zdążyły pojąć ogrom niebezpieczeństwa, Syriusz ujmował już w lewej dłoni zdobycz. Znajome, tarninowe drewno odpowiedziało rozbłyskiem mocy na delikatną pieszczotę opuszków jego palców.

Miał to, po co przyszedł.

Potrzebował jeszcze uzyskać pewność w innej materii.

Finite incantato – wyszeptał, wyłączając pomieszczenie z zaklęcia maskującego.

– Black – syknął nienawistnie śmierciożerca, pochylając się do przodu z błyskiem rozpoznania w oczach. Nawet bez śmiercionośnej broni wyglądał wojowniczo. Był bez wątpienia ostro nakręcony.

Szkoda, że rozbrojony.

– Bletchley. – To potwierdzało zarówno informacje od Flinta, jak i te pozyskane dzięki pomocy Robardsa. – Pozamiatane, gnido. Teraz sobie pogadamy. Idziesz po dobroci, czy mam ozdobić twoje śmierciożercze dupsko kilkoma siniakami? W Azkabanie się zagoi, chociaż raczej nie dzięki troskliwej opiece tamtejszych strażników.

Chłopak w czerni rzucił się na niego z żądzą mordu, malującą się na jego zimnym obliczu. Syriusz uskoczył, ciskając w gnoja pierwszą klątwę, jaka przyszła mu na myśl. Przeciwnik zatoczył się na krzesło i razem z nim upadł na podłogę, brocząc krwią z rozcięcia na lewym przedramieniu. Mroczny Znak pokrył się rdzawą posoką.

Syriusz wyszczerzył zęby w obłędnym uśmiechu.

– Mam nadzieję, że szef jest na linii i przynajmniej go połaskotało – rzucił zjadliwie. – Zbieraj dupę w kupę, nie mam całej nocy.

– Jesteś martwy, Black – wycedził z wściekłością Bletchley, zrywając się do pionu. – Wszyscy jesteście trupami.

– Uważaj. Primus Avery też się odgrażał, a teraz wiatr roznosi go po świecie.

Bletchley znieruchomiał.

Syriusz wiedział, że nie powinien był podchodzić tak lekko do tematu, ale ponure zrozumienie w oczach tamtego i strach, który po nim przyszedł, wyciszyły ewentualne wyrzuty sumienia.

Jeśli być szczerym przed samym sobą, Black nie czuł winy z powodu Avery'ego. I to dlatego nie sypiał za dobrze. Teraz jednak nie była ani pora, ani miejsce na podobne rozważania.

Jak uzmysłowił sobie sekundę później, utrata koncentracji może kosztować życie.

Nie wiedział, jaka klątwa prawie rozmazała go na podłodze. W ostatniej chwili zdołał się uchylić, ograniczając zniszczenia do poranionej ręki. Jego oręż, wytrącony z prawej dłoni, potoczył się po podłodze w stronę Bletchleya. Black w szoku dostrzegł koniec ciemnej różdżki agresora, rysujący w powietrzu misterny wzór. Usta śmierciożercy, szepczące słowa klątwy, wygięły się szyderczo.

Idiota, zganił się Syriusz w myślach. Jak mógł nie wziąć pod uwagę, że Bletchley posiadał oprócz charlusowej różdżki także swoją własną? Jakim cudem on sam pozwolił się rozbroić?

Zmartwiał, słysząc zabójczą inkantację. Postąpił krok do tyłu i bezwiednie zasłonił się lewą dłonią.

Czuł, jak jego wargi się poruszają, choć nie słyszał własnych słów. Na wpół świadomie poruszył ręką. Magia przepłynęła przez smoczy rdzeń, otulony tarninową osłoną. Zielony rozbłysk objął cztery ściany, pochłaniając wszystko na swojej drodze. Snop światła oślepiał szmaragdową jasnością, zmuszając do zaciśnięcia powiek.

Nie wiedział, co dokładnie się stało.

Kiedy odważył się otworzyć oczy, wciąż szumiało mu w uszach, a otoczenie skakało w polu widzenia jak opętane. Potrzebował chwili na ogarnięcie sytuacji. Przyspieszone tętno zasygnalizowało mu, iż najwyraźniej nie był trupem.

Ani odrobinę żywy nie wydawał się natomiast Magnus Bletchley, leżący w groteskowej pozie kilka kroków od stóp Blacka. Puste źrenice, rozszerzone w wyrazie zadziwienia, pozbawione były iskry życia. Jedyny ocalały na placu boju przez chwilę stał jak spetryfikowany. Wreszcie z głupia trącił nogą truchło, a to nawet nie drgnęło. Jedyną magią wyczuwalną w pokoju była ta syriuszowa.

– Drugi – wyrwało mu się na głos.

Dzisiaj żołądek nie próbował się buntować. Nawet chłopaka nie zemdliło.

Tym razem to była równa walka i wygrał lepszy.

Syriusz sięgnął po leżącą na podłodze cedrową różdżkę i zważył ją w dłoni. Jak zawsze odpowiedziała magią, a jednak tym razem jakoś… inaczej. Nie miał jednak czasu zatrzymać się nad tym na dłużej. Nie patrząc już na trupa pchnął okiennice i wdrapał się na parapet. Zdecydował nie wracać do animagicznej formy, wciąż jeszcze nie ustabilizowawszy dostatecznie swojej magii. Był ranny i w takim stanie zdecydował nie ryzykować. Zeskoczył z okna do ogrodu i pod osłoną nocy wydostał się na ulicę. Nie biegł jak tchórz, ale kroczył pewnie, skanując czujnym okiem otoczenie. Zupełnie nie martwiły go ślady pozostawione na śniegu. Śmierciożercom nie uda się utrzymać zgonu Bletchley'a w tajemnicy. Zrobi się zamieszanie i nowina pójdzie w eter, a nikt nie uwierzy, jakoby gad umarł śmiercią naturalną.

Niech reszta świata wie, że można zakraść się do śmierciożerczych sypialni i utoczyć im krwi, ta zaś wcale nie jest błękitna, tak jak oni nie są nietykalni ani nieśmiertelni.

A te kanalie niechaj zakosztują strachu.

Dla Syriusza skończyła się era podchodów i nadstawiania drugiego policzka.

Zawędrował do ciemnego zaułka i odczekał odpowiednio długo, by upewnić się, że nie miał ogona. Z wahaniem, ale jednak aportował się stamtąd na Ealing Road, aby doprowadzić się do jako takiego porządku. Jak by nie patrzeć, dostatecznie już w tym tygodniu wkurzył Vitalię. W mgnieniu oka zmaterializował się w znajomym saloniku i – ku jego zaskoczeniu – omal nie runął na podłogę. Kałuża krwi na dywanie dała mu jasno do zrozumienia, że odniesione obrażenia mogły być bardziej niż powierzchowne. Używanie teleportacji nie było jednak najlepszym pomysłem, a już na pewno nie służyło zdrowiu. Potrzebował leczniczych eliksirów z pracowni Seva, by przywrócić poranioną prawą rękę do stanu używalności, bo zdrętwiałe palce zaczynały przybierać nieprzyjemnie sinawą barwę.

Wolał nie myśleć, jak zareagowałaby Austen, widząc chłopaka w jego aktualnej fizycznej dyspozycji.

O nie, jeszcze mu życie miłe.

Wreszcie dobre dwie godziny później, gdy mikstury w końcu powstrzymały krwawienie i zasklepiły rany, odważył się zawlec tyłek na przedmieścia Londynu, do sypiącej się kamienicy, w której dzielił na poddaszu ciasną klitkę ze swoją lubą. W środku powitała go cisza i przyjemne ciepło niewygasłego jeszcze kominka. Pachniało igliwiem, a to zawsze wywoływało w nim dobre skojarzenia. Zapach domu, nie Grimmauld Place 12, ale takiego prawdziwego.

Głupie.

Może jednak on też potrzebował przerwy nie mniej niż Austen?

Przez chwilę wgapiał się w płomień, ponownie rozważając wypadki mijającej nocy. Nie wszystko poszło po jego myśli, delikatnie mówiąc. Wciąż wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi, ale wiedział, że tutaj i teraz ich nie znajdzie.

Zacznie szukać odpowiedzi, kiedy z grubsza ogarnie inne, bardziej wymagające teraz uwagi aspekty jego życia. Jeśli tych kanalii w międzyczasie nie utłucze jakiś auror, to w końcu trafią, prędzej czy później, w mściwe ręce Blacka. Mógł zaczekać. Tyle, ile będzie trzeba.

Na palcach zaszedł po omacku do sypialni. Starając się nie obudzić Vitalii, ostrożnie uniósł kołdrę i ułożył ciało na brzegu łóżka. Kurczowo ściskaną w dłoniach cedrową różdżkę wsunął jak zawsze pod poduszkę. Tym razem dołączyła do niej druga. Zdobyczna.

Okupiona krwią.

Było warto, szepnął do siebie bezgłośnie, przymykając oczy.

Nie, żeby liczył na kojącą podróż w objęcia Morfeusza. Wciąż schodziło z niego napięcie, a adrenalina pulsowała w tętnicach, podtrzymując stan pobudzenia. Nie do końca nieprzyjemne uczucie.

Zegar w gościnnym wybił czwartą nad ranem. Syriusz drgnął, niemile zaskoczony. Nie zdawał sobie sprawy, że tyle mu zeszło. Jak znał Vitalię, jutrzejszy poranek nie zapowiadał się kolorowo. Naciągnął mocniej kołdrę i obrócił się na drugi bok. Sięgnął odruchowo, by wtulić się w pachnące trawą, miękkie włosy dziewczyny. Potrzebował tego w tej chwili bardziej niż powietrza.

Jego dłoń przecięła próżnię.


No dobra, chyba zaczyna mnie ponosić i znów mnożą mi się wątki poboczne (które z wątkami mniej pobocznymi coś tam wspólnego mieć będą). Zaczynam odnosić wrażenie, że daje mi się we znaki syndrom rozbudowywania historii, by jak najdłużej odciągać definitywne jej zakończenie. Pytanie - ciąć, skupiając się tylko na chłopakach, czy też wyeksploatować nieco bohaterów drugo- i trzecioplanowych? Czy w ogóle dać se siana? ;)