Ep.2 – ,,Formikańska masakra kłem i pazurem''
Usiadłam na schodach, tuż obok królewny Loo-ny. Wyłożoną na nich wykładzinę, dawno wypłowiałą i sparciałą, pokrywały liczne plamy, brud, pył i kurz, ale nie dbałam o to, biorąc pod uwagę, że wyglądałam jak Carrie White po spotkaniu z wiadrem świńskiej posoki. Mała słodka kosmitka wydawała się wciąż nie tak do końca przetwarzać to, co się właśnie wydarzyło. Spojrzałam na nią, a właściwie na jej diadem (a może tiarę? Nie wiem, nie rozróżniam…). Tu nie mogło być mowy o jakiejkolwiek pomyłce. Kilka miniaturowych, wielobarwnych kamieni, zdobiących jej królewskie nakrycie głowy, wyglądały identycznie jak to, co znalazłam w lesie tuż przed tym, jak mnie przeniosło do tego świata.
- A powiedz mnie, królewno – powiedziałam, wyciągając rękę ku migoczącym ozdobom. – Co to jest to, co masz w diademie?
- W moim diademie? – powtórzyła, wyraźnie zdziwiona moim pytaniem. – Ma Pani na myśli fantazyty?
- Hmm…fantazyty? Tak się nazywają te kamienie?
- Tak. Fantazyty to duma i chluba mojej planety. Nie występują nigdzie indziej, tylko na Formice. Och, aż strach pomyśleć, co się z nimi stanie, gdy Irkeni położą na nich ręce.
- A czy jest w nich coś równie wyjątkowego? Chodzi o to, czy mają jakieś specjalne właściwości.
- N-nie wiem. Nic mi o tym nie wiadomo, ale moja mama zawsze mówiła, że żaden, nawet najmniejszy fantazyt, nie może opuścić Formiki.
- Dlaczego?
- Tego też nie wiem. Kiedyś ją o to zapytałam, ale mnie zbyła mówiąc, że dowiem się, gdy będę starsza.
Domyśliłam się, że skoro królowa nie zdradziła swojej córce powodu, dla którego fantazyty należy bezwzględnie zatrzymać na Formice, to to musiała być jakaś naprawdę poważna sprawa, nieodpowiednia dla dziecięcego umysłu. Podniosłam głowę, aby spojrzeć na sufit. Oczywiście jego stan pozostawiał wiele do życzenia, ale nie to mnie frapowało. Bądź co bądź, zostawiłam na strychu dziesiątki pustych, zgniecionych puszek po piwie. Zanim je opróżniłam, pojawiły się jakby znikąd, jak na życzenie. Przerzuciłam wzrok na podłogę, rozważając, czy spróbować powtórzyć ,przyzwanie'' z nicości armii puszek piwa Mocny Full. Rzecz jasna – nie zastanawiałam się nad tym zbyt długo. Tym razem jednak skupiłam swoje myśli na wyimaginowaniu obrazu białej, siatkowej torby wypełnionej rzeczonymi pojemniczkami z moim ulubionym napojem. Pstryk i fik! Tuż przede mną ukazało się dokładnie to, czego chciałam. Odruchowo się zaśmiałam.
- O kurde… - wymamrotałam z niekrytym zachwytem, sięgając po twór swojej imaginacyjnej mocy.
- Czy to Pani zrobiła? – spytała królewna, mocno zdumiona tym, co się wydarzyło na jej oczach.
- Cóż, na to wygląda. – odparłam krótko.
Mój rozweselony wyraz twarzy momentalnie został zastąpiony śmiertelnie poważnym. Postawiłam przed sobą kolejne wyzwanie – spróbować czegoś nowego. Pomysł podsunęło mi truchło potwornego niedźwiedzia. Podjęłam próbę przyjęcia postaci tegoż monstrum. Poszło mi równie gładko co z materializacją piwa. Moje ciało rozrosło się i pokryło gęstym, czarnym futrem. Dolna część twarzy się wydłużyła, zamieniając się w pysk wyposażony w dwurząd wielkich, ostrych zębów. Oczy zaś rozbłysły krwistą czerwienią.
- Ale ekstra! Widziałaś to!? – sapnęłam z euforią, machając sobie przed ślepiami palcami zakończonymi długimi, mocnymi, ostrymi jak brzytwa pazurami. Zmienił się również mój głos. Teraz brzmiał jak typowo potworny – gruby, bardzo niski, niemal demoniczny.
- Niesłychane. – przyznała półszeptem królewna Loo-nah.
Podeszłam do niej, jednocześnie przemieniając się podczas nieprzerwanego stawiania kolejnych kroków. Gdy stanęłam dosłownie kilka centymetrów przed królewną, w mojej zmienionej formie, aż ją zamurowało.
- Nie do wiary! – wydukała. – Wyglądasz… Dokładnie tak samo jak ja!
- I co? Zatkało kakao, co? – zaśmiałam się.
- Znów mówisz swoim zwykłym głosem – zauważyła Loo-nah.
- Zobaczymy, co da się z tym zrobić.
Zachrząkałam kilkukrotnie, po czym odezwałam się głosem identycznym do tego należącego do królewny.
- A jak teraz?
- Niesamowite! Teraz jesteśmy nie do odróżnienia.
- Prawda?
Od razu wróciłam do ludzkiej postaci.
- Co jeszcze Pani potrafi?
- Jeszcze nie wiem. – odparłam, już swoim głosem. – Ale na pewno się dowiem.
Położyłam się na wznak na schodach, osłaniając tył głowy dłońmi. Mała kosmitka ziewnęła cichutko.
- Zmęczona jesteś?
- Mhm…
Wstałam, rozciągnęłam całe ciało, wyciągnęłam przed siebie lewą rękę, zgięłam nieco palce, a na koniec je gwałtownie wyprostowałam. Poprzedzone jasnym, tęczowym rozbłyskiem, pojawiło się nieduże, skromne łóżeczko z białą poduszką, białym materacem i białą kołdrą. Obróciłam się ku królewnie Loo-nie aby przekonać się, że ta już spała jak zabita.
- No tak. – wymamrotałam, po czym ostrożnie przeniosłam go do łóżka i nakryłam kołderką. Wtuliła się w pierzynę jak w pluszowego misia. A skoro już o miśkach mowa – raz jeszcze spojrzałam na zabitego potwornego niedźwiedzia. Wiedziałam, że nie byłyśmy w najbezpieczniejszym miejscu na świecie. Znałam dobrze realia ,Najeźdźcy Zima'', dlatego doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że zabójczych kreatur takich jak ta, jest prawdopodobnie znacznie więcej, jak chociażby w tym lesie. Zasiadłam ponownie na samym dole schodów. Nie widziałam innego wyjścia, jak tylko czuwać przy Loo-nie przez całą noc. I tak nie odczuwałam najmniejszego zmęczenia, a i jeszcze ta krwawa łaźnia dodała mi zajebistego pałera. Tak więc siedziałam i siedziałam, zabijając czas układaniem w głowie planów na najbliższą przyszłość.
,Tyle do zrobienia, a czasu tak niewiele'' – powiedziałam sobie w myślach.
Gdy nastał świt, w końcu udało mi się okiełznać ten cały ideowy pierdolnik. Do postawionych samej sobie zadań należało wyzwolenie Formiki spod irkeńskiego terroru. Uznałam, że należy pomóc Loo-nie, jej mamie i reszcie jej planety, choćby ze względu na to, że najprawdopodobniej właśnie stamtąd pochodził kamień, który obdarował mnie cudownymi, magicznymi mocami. Gdybym nie trafiła na ten cudowny klejnot, pozostałabym tym, kim byłam dotychczas – żałosną, nic nie wartą, bezrobotną alkoholiczką, bez szans na zmiany sytuacji życiowej na lepsze. Powiedziałam sobie tak: - Dobra, zrobię to. Ale najpierw… moje skarbeńki.
Mam tu na myśli zabawki z mojej kolekcji. A niemało tego było – od malutkich figurek Kinder Surprise, po duże pluszaki, takie jak chociażby mój miś z dzieciństwa. Nowe, stare, dla dziewczynek, dla chłopców, maskotki, lalki, figurki akcji, a nawet autka i dinozaury. Do wyboru, do koloru. Cud cudem, ale za nic nie porzuciłabym tego, co jest tak bliskie mojemu sercu. Tak czy owak, mój plan prezentował się następująco: po pierwsze – sprowadzić z mojego świata wszystko, co posiadam. Po drugie – przekształcić moje zabawki wielkie, straszliwe, niebezpieczne bestie. Po trzecie: wysłać moje ,potworki'' na Formikę, żeby wybiły wszystkich przebywających tam Irkenów. Po czwarte: odesłać królewnę Loo-nę do domu. Po piąte: przydzielić jej ,nadzór''. Po szóste: urządzić się w swoim nowym domu. Aczkolwiek, przed przystąpieniem do realizacji swojego planu miałam do zrobienia jeszcze jedną rzecz. Musiałam się dowiedzieć, czy matka Loo-ny w ogóle jeszcze żyje. W tym celu zmaterializowałam sobie niewielkie lusterko, takie w starym stylu – owalne, pozłacane, z wypustem do trzymania w dłoni podczas przeglądania się. Nie miałam czasu na wymyślanie nie wiadomo jakich cacek w stylu Sailor Moon, więc wykreowałam zwierciadełko takim a nie innym. Zbliżyłam magiczny artefakt do twarzy i wypowiedziałam formułę: ,Lustereczko, powiedz przecie, gdzie to królowa planety Formika przebywa we Wszechświecie''. Jak nietrudno zgadnąć, to zmodyfikowana wersja tekstu, jaki zła macocha królewny Śnieżki powtarzała dzień w dzień w trakcie picia do lustra. Na dźwięk owych słów zimna powierzchnia zwierciadła zakryła moje odbicie mgłą, zaś ta po krótkiej chwili rozrzedziła się i ustąpiła obrazowi tej jednej, konkretnej osoby, którą akurat chciałam ujrzeć. Pomimo głębokiego mroku, panującego w pomieszczeniu widocznym na tafli lustra, z łatwością mogłam wyodrębnić każdy szczegół opisujący postać królowej. Z trudem trzymała się jeszcze życia. Grube, żelazne łańcuchy, wtopione jednym końcem w ścianę, po przeciwnej stronie zakończone były równie mocnymi, ciasnymi okowami. Trzymały one nieszczęsną monarchinię za nadgarstki, utrzymując jej ręce w górze, zmuszając ją tym samym do przylegania plecami do ściany, tym samym przygniatania jej skrzydeł. Co do wyglądu zewnętrznego – królowa Formiki z grubsza wyglądała jak starsza wersja swojej córeczki, tylko że z dłuższą suknią w kolorze bzu, dużo dłuższymi czułkami oraz wielkimi motylimi skrzydłami w barwach ciemnego różu, błękitu i fioletu. Jej szyję okalało coś w rodzaju puszystego, białego futerka. A przynajmniej z tym mi się to skojarzyło. Biedaczka była w naprawdę opłakanym stanie. Wychudzona, brudna i pozbawiona sił. Można powiedzieć, że wręcz wisiała , przytrzymywana przez parę wcześniej wspomnianych metalowych bransolet. Wiedziałam, że jeśli się nie pospieszę, to matka Loo-ny umrze. W dodatku mała królewna mogła się obudzić w każdej chwili, a wtedy cała niespodzianka poszłaby w piździec. Nakazałam lusterku, aby pokazało mi sytuację na innych obszarach Formiki. Nie powiem, żeby te widoki należały do najprzyjemniejszych. A przynajmniej dla mnie. Po groźbą porażenia prądem przez irkeńskich żołnierzy, odpowiedzialnych również za nadzór pracy niewolników,drobne, filigranowe, eteryczne wręcz istoty, harowały jak woły przy wydobyciu fantazytów. Szły gęsiego, pchając wózki pełne drogocennych kamieni, tworząc linię długą i krętą jak tasiemiec. Gołym okiem dało się dostrzec ich skrajne wyczerpanie. Po prostu zapierdalały na pustym baku i zdartych oponach.
- ,Jasna kurwa!'' – zaklęłam w myślach. - ,Inne Formikanki też za długo nie pociągną. Trza się, kurna, z lekka pospieszyć''.
Wykombinowałam to sobie tak, że skoro lusterko pokazuje mi wszystko, co chcę zobaczyć i usłyszeć, to najlepszym artefaktem służącym do teleportacji byłaby kendama. Wyczarowawszy takową, wzięłam zamach. Drewniany młoteczek wypuścił czerwoną kulę, która zerwała się ze sznurka i poleciała na wprost, przekształcając się w przejście pomiędzy wymiarami. To jedno prowadziło akurat prościusieńko do mojego pokoju. Bez zwłoki i bezceremonialnie przekroczyłam interdymenjonalną granicę i znalazłam się w doskonale mi znanym, malutkim pomieszczeniu, wypełnionym zabawkami. Wspominałam już o nich, więc łatwo wyobrazić sobie ich liczność i różnorodność. Szybko się zdecydowałam co do tego, które zabawki posłać na pierwszą rzeź Irkenów. Wybór padł na zwierzątka z linii Littlest Pet Shop. Zabrałam ze sobą pudło z rzeczonymi figurkami i pluszakami do wymiaru IZ. Odsunęłam i odłożyłam na bok pokrywę, aby wyciągnąć pierwszą lepszą figurkę. Była to brązowa fretka ( jej imię to Fredek, tak na marginesie). Postawiłam zabawkę na podłodze i odeszłam trzy kroki w tył. Wykonałam rękami gest, który można by porównać do fali rozbijającej się o wybrzeże. Uniosłam ramiona i szybkim ruchem zbliżyłam dłonie do Petshopka. Przeniosłam na niego swoją magię, co poskutkowało diametralną przemianą owego przedmiotu. Z niepozornej, niegroźnej plastikowej figurki, przekształcił się w swoją własną potworną wersję. Fredek był teraz wielkości słoniątka i wyglądał jak zombie – ostre zęby, matowe czarne oczy z zielonymi tęczówkami, wyszczerbione uszy, wyświechtana, rzadka sierść, miejscami odsłaniająca płaty gnijącego mięsa bądź nagie białe kości. Zyskał pełną mobilność i zabójcze zdolności, równe dwudziestu dorosłym tygrysom. A co najważniejsze – jako przedmiot pozbawiony świadomości czy wolnej woli, pozostawał pod moją całkowitą kontrolą, niczym marionetka na niewidzialnych sznurkach.
- Doskonale. – powiedziałam głosem wypełnionym zadowoleniem. W mig przywróciłam Fredkowi jego zwykłą postać, pozostawiając mu jedynie ruchomość. Użyłam kendamy do otwarcia nowego portalu. Ten prowadził do wnętrza na wpół zniszczonego zamku. Szybko się zastanowiłam i doszłam do wniosku, że dużo lepszym pomysłem byłoby wysłać moje skarbeńki w wiele miejsc naraz, zamiast tylko w jedno. W ten sposób załatwiłabym sprawę o wiele szybciej i skuteczniej, zabierając tym Irkenom czas na ucieczkę czy choćby zawiadomienie kogokolwiek. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Podzieliłam Petshopki na grupy i posłałam przez liczne portale do różnych części Formiki. Każde z przejść rozlokowałam po bardziej zacisznych kątach, poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. Figurki przeszły na drugą stronę, ustawiły się w większej odległości od siebie , po czym się przeistoczyły. Ech, cóż to był za cudowny widok! Hordy bestii z piekła rodem ruszyły do ataku na Irkenów niczym zombiaki spragnione świeżego mięsa. To, co się tam działo, wyciągnęło z mojej pamięci najbrutalniejsze, najbardziej odrażające, najbardziej krwawe sceny z horrorów i anime. Obrazy chwili bieżącej wymieszały się z tymi z przeszłości, tworząc jeden wielki, makabryczny miszmasz. Na przemian widziałam potworne zabawki dziesiątkujące Irkenów i sceny przesadnie drastycznych mordów w wykonaniu gości takich jak klaun Art, Victor Crowley czy choćby nie mniej słynny Jason Voorhees. Mimo najszczerszych chęci, nie jestem w stanie opisać słowami, jak cudownie się wtedy czułam. Mogę tylko powiedzieć, że czegoś takiego nie czułam nigdy wcześniej w życiu. Rozkosz nad rozkosze, coś bezcennego, cenniejszego niż pieniądze, złoto, klejnoty i dzieła sztuki całego znanego mi świata. Zapomniałam o wszystkim co złe, patrząc oczami moich skarbeńków, jak te Irkenów rozdeptywały, rozszarpywały, ucinały i urywały im głowy, wypruwały flaki, pozbawiały ich kończyn, oczu, języków, PAK-ów… a mój wspaniały, morderczy haj trwał i trwał. Same Formikanki tylko obserwowały cały krwawy spektakl od początku do końca. Szok i przerażenie nie pozwalały im na zrobienie czegokolwiek poza staniem i gapieniem się, no może z wyjątkiem nielicznych przypadków wydzierania się na całe gardło lub omdlenia. Ostatecznie, po około 40 minutach regularnej rzezi, zrobiłam to. Za pośrednictwem moich odmienionych zwierzątek Littlest Pet Shop, pozabijałam Irkenów obecnych na Formice, co do jednego. Po zakończeniu całej masakry, moje potworki rozorały ziemię wypaloną przez lasery Armady, zamazując irkeńskie logo. Tuż po tym uciekły, znikając równie nagle, co się pojawiły. Moje skarbule wróciły do swojej niepozornej, zabawkowej postaci tuż przed przejściem przez portale. Po powrocie ostatniego z nich, dziury czasoprzestrzenne się zamknęły. Jakież to było rozkoszne, widzieć je całe ubrudzone irkeńską krwią! Miały ją nie tylko na sobie, ale i w sobie. Tak jest – moje zabawki służyły mi także za tymczasowe pojemniki na krew. Podeszłam cichuteńko do śpiącej królewny. Dotknęłam jej maskotkę palcem wskazującym, czym przekazałam jej odrobinę swojej mocy. W razie gdyby na Formice zadziało się znów coś złego, ta zabawka wysłałaby mi sygnał, dając mi o wszystkim znać.
Jakiś czas później mała Formikanka została zbudzona przez znajomy głos, powtarzający w kółko jej imię. Otworzyła oczy, by ujrzeć pochylającą się nad nią dorosła przedstawicielkę jej rasy.
- Co panienka tu robi w tym łóżeczku? – zapytała mocno przejęta.
Królewna Loo-nah usiadła i rozejrzała się wokół. Znajdowały się w ruinach zamku królewskiego Formiki.
- Co…? Jak ja się tu znalazłam?
- Najważniejsze, że panienka jest cała i zdrowa. – skwitowała Formikanka. – Chodźmy. Twoja matka bardzo chciałaby cię zobaczyć.
Powinnam tutaj coś wyjaśnić. Na samym początku, kiedy tamten kamień przeniósł mnie do innego świata i jednocześnie obdarzył jakąś niesamowitą, magiczną mocą, otworzyło to przede mną wrota milionów możliwości. Jedną z takowych było łączenie się z każdą dowolną zabawką w tym uniwersum, aby służyła mi za przedłużenie mojego wzroku i słuchu. Innymi słowy – zabawki mogły, bez względu na odległość, być przeze mnie przekształcane w urządzenia szpiegowskie. Tak było również w przypadku ukochanej maskotki królewny Loo-ny. Oczami pluszaka widziałam, jak dwie Formikanki przemierzały korytarze zawalone gruzem. Rozmawiały, nie zatrzymując się nawet na sekundę.
- Co tu się stało? Gdzie są Irkeni? – dopytywała mała królewna.
- Irkeni… - starsza kosmitka wyraźnie wstrzymywała się z odpowiedzią, jakby namyślała się, jak ją sformułować. - … Oni…zaatakowały ich… jakieś straszne stwory.
- Straszne potwory? Co masz na myśli, Loo-xiah?
- One… pojawiły się jakby znikąd, zabiły wszystkich Irkenów przebywających na Formice, a potem…
- Co takiego?
- Te stworzenia…zaczęły szurać kończynami po ziemi. Ale tylko w miejscu, gdzie zostało wypalone logo Irkeńskiego Imperium. Zupełnie jakby je zamazywały.A kiedy skończyły – odeszły. Ulotniły się, jak gdyby nigdy nic.
Loo-nah nic więcej nie powiedziała. Najpewniej przetrawiała całą tą relację zdaną przez jej podwładną. Nieco później, gdy zeszły do podziemia i przekroczyły próg dotychczasowego więzienia królowej, nastała ta chwila. Ponowne zejście matki z córką. Słodka, wręcz przesłodzona scena, pełna ckliwości i łez szczęścia. Jak w amerykańskim kinie familijnym z dawnych lat. Nie powiem – trochę mnie od tego mdliło. Ale w gruncie rzeczy czułam jakąś tam satysfakcję z tego, co zrobiłam. I do tego miałam krew Irkenów. Po raz pierwszy w życiu naprawdę mi się układało, dokładnie po mojej myśli. Aż mnie korciło, żeby zawyć z niepohamowanej, bezkresnej radości.
