Lojalnie ostrzegam, że ten rozdział nie będzie ani zabawny, ani lekki. Nieobyczajnego słownictwa też pojawi się więcej niż zwykle.


Nic tak człowieka nie charakteryzuje jak rodzaj zabawy, której szuka.

Kazimierz Przerwa-Tetmajer


Przeskoczył bukszpanowy żywopłot, służący mu przez minione trzy kwadranse za dogodną kryjówkę, której nie zapewniały ogołocone z liści zarośla wzdłuż drogi. Ktoś rozważniejszy dalej cierpliwie siedziałby na dupie. Jeśli jednak kiedykolwiek można było nazwać Syriusza cierpliwym, to ostatnio przymiot ten nieodwołalnie zatracił.

Miał dość ślęczenia w miejscu. Jego zesztywniałe ciało domagało się ruchu.

Gdzieś z boku jacyś menele kłócili się zawzięcie, chyba sami za bardzo nie wiedząc o co. Nawet nie zwrócili na niego uwagi i nie zadali sobie trudu, by zawiesić na nim zamglone alkoholem spojrzenia. W tej części północnego Nokturnu było od groma wałęsających się samotnie po ulicach czarodziejów z cięższym trzosem, usilnie starających się nie zwracać niczyjej uwagi. Tamtych, z punktu widzenia tutejszych, można było przynajmniej skroić i ewentualnie poobijać. Jaką rozrywkę stanowił jakiś kundel?

W związku z powyższym, Syriusz – nie niepokojony przez nikogo – zrobił rundkę wokół lokalu, starając się nie spuszczać z oka drzwi frontowych i prowadzącej do nich wąskiej uliczki. Może i był mocno zniechęcony bezproduktywnością ostatnich godzin, ale skoro już pół nocy odmrażał sobie tyłek kolejno za pobliską szopą, wychodkiem i zdewastowanym żywopłotem, to nie zamierzał teraz odpuścić.

Instynkt łowcy podporządkowywał wszystko żądzy dorwania ofiary. Wokół tego kręcił się teraz jego świat i to niezupełnie w przenośni. Ostatnich kilka dni poświęcił wytropieniu swojego aktualnego celu, co nie było znowu takie łatwe, jak mu się na początku zdawało. Ale miał czas i żadnych ciekawszych rzeczy do roboty.

O tak, teraz mam czasu w cholerę i niczego, co mogłoby mnie dekoncentrować, pomyślał ponuro.

Skoncentrował się na teraźniejszości, w końcu nie przyszedł tu zwiedzać czy oddawać się głębokim egzystencjalnym przemyśleniom. A cała reszta… Najwyraźniej cała reszta poszła się paść i nic nie dało się z tym zrobić. Ciągłe wałkowanie tematu w głowie nie pomagało, za to zaczynało popychać w stan psychicznego sfiksowania. Nie mógł tego bez końca rozbierać na czynniki pierwsze i zastanawiać się, co by było, gdyby nie okazał się takim żałosnym debilem. Ale nie istniały dostatecznie zmyślne zaklęcia, które pozwoliłyby cofnąć czas. Sprawdził. Przez dwa dni po zniknięciu Vitalii rozważał najbardziej absurdalne rozwiązania, które dawały choćby cień szansy, że dzięki nim dziewczyna do niego wróci.

W ciągu pierwszych godzin miał nadzieję, że zwyczajnie postanowiła go postraszyć. Tak myślał, zanim upewnił się, że zabrała z mieszkania wszystkie swoje rzeczy, zostawiając na kuchennym stole klucze i swoją część należności za bieżące rachunki. W pierwszym odruchu chciał fiuuknąć na Pokątną i szukać jakiegokolwiek tropu na oślep. Zanim dopadł do kominka, nieco ochłonął. Dla czarodziejskiego świata, zgodnie z orzeczeniem magomedyków z Munga, niewtajemniczonych w detale zaklęcia tarczy, Vitalia była teraz oficjalnie charłakiem i zapewne nie zrezygnowałaby z tej przewagi dezinformacji. Poza tym, chciała przecież się od tego odciąć, złapać dystans. I nie zamierzała zostać odnaleziona, a przy jej biegłości w magii ochronnej syriuszowe czary namierzające nie miały startu. To też sprawdził, jakieś dwadzieścia siedem razy.

W przeszłości zdarzyło się już, że po jakiejś głupiej kłótni o nic trzasnęła drzwiami i nie wróciła na noc. Tamtego razu Syriusz nie miał wątpliwości gdzie jej szukać rano, kiedy oboje już trochę ochłoną. Wiedziałby i bez cynku, który dostał od Rogacza, nieszczęśliwie zmuszonego do odstąpienia swojej strony łóżka najbliższej przyjaciółce drogiej małżonki. Teraz opcja z wylewaniem żalów Lily, w towarzystwie dwóch butelek tokaja i Preety women, przestała dla Vitalii istnieć. I to również przez Syriusza.

Wszystko schrzanił, pomimo sygnałów ostrzegawczych. Nie było o czym gadać i czego przemyśliwać.

Po trzech dniach psychicznych katuszy uciekł w animagiczną formę, odgradzając się od wycieńczającego emocjonalnego rozdarcia, z którym nie potrafiła poradzić sobie ludzka część jego psychiki. Ta bardziej zwierzęca nie myślała za dużo, a jeśli już, to jej pragnienia krążyły wokół konieczności zaspokojenia innego rodzaju potrzeb, które podsuwał mu instynkt drapieżnika. Dlatego od tygodnia kontynuował swoje łowy, nie pozwalając zbaczać myślom na niebezpieczne obszary. Nie miał odwagi znowu zmierzyć się z tą emocjonalnie rozbitą częścią siebie.

Skrzypienie drzwi wejściowych przywołało go na ziemię. No, najwyższa pora. A już zaczynał myśleć, że cholerny gad nigdy nie odpełznie od barowej lady.

W trzech susach przemierzył połowę pustej przestrzeni, wciąż otoczony ciemnością uśpionej ulicy. Przystanął, by mieć pewność, a tę uzyskał, kiedy śmierciożerca przekroczył ochronne osłony wokół Zielonego Smoka. Incognitus puścił, przywracając obliczu niezupełnie nieznajomego jego paskudne, naturalne rysy twarzy. Otępiałe alkoholowym upojeniem spojrzenie zatrzymało się na nim na moment, ale ciemno odziana postać nie okazała nawet odrobiny strachu. Może nieco zdziwienia, ewentualnie – niepokoju, co mogły sygnalizować badawczo zmrużone oczy. Śmierciożerca potrząsnął głową, jakby chciał rozjaśnić myśli. Jego uzbrojona dłoń uniosła się do przodu.

Z krtani Syriusza wyrwał się warkot, oznajmiający wszem i wobec jego ukontentowanie. Mocniej przycisnął łapy do ziemi, by odbić się od niej z gracją i jednym uderzeniem powalić sukinsyna na ośnieżony bruk.

Zamarł, kiedy przed oczami mignęła mu ciemna sylwetka. Odruchowo rzucił się w bok i zaatakował, ścinając z nóg agresora, którego pojawienie się znikąd było co najmniej niespodziewane. Obaj przekoziołkowali nad otaczającym posesję murkiem i wpadli w krzaki po drugiej stronie. Black – wściekły, że stracił z oczu główny cel – przydusił wyrywającą się ofiarę do ziemi. Nie miał czasu na rozmienianie się na drobne. Uniósł łapę i wymierzył celnie w miotające się pod nim ciało, wybierając najszybszy, sprawdzony sposób ogłuszenia, z pominięciem bezsensownych pojedynkowych ceremoniałów. Zanim jednak skutecznie obezwładnił zamaskowanego przeciwnika, ten zwinnie odturlał się spod jego cielska i uskoczył.

Syriusz spiął się w oczekiwaniu na uderzenie klątwy, ale wyczulone psie zmysły nie wychwyciły magicznej aury, która powinna otaczać wroga, a w te klocki był naprawdę dobry. Zamiast tego poczuł na swoim włochatym karku zimne ostrze.

Pogratulować, zbeształ w myślach własną nieostrożność.

– Czym ty jesteś? – syknęła zza jego pleców nieznajoma postać, mocniej wwiercając mu koniec sztyletu w skórę. Kropelki ciepłej krwi pociekły strużką, zwilżając ciemną sierść. – Drugi raz nie zapytam. Lubię jasne sytuacje i nie należę do najcierpliwszych.

Drgnął pod wpływem dziwnego wrażenia, że głos, choć tłumiony przez tkaninę, osłaniającą twarz jego przeciwnika, nie do końca był mu nieznany. Powoli uniósł pysk, na tyle, by na tle rozjaśniającego niebo księżyca dojrzeć zarys zamaskowanej sylwetki. W żadnym razie nie jakiejś szczególnie postawnej.

No bez jaj. Jaki ten świat mały.

– Trzy… dwa… jeden… – odliczyła głośno, dając mu ostatnią szansę.

O tak, teraz już wiedział, do czyjej twarzy przyporządkować ten głos. Nie miał też wątpliwości, że przejście dziewczyny od słów do czynów raczej mu się nie spodoba. Zaskomlał w geście poddania, kupując sobie kilka sekund czasu, by powrócić do ludzkiej formy. Wolał nie sprawdzać, czym go jeszcze zaskoczy.

Odskoczyła, kiedy kudłate psie cielsko zaczęło się przeobrażać w absolutnie nagiego faceta.

– Daj spokój, jakbyś pierwszy raz widziała trochę golizny – wymamrotał nienaturalnie chrapliwie, zmuszając struny głosowe do wydawania artykułowanych dźwięków, od czego odzwyczaiły się po tygodniu warczenia i wycia do księżyca.

– Syriusz Black…?

Wpatrywała się w niego z wyrazem absolutnego zdezorientowania. Nie na tyle jednak straciła nad sobą panowanie, by opuścić sztylet, który właściwie bardziej przypominał jakiś rodzaj krótkiego, wykutego na wschodnią modłę miecza. Kurewsko ostrego, przypomniał sobie Syriusz, zmazując dłonią krew ze zranienia na karku.

– Też bym się po przyjacielsku przywitał, gdybym znał twoje imię – zagaił, przerywając niekomfortową ciszę.

Zupełnie go zignorowała.

– Ehm, jeśli nie widzisz przeciwwskazań, wolałbym się jakoś… odziać – wydukał skonsternowany.

Sam nie miał przy sobie różdżki, bo jego plan zakładał ogłuszenie upatrzonej ofiary i zawleczenie jej w bardziej zaciszne miejsce, gdzie mogli przejść do ciekawszej części wieczoru. Teraz bardzo pożałował swojej krótkowzroczności, czując się absolutnie bezbronnym. Rana cięta osłabiała jego niepokaźne talenty w zakresie magii bezróżdżkowej.

Przewidywał, że dziewczyna dobrodusznie przetransmutuje dla niego jakiś element otoczenia w coś na wzór odzieży. Ta jednak opuściła powoli uzbrojoną dłoń i sięgnęła do szerokiej chusty, otulającej szczelnie jej twarz. Syriusz spodziewał się ujrzeć miękkie, niemal dziewczęce lico, okalane ciemnymi lokami, ale zamiast tego spod tkaniny wysypały się ogniście czerwone kosmyki, jeszcze bardziej uwydatniające ostre, prawie drapieżne rysy nie tak już młodzieńczej twarzy. Patrzyły na niego oczy kobiety, które prawdopodobnie dużo już widziały. Czaiło się w nich niebezpieczeństwo. Nawet salamandra wytatuowana na jej szyi połyskiwała żywym ogniem. Tylko lazur jasnych tęczówek nosił w sobie jakiś chłód.

W czasie ich poprzedniego spotkania pozwoliła mu widzieć siebie właśnie taką, kiedy na chwilę kontrolę przejęły jej emocje, więc podejrzewał, że to był jej naturalny wygląd, nie doprawiony szczyptą metamorfomagii.

Stąd ten miecz, dotarło do chłopaka. Nie używała magii, po której odblasku mogłaby zostać wytropiona, a nawet rozpoznana, jeśli w pobliżu roiłoby się od zakamuflowanych wrogów. A więc miała więcej rozumu niż on.

– Zabłądziłeś? – zapytała ostro, gdy Syriusz niezgrabnie podniósł się ze śniegu i opatulił biodra użyczoną chustą.

Chłopak przeklął, przypominając sobie o głównym powodzie swojej obecności na tym zadupiu. Zerknął na pusty placyk za murem. Po śmierciożercy nie było już śladu.

– I pół nocy warowania na mrozie psu na budę – szczęknął zębami z irytacją.

– To nie jest odpowiedź – nie dawała za wygraną.

– Mógłbym spytać o to samo.

– Miałam do dzieciaka sprawę. Przez ciebie będę się musiała pofatygować jeszcze raz – powiedziała wreszcie, patrząc na niego karcąco.

– Popatrz, ile nas łączy – zakpił, sam nie mniej zawiedziony tak niesatysfakcjonującym obrotem spraw. Spoważniał, coś sobie przypominając. – A co z twoją radą? Tą, by odpuścić?

Po uniesionych kącikach ust poznał, że chciała to jakoś dowcipnie zripostować, ale zawahała się i podarowała sobie drwiny.

– Trzymanie się z boku nie jest złą filozofią życiową, ale nie moją.

Syriusz skinął głową i pewniej wyprostował ramiona. Na tyle, na ile pozwalał przejmujący do szpiku kości mróz.

– Tego wykreśl ze swojej listy. – Łypnął w kierunku pustego placu, by nie zostawić wątpliwości o kogo mu chodziło.

– A to dobre – zaśmiała się zimno. – Ten śmierciożerca jest mój, kociaku. Chcę go martwego. To bardzo personalne.

– Nic z tego. Ja potrzebuję od niego informacji, martwy nic mi nie da.

W jej bladoniebieskich oczach błysnęło coś takiego, że Blackowi zrobiło się nieprzyjemnie.

– Jedno nie przeszkadza drugiemu – oznajmiła złowieszczo.


Zapowiadał się kolejny nudny wieczór.

Jakkolwiek drastyczny spadek śmierciożerczej aktywności na polu militarnym powinien Severusa cieszyć, to stan napiętego oczekiwania zaczynał źle na niego wpływać. Jego ślizgońska natura nie znosiła bezczynności i niedoinformowania, a powstrzymywanie wrodzonej potrzeby działania naprawdę wyczerpywało psychicznie. Tym razem jednak instynkt podpowiadał chłopakowi, by nie pchać palców między drzwi. I tak nieco przeholował z użyciem Imperiusa. Nie mógł zrobić więcej, bo piłka była po drugiej stronie boiska. Mógłby się co najwyżej modlić o pomyślny obrót spraw, ale nigdy nie wierzył w interwencje sił nadprzyrodzonych.

Zaciskał więc zęby i czekał, starając się nie okazywać psychicznego cierpienia, które akurat w tej chwili nie miało wiele wspólnego z Czarnym Panem.

Dzisiejszego wieczoru dla odmiany, po raz trzeci w tym tygodniu, padł ofiarą szalejących kobiecych hormonów.

Narcyza znów grała. A raczej – jeśli oddać muzom sprawiedliwość – nierytmicznie, tudzież niezmordowanie uderzała w klawisze, wydobywając z niedostrojonego Steinwaya kakofonię dźwięków. Postępująca ciąża najwyraźniej obudziła w niej muzyczne ciągoty, ze szczególnym zamiłowaniem do Haydna. Wytrwałości w dążeniu do perfekcji Snape nie mógł jej odmówić. Inaczej się miała kwestia wrodzonego talentu. Kto jednak odważyłby się wejść w polemikę z kobietą brzemienną?

Nie, wbrew obiegowej opinii Severus nie był samobójcą.

Miał w każdym razie swój honor i skoro Lucjusz potrafił z zimną krwią znosić wielogodzinne koncerty, nierzadko ciągnące się do północy, to jego sojusznik nie mógł okazać słabości. W zasadzie – w jakiś pokrętny sposób – te długie wieczory w pokoju muzycznym ugruntowały w Severusie niezłomną wiarę we własne siły. Za każdym razem, kiedy Narcyza kończyła, chłopak nabierał coraz głębszego przekonania, że po czymś takim da radę znieść wszystko.

Tym razem padło na Kriegsmesse i Snape z każdym raniącym ucho, coraz wyższym akordem zaczynał się zastanawiać, czy wybór repertuaru solitka-amatorka pozostawiała przypadkowi, bo – pomimo miernego wykonania – utwór doskonale oddawał nastroje, nie tylko te severusowe. Msza czasu wojny… Jeśli emocje matki rzeczywiście odciskały piętno na osobowości dziecka, kształtującego się pod jej sercem, to Narcyza zdecydowanie powinna się przerzucić na Cztery pory roku, by jej potomek w przyszłości nie pretendował do miana następcy Toma Riddle'a.

O ile w około ciążowych przesądach było choćby ziarenko prawdy.

Eileen Snape, dla przykładu, nie przepadała za muzyką w ogólności, a więc jej syn musiał być taki popaprany sam z siebie i nie dało się zrzucić winy na czynniki niezależne. Z drugiej strony – jeśli dobrze się zastanowić – po domu przy Spinner's End od zawsze walały się pudła wypełnione twórczością Dostojewskiego, Doyla i Poego. W kuchennych szafkach, za workami z mąką i cukrem, można było się natknąć – obok czarnomagicznych eliksirowych receptur i fiolek z cyjankiem – na pożółkłe tomiszcza autorstwa Agathy Christie. Ogrodowe rabaty porastały krzaki wilczych jagód i kępy bielunia, zaś na strychu… Cholera, aż dziw, że ktoś padł w tych progach trupem dopiero po dwóch dekadach, bo co do tego, iż jego rodzicielka sama przyłożyła rękę do swojej zagadkowej śmierci, Severus nie miał wątpliwości. Z dużym prawdopodobieństwem pomyliła jakieś słoiczki albo zaparzyła sobie ziółka z nie tego woreczka, odsyłając się do lepszego świata. I bez skrupułów zostawiając nieletniego jedynaka w tym bagnie.

Cóż, najwyraźniej niektóre kobiety nigdy nie powinny zostawać matkami, a Narcyza z kolei bezwzględnie powinna zmienić repertuar. Albo lepiej zainteresować się haftowaniem.

Na fali tych dziwacznych przemyśleń Severus zdecydował interweniować, wyrwany z zadumy raniącymi bębenki dźwiękami, wydawanymi przez maltretowany instrument. Jasnowłosa wskoczyła w wyższą tonację – cios poniżej pasa. Chłopak musiał coś z tym zrobić, jeśli nie w trosce o małego potwora w łonie pani Malfoy, to z obawy przed utratą własnego słuchu, który był mu jeszcze potrzebny. Na Lucjusza nie miał co liczyć, bo tamten odurzony idiota prędzej by ogłuchł, niż zakwestionował perfekcję małżonki na jakimkolwiek polu.

Zanim Severus zdążył otworzyć usta, poczuł alarmujące pulsowanie w skroniach, sygnalizujące naruszenie ochronnych osłon, które prewencyjnie postawił miesiące temu wokół domu z białym płotem. Chwilowe zdezorientowanie szybko zastąpiła potrzeba działania. Zerwał się z kanapy i w dwóch krokach dopadł do drzwi.

Melodia się urwała i Narcyza znieruchomiała z pytaniem, wymalowanym na zaniepokojonej twarzy, z kolei Lucjusz spiorunował podopiecznego karcącym wzrokiem, wyrażającym zdegustowanie dla jego braku ogłady.

Snape nawet nie zadał sobie trudu wyjaśniania czegokolwiek.

Przecinając hall ledwie zarejestrował, że za jego plecami ponownie odezwała się muzyka. Pani domu wróciła do gry, wydobywając z instrumentu jeszcze bardziej niepokojące akordy, doskonale obrazujące odczucia chłopaka. A ten już obliczał w głowie, ile straci czasu na pokonanie ogrodu i wydostanie się za antyaportacyjne pole, otaczające Malfoy Manor.

Zbyt wiele, przeraziły go wnioski z dedukcji.

Kurwa, oby zdążył, zanim sukinsyn mu zwieje.


Drętwota!

I gnida już leżała na glebie. Poszło nadspodziewanie łatwo.

Syriusz podszedł bliżej i trącił bezwładne ciało czubkiem buta. Walczył z pragnieniem skopania nieprzytomnego śmierciożercy, ale poobijany mógłby mieć problemy z mówieniem. A Black miał do niego całe mnóstwo pytań.

Z niechęcią, niedbałym ruchem różdżki ocucił ofiarę, utrzymując bezpieczny dystans. Miał już doświadczenia z Blechleyem i nie zamierzał pomylić się dwa razy.

– Black – niedowierzająco padło z ust leżącego. – Ty plugawy…

– Ta, daruj sobie – przerwał mu oprawca. – Miło, że jesteś w nastroju do rozmowy. Zanim ta noc się skończy, będziesz miał okazję popisać się krasomówstwem. Zadam ci kilka pytań i oczekuję wyczerpujących odpowiedzi.

– Możesz mi skoczyć, zdrajco krwi – wypluł śmierciożerca, rzucając się w kierunku swojej różdżki, leżącej dwa metry na lewo w śniegu. Syknął, kiedy Syriusz przydeptał ją do ziemi. – Skradasz się po nocy, atakujesz od tyłu, a teraz boisz się stanąć do równego pojedynku jak pełnowartościowy czarodziej? Jesteś ścierwem, Black.

Szare oczy znalazły się na wysokości tych jasnobrązowych.

– Sprawiedliwy pojedynek? Nie osłabiaj mnie, Selvyn. Na prawo dostąpienia tego zaszczytu trzeba sobie zasłużyć. Śmierciożercy z zasady są z tego prawa wyłączeni. Jak mówiłem, nie przyszedłem walczyć. Jestem tu dla informacji i grzecznie mi je podasz albo pożałujesz, że się urodziłeś.

Favius Selvyn prychnął i pogardliwie wydął wargi. Usta wykrzywiły mu się w prześmiewczym uśmiechu.

– I co mi zrobisz? Postraszysz Azkabanem? Zagrasz na uczuciach? Powodzenia. Nic ode mnie nie dostaniesz. Wal się.

Jak na swoje osiemnaście lat, ta gadzina wciąż oscylowała mentalnie na poziomie czystej krwi dziesięciolatka, czerpiącego wiedzę o świecie jedynie od zapatrzonych w Czarną Magię rodziców. Widać nie nadrobiła braków w tym zakresie, zadowalając się indoktrynacyjnym badziewiem, którym karmił sługusów Voldemort.

– Powiedziałem, że będziesz grzecznie odpowiadał, ale nie mówiłem, że zamierzam grzecznie pytać – wycedził Syriusz, lodowatym spojrzeniem przygwożdżając gnoja do ziemi.

W brązie zaniepokojonych oczu błysnęło wahanie. A potem zrozumienie. I strach.

– Veritaserum – ledwie słyszalnie wymamrotał Selvyn, cofając się na czworakach, byle jak najdalej od Blacka.

Ten pokiwał tylko głową ze zniechęceniem.

– Veritaserum jest ostatnimi czasy na wagę złota, a ja nie popieram marnotrawstwa. Są tańsze sposoby. Jedyny minus, że robią więcej bałaganu, ale to akurat bardziej powinno martwić ciebie.

– Możesz mnie potraktować każdą znaną klątwą, a nic ci nie powiem – szybko zadeklarował śmierciożerca, wojowniczo zaciskając zęby. – Ale i tak nic mi nie zrobisz, przecież Gryfoni nie posuwają się do niegodnych praktyk.

– To masz pecha, bo trafiłeś na Krukonkę, mającą gdzieś gryfoński kodeks honorowy – padło z ciemności głosem, od którego przechodziły ciarki. Kobieta, której imienia dotąd Syriusz nie poznał, weszła w krąg światła i uśmiechnęła się upiornie. – Pamiętasz mnie?

Chusta, zakrywająca dotąd zamaskowaną twarz, zsunęła się na jej plecy i natychmiast temperatura spadła o kilka stopni, a przynajmniej Black odniósł takie wrażenie. Tyle powiedziały mu dreszcze na jego własnym karku i reakcja Selvyna, kurczącego się na śniegu z przerażeniem, wymalowanym w rozszerzonych źrenicach.

– Ty… – jęknął pechowiec, nie próbując nawet drgnąć.

Ognistowłosa nie-prostytutka przerzuciła w dłoniach ten swój miecz. Nie zamierzała użyć różdżki, o czym poinformowała partnera w zbrodni odpowiednio wcześniej. W końcu starała się nie używać magii poza Córami Nocy, aby nie zostawiać po sobie śladów. Podeszła bliżej i pochyliła się nad ofiarą. Jej ciało – spojrzenie, postawa, ruchy – odbijało niebezpieczeństwo. Nieokiełznany głód.

– O tak, ja – przytaknęła śmierciożercy. – Miło, że pamiętasz, to nam daje dobry start.

Kim ty jesteś?, gubił się w domysłach Syriusz, wpatrując się w nią z rosnącą fascynacją.

Selvyn jęknął.

– Zabij mnie, Black.

Adresat prośby przez chwilę myślał, że się przesłyszał. A jednak błagalny wzrok tamtego, bez cienia wcześniejszej dumy i pogardy, mówił mu to, co usłyszały syriuszowe uszy.

Mimo wszytko nadal nie wierzył.

– Chciałbyś. – Ciszę przeszył niski głos kobiety, wpatrującej się w Selvyna, jakby już był rozkładającym się truchłem. – Ale to nie koncert życzeń. Chociaż… – Udała, że się waha. – Może rozważę sprawę, ale później. Dużo, dużo później. A teraz, do rzeczy…


Dokoła zalegała idealna cisza, niezmącona nawet cykaniem świerszczy czy szumem wiatru. Żadnego ujadania psów dwie ulice dalej, które od zawsze nie dawały Severusowi spać po nocach – jedna z długiej listy rzeczy, których na Spinner's End nienawidził. Brak tych znajomych dźwięków obudził jeszcze bardziej jego czujność.

Coś było zdecydowanie nie tak.

Zatrzymał się na granicy barier i przymknął oczy, każdą komórką ciała usiłując wychwycić inne zmiany w otoczeniu. Nieco uspokoiła go pewność, że osłony wokół domu z białym płotem, na lewo od rudery o odrapanych ścianach i zasyfionych oknach, wciąż pozostawały na swoim miejscu, chociaż bez problemu wyłapał w nich lukę. To odkrycie go nie zaskoczyło, w końcu sam tak skonstruował zaklęcie. Próba niepożądanej, czarnomagicznej ingerencji miała automatycznie uruchamiać sygnał alarmowy, a nie zatrzymywać intruza na zewnątrz. W ten sposób Severus uczynił bariery niewykrywalnymi. Rzucenie silniejszego czaru ochronnego i podtrzymywanie go na odległość nie dawało ochrony na dłużej niż kilka minut, za to aż zachęcało ciekawskich czarodziejów o nieczystych intencjach do zbadania, co cennego kryje się wewnątrz bezpiecznego kokonu.

A poza tym – co musiał niechętnie przyznać – powołanie do istnienia czegoś tak złożonego przekraczało severusowe możliwości.

Nieszczęśliwie, Snape nie był magiem formatu pieprzonego Dumbledore'a, którego magia ochronna otulała szczelnie cały Hogwart, jezioro nad ślizgońskim dormitorium i pewnie większość Zakazanego Lasu. Do tego poziomu chłopakowi jeszcze brakowało jakiegoś stulecia doświadczenia.

Nie, żeby spodziewał się pożyć tak długo.

Dzisiaj jednak kto inny pójdzie do piachu, niech no tylko Severus się upewni, że sukinsyn wpadł tutaj zapolować. Zatłucze kanalię gołymi rękami, ale najpierw sobie z pogadają, długo i konkretnie.

Nie musiał nawet skradać się po zanurzonych w mroku pokojach, bo bez problemu zlokalizował śmierciożercę po znajomych rozbłyskach szkarłatu, co chwilę rozjaśniających zachodnią część ogrodu. Natychmiast rozpoznał poblask jednej z najczęściej stosowanych, mrocznych klątw. Ciekawe, na czym sukinsyn sobie używał? Huśtawka, różana rabata, a może iglaki wzdłuż muru? Chłopak nie miał wątpliwości, iż nie na domownikach, jako że Lily zapobiegawczo zarządziła ewakuację rodziny miesiące temu, zapewne krótko po swoim – z dupy wziętym – zamążpójściu.

Dom stał od ponad roku pusty i akurat to Severus doskonale wiedział. Niepokojące, że ktoś najwyraźniej szukał tutaj Lily. Niezbędnym było ustalenie – kto i po jaką cholerę?

Ominął drzwi wejściowe i ruszył przez ogród w kierunku, z którego leciały wściekle rzucane klątwy.

Nie musiał nawet rozświetlać sobie drogi, bo tę znał na pamięć. W przeszłości setki razy przeczołgiwał się przez dziurę w płocie i pokonywał zarośla, by po ścianie altany dopaść zawsze uchylonego okna na poddaszu, gdzie na parapecie niezmiennie czekały koc i poduszka. Nie raz z nich korzystał, przeważnie w te noce, kiedy Tobiasz Snape rozpuszczał wypłatę albo spieniężał w lombardzie któryś z domowych sprzętów i wracał w domowe pielesze z płynnym zaopatrzeniem.

Tak, ten parapet był jedną z niewielu rzeczy, które Severus na Spinner's End akurat lubił. Tyle, że to należało do innego życia, od którego dzieliły go lata świetlne.

Kurwa, znów to robił, a przecież miał z tym skończyć. Dość. Żadnego myślenia o parapetach, bo po nich zawsze zahaczał o całą resztę, zaczynał zanurzać się w zieleni i idealną koncentrację szlag trafiał. Nie wolno mu myśleć o Lily, bo przez to stawał się wyjącą kupką nieszczęścia. Od tego niebezpiecznie blisko do utraty resztek rozumu, który w jego obecnej sytuacji zdawał się być przydatnym, jeśli zamierzał jeszcze chwilę pożyć.

Otrząsnął się i z różdżką w pogotowiu przedarł się przez krzaki, zachodząc intruza od tyłu.

I stanął jak wryty.

Nieznany Severusowi śmierciożerca miotał się opętańczo, próbując bez skutku przebić ściany utkanej magicznie klatki. A tego ustrojstwa chłopak tutaj nie umieścił, chociaż wydawało się niezłym patentem. Gdyby sam wpadł na coś takiego, dorzuciłby właściwości torturujące, bo jaki pożytek ze zwykłej klatki? Schwytany w nią delikwent nie wyglądał na zasłużenie cierpiącą ofiarę, a winien zwijać się z bólu. Fakt, był uwięziony, ale nawet jeśli nie mógł się ruszyć, jego magia swobodnie przenikała poza granicę odizolowanej przestrzeni, której nie mogły przekroczyć jego stopy. Albo twórcy zaklęcia umknął ten szczegół, albo… śmierciożerca robił za przynętę?

Co do jasnej…?

– No to ty jesteś mi już niepotrzebny – padło z ciemności i sekundę później urok oszałamiający powalił uwięzionego mężczyznę na ziemię. – Teraz cała moja uwaga należy do ciebie, gadzino – dodał lodowato James Potter, pokonując ośnieżony trawnik.

Klątwa, która poprzedziła ex-Gryfona, przygwoździła Severusa do ściany budynku. Cisowa różdżka wysunęła się spomiędzy smukłych palców i upadła pod jego nogi. Przygniatająca go magia prawie nie pozwalała mu oddychać.

Orzechowe oczy zmierzyły wroga pogardliwym spojrzeniem.

– Poprzysięgłem ci śmierć, a zasadniczo jestem słowny. No i musi być z przytupem, inaczej nie byłbym sobą – objaśnił Potter z godnym pozazdroszczenia spokojem. Tylko jego oczy zdradzały emocje. Wszystkie odcienie niebezpieczeństwa, jakie zdarzyło się Severusowi kiedykolwiek widzieć w ludzkich twarzach.

– Doceniam pomysłowość – syknął Snape całkiem szczerze, z trudem wydobywając głos z miażdżonych magią płuc. Nie mógł ruszyć nawet palcem. Zaklęcie nie miało luk.

Jak by nie było, ten gnój niezgorzej sobie to zaplanował, wykorzystując jedyną słabość z natury nieufnego Ślizgona. Nie ma co, plan iście niegryfoński.

– W myśl zasady oko za oko mam roszczenie o krew twojego ojca, ale co on winny, że spłodził szatański pomiot? Więc zdecydowałem inaczej to rozegrać – kontynuował Potter, obracając w dłoniach różdżkę. – Ponoć zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale pieprzyć zasady. Między nami nigdy nie było zasad. Wolna amerykanka, jak się mawia w niemagicznym świecie.

Pan sytuacji powoli zrobił zwrot w tył i wycelował ponad zaroślami, gdzie na tle nocnego nieba zarysowywały się obłażące z farby ściany, które przez większość życia były domem Severusa. Z końca różdżki poleciał snop iskier.

Najpierw zaczął się tlić dach. Potem przyszła kolej na oplecione zaschłym pnączem pergole, zasypywane rozżarzonymi do czerwoności kawałkami gontu. A następnie szalejący ogień w mgnieniu oka objął resztę drewnianej konstrukcji. Wszystko zmieniało się w popiół. Ogniste języki lizały wnętrze pokoju na pierwszym piętrze i zwęglały drzwi, które prawie trzy lata temu, w wielkanocny poranek Severus za sobą zatrzasnął bez sentymentu, poprzysięgając, że nigdy już ich nie przestąpi. Płonęły porozsychane meble na dole, spanachane dywany, pożółkły księgozbiór jego matki, graty, których ojciec nie zdążył jeszcze sprzedać albo zastawić. Wszystko szło w cholerę.

Chłopak wpatrywał się rozszerzonymi źrenicami w blask pożogi jak zahipnotyzowany. Uwierzyłby, że to iluzja, gdyby nie czuł na twarzy żaru, nie słyszał narastającego huku płomieni, a jego nozdrzy nie drażnił zapach swądu. Salazarze, to było realne i…

Ożeż w mordę.

Na ziemię przywołał go głos Pottera.

– Tortu nie przewidziałem, ale świeczki pierwsza klasa, mam gest. W końcu nie co dzień świętuje się dwudzieste urodziny. Smakuj chwilę, ścierwo, bo następnych nie będzie.

Czarne oczy ze zdezorientowaniem oderwały się od widoku płonącego budynku i dopiero po chwili przyszło zrozumienie.

Dziś był dziewiąty stycznia, co Severusowi zupełnie umknęło. Nigdy nie obchodził urodzin. A już na pewno nigdy tak hucznie.

Impreza życia, nie ma co.


Syriusz już po kwadransie upewnił się, że to będzie naprawdę długa noc i bez wątpienia zapamięta ją do końca życia. Z faktu, że wejście w spółkę z tą obłąkaną ex-Krukonką było błędem, zdał sobie sprawę, gdy pierwszy litr krwi torturowanego śmierciożercy wsiąkł w zdeptany śnieg. Co to tego, iż za uczestniczenie w czymś takim sam zasługiwał co najmniej na Azkaban, upewnił się, kiedy Selvyn stracił przytomność po raz czwarty, rozpaczliwie błagając Blacka, by cisnął w niego Avadą.

O Merlinie, na coś takiego się nie pisał.

– Wracaj – lodowato zażądała ognistowłosa kobieta, policzkując torturowanego chłopaka i tym samym wyrywając go ze stanu nieprzytomności, w który tak rozpaczliwie usiłował uciec. – Jeszcze z tobą nie skończyłam – oznajmiła, przejeżdżając ostrzem, nie wiedzieć który raz, po skórze ofiary.

Przeraźliwy krzyk wypłoszył ptaki, które nieopatrznie przysiadły na gałęziach nieopodal.

– Pozwól mi… Zabij… – wycharczał Selvyn, łapiąc oddech. Jego przerażone oczy szukały syriuszowych, a kiedy je odnalazły, usta wyszeptały – I wy… jesteście Jaśni…?!

I znów zwinął się z bólu przy akompaniamencie agonalnych wrzasków.

– Skończyliśmy.

Stanowczy ton Syriusza nie pozostawiał wątpliwości, że on również miał tego serdecznie dość. Już po kwadransie dowiedział się od Selvyna wszystkiego, co chciał wiedzieć. Kolejna godzina nie przyniosła nic poza krwią i bólem, jeśli nie liczyć pogłębiającego się z każdą minutą samozadowolenia oprawczyni.

To było chore i jego gryfońskie poczucie sprawiedliwości kazało mu przerwać tę popieprzoną zabawę.

Kobieta zdawała się go nie słyszeć i dalej robiła swoje, precyzyjnie tnąc nieszczęśliwca klingą, milimetr po milimetrze, jakby skórowała upolowane zwierzę.

Syriusz miał dość.

Avada kedavra.

Opętańcze jęki ucichły i dopiero to wyrwało kobietę z transu. Obróciła ku Blackowi umazaną krwią twarz i spojrzała na niego zeszklonym wzrokiem.

– To była jednorazówka. Podziękowałbym za pomoc, ale… – Syriusz nie musiał kończyć. Doskonale go zrozumiała. Albo raczej zrozumie, kiedy powrócą jej zdrowe zmysły.

Bez słowa zrobił krok w tył. Niebiosa wiedziały, jak bardzo potrzebował teraz nie myśleć. Zwyczajnie pozwolić, by kontrolę przejęła psia część jego osobowości, odgradzając go od poczucia winy i wstrętu do samego siebie. Zanim zanurzył się w ciemność, dobiegły go słowa, wypowiedziane wypranym z emocji głosem.

– Nic już nie czuję. Myślałam, że namiętności innych ludzi, ich żądze, podniecenie i euforia, obudzą znowu we mnie… cokolwiek. Szukałam tego w Córach Nocy, chłonęłam cudze emocje, miałam nadzieję… – tłumaczyła nieskładnie. – Ale we mnie nic już nie ma. Żadnych uczuć, pragnień, odrobiny empatii czy strachu. Umiem je imitować, ale tak naprawdę jestem martwa. Tylko świadomość trzymania w dłoniach czyjegoś życia daje mi namiastkę wrażenia, że cokolwiek się jeszcze we mnie tli. Przez ten moment, kiedy pomiędzy moimi palcami wycieka życie którejś z tych kanalii, przez tę sekundę nie jestem cholernym ghulem.

– Jesteś szalona – szepnął poruszony.

– Oni popchnęli mnie w obłęd i dlatego zapłacą – każdy jeden, którego uda mi się dosięgnąć.

– O ile nie dopadną cię pierwsi, a najwyraźniej masz już w środowisku wyrobioną renomę.

– Black, nie boję się ich, chociaż nie zaryzykuję bezpieczeństwa postronnych. Ale ja… Mnie i tak nie ma. Odeszłam. Nie ma już nikogo, kto znał mnie naprawdę, taką, jaką byłam. Nikogo, kto by mnie dawną pamiętał i wymawiał moje imię, jakby coś dla niego znaczyło. Przetrwałam, ale świat stał się dla mnie… pustynią. Nic mnie tu nie trzyma, może poza zemstą.

Syriusz nie potrafił znieść jej pustego spojrzenia i swoje przeniósł na budynki w oddali.

– Nie przestaniesz? – To nawet nie było pytanie.

– Zabiorę ich z sobą tylu, ilu zdołam – zadeklarowała wprost. – W czynie społecznym – dodała z nutką... wesołości?

Chłopak poderwał głowę i zerknął na nią niepewnie. Znów miał przed sobą roześmianą, kokieteryjną, młodą dziewczynę, którą poznał w wigilijną noc. W błękicie jej oczu nie odnalazł niczego poza ciekawością, kiedy zwinnym ruchem wyszarpnęła ostrze z ciała martwego śmierciożercy. Wytarła zbroczoną krwią stal o skraj płaszcza, zakręciła biodrami i zniknęła w mroku. Jeszcze chwilę w oddali pobrzmiewał jej przyciszony śmiech.

Syriusza przeszły ciarki. Spojrzał na truchło i poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Prawie w popłochu opuścił skąpany w ciemności plac, by jak najszybciej się od tego odciąć.

O ile w ogóle mógł jeszcze pozwolić sobie na ten luksus.


Severus Snape nigdy nie bał się Jamesa Pottera.

Czuł do niego politowanie, odrazę, może nienawiść. Ale nigdy dotąd się gnoja nie bał ani nie traktował go poważnie. Ale to tutaj… Nie, nadal nie odczuwał strachu, chociaż pierwszy raz w jego obecności po severusowm krwiobiegu rozchodziła się adrenalina.

To tutaj było popierdolone. Potter przestał zachowywać się jak bezmózgi, nieodpowiedzialny, rozkapryszony szczyl, którego rozwój emocjonalny niewiele wykraczał ponad ten reprezentowany przez amebę. Najwyraźniej ex-Gryfon, po zamknięciu huncwockiej historii, wskoczył na wyższy poziom popaprania. Popaprania? Dobre sobie.

O nie, Potter był zdrowo popierdolony.

Tak, teraz mogli rozmawiać w tym samym języku.

– Kurwa, takie rzeczy się leczy – rzucił bezwiednie Severus, nie mogąc się oderwać od obrazu czystej destrukcji, rozgrywającego się przed jego oczami.

– Nadal wyszczekany? – usłyszał w odpowiedzi złowrogim tonem.

Snape zignorował, ogarniając sytuację. Ogień pochłaniał nie tylko ściany i dach. Jakkolwiek tandetnie by to nie brzmiało, chłopak czuł, że wypala również coś w jego duszy. Cząstkę, za którą zdecydowanie nie będzie tęsknił.

Niesamowite.

A jednak dookoła było nadzwyczaj spokojnie. Żadnych gapiów, rozhisteryzowanych sąsiadów, zastępów straży pożarnej. Cokolwiek nietypowe, jeśli wziąć pod uwagę, że pożar rozświetlał całą ulicę, od rozwidlenia dróg po rzekę.

Z drugiej strony, jeśli Potter zadał sobie tyle trudu z zastawieniem pułapki, to mógł też ewakuować postronnych, jak na porządne Lwiątko przystało. Wystarczyło jakieś zmyślne zaklęcie przymusu, by wszyscy mieszkańcy tej części dzielnicy poczuli nieodpartą potrzebę spędzenia nocy na mieście, odwiedzenia krewnych czy wzięcia sobie krótkich wakacji. W końcu sprawa dotyczyła tylko ich dwóch i nie potrzebowali widowni.

– Na pewno nie było go w środku?

Severus uchwycił się myśli, która niespodziewanie pojawiła się w jego głowie. Zapytał raczej z ciekawości, bez cienia jakiejkolwiek synowskiej troski. Tego jednego nie potrafił udawać, choćby od przekonującego grania przywiązania do Tobiasza Snape'a miało zależeć jego życie. Po prostu był ciekawy i niczego innego nie odbijała jego twarz, kiedy wreszcie odwrócił ją w stronę przeciwnika.

Brązowe oczy rozszerzyły się w niedowierzaniu.

– Ty naprawdę jesteś chory – rzucił tamten zszokowany. – Dobra, dosyć się napatrzyłem.

Zanim jeszcze Potter skończył, magiczne więzy puściły i Severus opadł na śnieg. Odruchowo chwycił różdżkę, leżącą metr na lewo.

Jego wróg nie zareagował.

Ciemne oczy odbiły zdezorientowanie.

– Tylko jeden z nas jest rasowym mordercą – odpowiedział Potter, sczytując z twarzy drugiego chłopaka nieme pytanie. – Nie zasługujesz na honorowy pojedynek, ale nie mógłbym spojrzeć ojcu w oczy, gdybym ukatrupił rozbrojonego przeciwnika, choćby kanalię z piekła rodem. Ze względu na niego nigdy nie stanę się kimś, kogo by się wstydził. I dlatego zatłukę cię w sposób cywilizowany. Mniej więcej. – Uniósł kąciki ust we wrednym uśmiechu.

To się idiota zdziwi.

– Dopilnuję, żeby wygrawerowali ci to na nagrobku – zripostował Severus, ciskając w gnoja klątwę, taką na poziomie. W końcu żaden z nich nie miał zamiaru rozmieniać się na drobne.

Nawet nie postało mu w głowie, by spróbować się stąd w cholerę deportować, co stało się jakąś alternatywą z chwilą, gdy odzyskał różdżkę. Nie miał czasu na potterowe dramy. A jednak nawet nie wziął pod uwagę dawania nogi i to nie ze względu na fakt, że wyczuł dokoła antyaportacyjne zabezpieczenia. Mógłby spróbować je obejść, w końcu aż tak bardzo nie ustępował Potterowi mocą. Zupełnie nie o to chodziło.

Severus skończył z ustępowaniem pola i z tą myślą uwolnił kolejną klątwę.

Tamten nawet nie zadał sobie trudu, by postawić tarczę. Uskoczył i wściekle zaatakował serią paskudnych zaklęć. Jedno otarło się o prawy bok Snape'a, kalecząc skórę, lecz nie wyrządzając większych obrażeń. Niebo rozbłysło wszystkimi odcieniami tęczy, a powietrze zadrgało od zderzającej się ze sobą, niszczycielskiej magii. Przez jakiś czas – choć żaden nie dał się zepchnąć do defensywy – nie podejmowali wyzwania zupełnie na poważnie, a raczej badali swoje możliwości. Nic nie robili sobie z przypadkowych zniszczeń, których coraz więcej zaczynało pojawiać się na ścianach domu i rosnących dokoła drzewach. Z każdym kolejnym atakiem, coraz rozleglejszymi ranami, z każdą sekundą wkręcali się coraz bardziej, aż weszli w to po szyję. Mieli gdzieś, że śnieg coraz intensywniej zabarwiał się czerwienią.

Przestało istnieć cokolwiek poza przeciwnikiem.

Sectumsempra!

Severus z niejakim zaskoczeniem szybko pojął, że ten pojedynek nie przypominał żadnego z ich poprzednich, jeśli dotąd kiedykolwiek mieli okazję ścierać się w równej walce. Tym razem pierwszy raz każdy wiedział o co walczy, a to wszystko wcześniej… wydawało się śmieszne. W przeszłości bez wątpienia nachodziło ich, by zrobić sobie nawzajem krzywdę. Upokorzyć przeciwnika, odesłać do szpitalnego skrzydła, wpakować w kłopoty. Teraz Severus czuł emanującą od Pottera żądzę krwi, ale sam również się nie powstrzymywał.

Chciał sukinsyna martwego.

Wszystko było winą Jamesa Pottera – to, kim Snape musiał się stać, na robienie czego musiał się godzić. Wszystko dlatego, że cholerny egoista nie potrafił zapanować nad libido. Sukinsyn brał co chciał, nie myśląc nad konsekwencjami, mając w dupie, kto płaci za jego gówniarskie wybory.

Cały ten syf był winą Pottera, bo małżeńskimi planami naraził na niebezpieczeństwo Lily i dlatego Severus nie widział problemu w uczynieniu jej wdową. Bez tego idioty była bezpieczniejsza. Ubije gnoja, choćby sam miał się wykrwawić, co z każdą kolejną raną zaczynało zatracać znaczenie metaforyczne.

– Zrób przysługę ludzkości i padnij wreszcie trupem – wycedził tamten, przypuszczając kolejny atak. Oddychał coraz ciężej i poruszał się z coraz większym trudem, ale nie ustępował. Szukał okazji.

– Bez liczebnej przewagi nie idzie tak łatwo, co? – odszczeknął się Severus, parując cios i odpowiadając tym samym. Nie miałby większego problemu z zakończeniem tego jedną klątwą, gdyby sam nie był w równie nieciekawej dyspozycji fizycznej.

Potter przeklął.

– Wszystko dlatego, że za szkolnych czasów darliśmy koty? Każde sukinsyństwo… Halloween… z gówniarskiej zemsty? Od zawsze wiedziałem, że z tobą jest coś nie tak, ale to…

– Chuja wiesz. I zdechniesz w nieświadomości – wciął mu się Severus, dysząc chrapliwie. Był już bliski swojej granicy. Niemniej i tak miał Pottera gdzieś. Wisiało mu, co gnój o nim myślał.

– Twój sposób postrzegania rzeczywistości jest mi zupełnie obcy, dziękować Merlinowi, ale to nie takie skomplikowane. Jarasz się tym – Czarną Magią, zniszczeniem, śmiercią. Okaleczasz ludzi, rozwalasz im życie, niszczysz wszystko, czego się nie dotkniesz, bo sam nic nie masz. Nic nie czujesz. Jesteś chorym psychopatą i destrukcja cię nakręca. Wszystko jest tylko zabawą i dlatego to robisz.

Zabawą? – Severus znieruchomiał. – Ty pieprzony… – wycedził przez zęby. – Wiesz dlaczego? Bo nikt inny nie ma na to jaj. Przez ciebie. Dla wyższego dobra. Żeby go szlag trafił – wyrzucał z siebie, niezmordowanie ciskając klątwy. – I żeby ona to przeżyła.

Potter nie zdążył się ustosunkować, bo pomiędzy krzakami pojawił się niespodziewany przybysz. Obaj zareagowali odruchowo i posłali w tamtym kierunku klątwy, nie zadając sobie trudu, by dać nieznajomemu czas na ujawnienie jego zamiarów.

Kto śmiał im się wcinać?!

Ich magia odbiła się od tarczy, którą otoczył się intruz. Żadnej reakcji zwrotnej. A to ciekawe.

Tym razem odczekali chwilę, aż kryształki lodu, wirujące w powietrzu, opadną, odsłaniając szerszą perspektywę. Żaden nie stracił na tyle koncentracji, by spuścić z oka przeciwnika i cofnęli się nieznacznie, wciąż celując w siebie różdżkami. Upewnieni, że przyjęta pozycja zapewnia obydwu kontrolę sytuacji, jednocześnie zerknęli w kierunku zimozielonych krzaków.

I obydwaj na moment skamienieli.

– Co do…? – padło zaskoczonym głosem, nie noszącym śladów typowej dla niego miękkości.

Lily opuściła różdżkę i przenosiła zdezorientowany wzrok z jednego chłopaka na drugiego, rozpoznając pod mazami krwi, potu i błota znajome rysy. Wciągnęła powietrze. Zdobiło się tak cicho, że aż dźwięczało w uszach.

No, kurwa, cudownie.

– Bariery ochronne padły i chciałam sprawdzić… – wymamrotała, gubiąc się w domysłach.

A tak, najwyraźniej we dwóch z Potterem roznieśli wszelkie osłony, jakie nałożono na dom. Podobnie zresztą, jak i sam dom, któremu bez wątpienia przyda się remont generalny. I trzeba będzie dosadzić kilka drzewek. Zgliszczom po ruderze za płotem wiele już nie pomoże.

Szlag, dlaczego akurat teraz Severus myślał o takich idiotyzmach?

Bo za cholerę nie da się tego konstruktywnie skomentować, dopowiedziała mu podświadomość.

Zwyczajnie należało wiać, co zresztą zamierzał uczynić. I nagle przypomniał sobie o antyaportacyjnym polu, sięgającym aż do rzeki. Że też ono akurat się utrzymało. Mimo wszystko zdecydował zaryzykować i zrobił krok w tył. Wydostanie się stąd, choćby po trupie. Potterowym, rzecz jasna.

Drogę zaszła mu Lily.

– Nigdzie nie idziesz.

– Odsuń się – szepnął, unosząc różdżkę. Tliła się w nim nikła nadzieja, że dziewczyna może się przestraszy i odpuści.

Akurat nie Lily była osobą, która zareagowała.

Klątwa Pottera, który niepostrzeżenie się przemieścił, musnęła severusową skroń. Chłopak odskoczył, ale znalazł się w potrzasku. Nie mógł zaatakować dziewczyny, a jeśli ruszy na tego imbecyla, to ona spróbuje go powstrzymać. Nie było dobrego wyjścia z sytuacji. I niespodziewanie wybawienie przyszło od osoby, po której nigdy by się tego nie spodziewał.

Severusa przeszedł znajomy dreszcz i poczuł mrowienie poniżej lewego łokcia.

No bez żartów. Znalazł sobie sukinsyn porę.

A jednak to rozwiązywało problem. Mrocznego Znaku nie ograniczały antyaprtacyjne zaklęcia na poziomie tych rzuconych przez Pottera. Idąc tym tokiem myśli, Severus podwinął rękaw, ujawniając mroczne piętno.

Oczy Lily rozszerzyły się w szoku.

– Sev… – wyszeptała rozdzierająco. – Coś ty ze sobą zrobił?

– To, co było konieczne – odpowiedział głucho, ale się nie zawahał. Dotknął mrocznego Znaku.

I wszystko się rozwiało.


Ostatnio poruszono w komentarzach (i PM-kach) kwestię zniknięcia Potterów z bieżącej akcji. Challenge accepted ;) Rozdział powstał niejako na zapotrzebowanie. Tak więc – nie krępujcie się, sugestie mile widziane.