Tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat i ludzka głupota. Co do tej pierwszej są jednak pewne wątpliwości.

Albert Einstein


Lucjusz Malfoy rzadko się mylił i także w odniesieniu do fali zmian w śmierciożerczych kręgach jego przewidywania się sprawdziły. Voldemort zdecydował przejść do bardziej zdecydowanych działań i czysto zbrojne akcje, wcześniej stanowiące coś w rodzaju okazjonalnego przypominania o faktycznym potencjale Ciemnej Strony, awansowały do pozycji stałego elementu krajobrazu. Severus nie wyrabiał już z przekazywaniem co istotniejszych danych do sojuszniczego obozu. Nasilające się entuzjazm i inwencja w atakowaniu przypadkowych celów czyniły informowanie o takich nieplanowanych akcjach niemożliwym. Jeśli kiedyś śmierciożercy rzeczywiście byli ideowcami, starannie wyselekcjonowanymi ze względu na ponadprzeciętne umiejętności i potencjał, to tamten stan odszedł w zapomnienie.

Odkąd Tertius Avery wkradł się w łaski Czarnego Pana dzięki dzikiej żądzy krwi, masakrując dwóch aurorów, podwładnych Voldemorta opanowała nieokiełznana chęć niesienia śmierci. Zachwalano głośno pomysł ze zwabieniem ofiar do specjalnie przygotowanej sali tortur, która podobno ich krzykami rozbrzmiewała przez ponad pół doby, dając odpowiednią dawkę wizualnych wrażeń zaproszonym na spektakl gościom.

Od tamtego zdarzenia śmierciożercy za punkt honoru postawili sobie przebicie wyczynu Avery'ego.

To nie tak, że nagle zmienili się w sadystyczne potwory, bo nimi byli zawsze, ale wcześniej bywali spuszczani ze smyczy w określonym celu. Zaproszenie do Wewnętrznego Kręgu wiązało się z obdarzeniem wiedzą i nowymi, powalającymi umiejętnościami. Szkolono ich w doskonalszym posługiwaniu się Czarną Magią i prawdziwie się rozwijali.

Teraz nie było już zgłębiania tajników mocy i samodoskonalenia się pod okiem największego mistrza.

Snape miał wręcz wrażenie, że Voldemortowi nie przeszkadza fakt umysłowej ułomności większej części nowo naznaczonych, co obecnie stało się masowym procederem. To, co dotąd można by określać badaniem gruntu, przeistoczyło się w zbrojenie regularnej armii. Czarny Pan dążył do otwartej konfrontacji, ufny w swoją siłę.

Severusa szczerze niepokoił taki obrót wydarzeń. Miał przecież świadomość, na jakim poziomie stała militarnie Jasna Strona, z dnia na dzień uszczuplana o kolejnych aurorów i członków Zakonu Feniksa.

O skali mobilizacji świadczył fakt, że zeszłego roku po Owutemach do śmierciożerców przystąpiło, oprócz samego Snape'a, jeszcze dwóch innych byłych Ślizgonów. Z końcem czerwca w tym roku świeżego narybku uzbierało się kilkanaście sztuk, niemal cała męska obsada Slytherinu, a i kilka przedstawicielek płci słabszej też się zaplątało w tym towarzystwie. Zostali przyjęci niemal z miejsca, chociaż nie dostali Mrocznego Znaku, na który musieli dopiero zasłużyć. Severus nie miał wątpliwości, że taki system rekrutacyjny był do dupy, bo połowa nadawała się co najmniej średnio, niektórzy wcale. Czarny Pan postawił jednak na ilość kosztem jakości.

Jednym z takich przypadków był Call Flint. Snape'a w pierwszej chwili zaskoczył widok tego konkretnego chłopaka w takim gronie i najwyraźniej odczucie było obustronne. W Hogwarcie żaden z nich nie afiszował się ze swoją provoldemortowską sympatią, jeśli nie liczyć wmanewrowania Severusa w incydent z pamiętnikiem Riddle'a. Z drugiej strony to było lata temu, przy czym Flint należał do Ślizgonów z krwi i kości, a ci mieli swoje tajemnice. Ponadto dwóch starszych braci i ojciec Calla posiadali ugruntowaną pozycją po tej stronie sceny politycznej. Tak na sprawę patrząc, jego dołączenie wydawało się naturalną koleją rzeczy.

Z jakiegoś powodu młodszy chłopak zdecydował trzymać się bliżej starszego o rok kolegi. Cóż, w dużym stopniu zapewne dlatego, że wolał być jak najdalej od Tertiusa, a nikt nie miał już wątpliwości, że Snape i młody Avery miłością do siebie nie pałali. Z tego pokolenia dochodził Regulus Black, ale ten należał do pierwszej ligi i zawsze trzymał z Malfoyem, Lestrange'ami i Yaxleyami. Za wysokie progi.

W pierwszym odruchu Severus chciał gówniarza pogonić w cholerę, bo nie wydawało mu się dobrym zbliżać szczególnie do kogokolwiek, a to ze względu na swoją skomplikowaną sytuację lojalnościową. Nie chciał, by ktoś patrzył mu na ręce i wychwycił podejrzane aktywności. Call nie był potencjalnym sprzymierzeńcem rzędu choćby Lucjusza, którego przychylność miała prawdziwe znaczenie. Także rodzina osiemnastolatka nie liczyła się jakoś szczególnie, by związywać się z nią sojuszem. W końcu jednak Snape przystał na okazjonalne towarzystwo niedoświadczonego kolegi, bo odkrył, że tylko jego, spośród wszystkich innych niedawnych Ślizgonów, potrafi znieść.

Po niespełna miesiącu wywnioskował, że Call Flint za cholerę nie nadawał się na śmierciożercę i prędzej pozwoli się pożreć żywcem reszcie watahy, niż zadowoli odpowiednio Czarnego Pana. A przynajmniej na tyle, by ten naznaczył wężem jego lewe przedramię, co wywindowałoby chłopaka w hierarchii, dając niejaką ochronę i większe szanse na przeżycie między śmierciożercami.

Flint nie był głupi, co to, to nie. Zawsze myślał trzeźwo, umiał ocenić ryzyko i miał iście ślizgoński spryt, nie pozwalając sobie na bycie zaskakiwanym przez okoliczności. Posiadał nawet nieco bezwzględności. Brakowało mu niestety niezbędnego w tym fachu instynktu zabójcy. Jak Severus zdołał się szybko zorientować, Flint nie był w stanie rzucać Niewybaczalnych, nawet Cruciatusa. Za to desperacko próbował się wykazać, aby zatuszować te braki. To oznaczało, że nie pożyje długo.

Okazja na wykazanie śmiertelnej w skutkach niesubordynacji nadarzyła się pod koniec sierpnia. Szczerze powiedziawszy, obaj omal nie przypłacili jej życiem.


Wszystko nabierało tempa, co do tego nie było wątpliwości. Do takich wniosków skłaniała obserwacja i dane, napływające z różnych źródeł. Voldemort najwyraźniej zdecydował się na otwartą konfrontację, licząc na zmiecenie przeciwników z powierzchni ziemi w jednym podejściu. Na lepiej zorientowanych politycznie padł blady strach. Tylko najbardziej wtajemniczeni wiedzieli, że Zakon, ostatnimi czasy zepchnięty jeszcze niebezpieczniej do defensywy, także wyczekuje bitwy i przygotowuje się do niej z nie mniejszą skrupulatnością, co koledzy z okopów naprzeciwko.

Syriusz od tygodnia prawie nie sypiał. Siedząc naprzeciwko Dumbledore'a w biurze Artura Weasleya, miał na sobie trzydniowe ciuchy, a i fiołkami zapewne nie pachniał. Żył w warunkach niemal okopowych, a zaspokajanie tak błahych potrzeb jak powyższe wydawało mu się karygodnym luksusem. Dobrze, że Vitalia go teraz nie widziała, pochłonięta gdzie indziej dopracowywaniem systemu świstoklików. Zarys planu na dzień ostatecznego starcia był wielopoziomowy i wymagał domknięcia wszystkich szczegółów, inaczej nie będzie czego po Jasnej Stronie zbierać. Stworzona przez Blacka siatka odpowiedzialna była za zabezpieczenie terenu i przygotowanie ewakuacji, gdyby taktyczne rozwiązania Dumbledore'a i Moody'ego, odnoszące się do samej bitwy, spaliły na panewce.

– Pole antyaportacyjne będziemy w stanie ustawić maksymalnie w trzy minuty, ale wyczucie czasu jest ważne, żeby nie strzelić sobie w stopę i nie podzielić własnych sił. Jeśli śmierciożercy się za szybko zorientują, to całe przygotowania będziemy mogli sobie wsadzić... To znaczy… Będą bezcelowe – poprawił się Black, zerkając w niebieskie tęczówki.

– Jestem pod wrażeniem bardzo niegryfońskiego podejścia. Och, nie patrz tak na mnie, drogi chłopcze. Daleko mi do rasisty i potrafię dostrzec zalety ślizgońskiego sprytu oraz umiejętności planowania. Podejrzewam z dużą dozą nadziei, że Tom raczej nie postawi na posiadanie tych zalet charakteru przez nikogo po naszej stronie. – Starzec zapatrzył się w przestrzeń, ale kiedy wrócił do rzeczywistości, kontynuował. – Jak wiele czasu potrzeba, by przesłać sygnał, wzywający wszystkich włączonych w przygotowania?

– To zależy. Część zapewne będzie zmuszona użyć kominków, bo choćby z Ministerstwa nie można się dowolnie deportować. To nieco nas spowalnia. Najsprawniej byłoby ze świstoklikami, jak zakłada awaryjny plan odwrotu, ale nie znając docelowych współrzędnych nie możemy wcześniej się przygotować.

– Będziemy wiedzieli – wtrącił dyrektor ze znaczną dozą pewności – gdzie i kiedy Tom zdecyduje się uderzyć. Zapewne nie na tyle wcześnie, by przygotować i dostarczyć wszystkim świstokliki, ale nawet dotarcie siecią Fiuu nie powinno w takich warunkach nas opóźnić. Jeśli odejdzie element zaskoczenia, to jak to poprawia naszą sytuację?

Syriusz zrobił wielkie oczy.

– Skąd…?

– Intuicja. Wyostrza się z wiekiem i założyłbym się o mój stołek w Wizengamocie, że ma to związek z jedzeniem cytrynowych dropsów – wyłożył Dumbledore z serdecznym uśmiechem w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że nie piśnie już na ten temat słówka. Chłopak aż za bardzo znał ten ton i wkurzał go niemiłosiernie, ale zacisnął zęby, a dyrektor kontynuował. – Wracając do poprzedniego pytania…

– Jeśli nie będziemy mieli do czynienia z chaosem…? Kilka minut, góra kwadrans, gdyby liczyć posiłki z Ministerstwa. Oni zawsze się guzdrzą – sarknął Black, odchylając się na krześle. Obdarzył rozmówcę przeszywającym spojrzeniem. – Te informacje są od Razjela?

Stary czarodziej uniósł kąciki ust w konspiratorskim uśmiechu.

– Uparłeś się go tak nadal nazywać, Syriuszu? Pan Tajemnic?

– Uznam to za odpowiedź twierdzącą. Darujmy sobie podchody, dyrektorze. Po prostu jeśli mam pewność co do źródła, to jestem w stanie ocenić wiarygodność danych. Nie zbuduję planu działania na gdybaniach, jeśli nie chcę posłać na cmentarz połowy magicznego świata.

Chwilę mierzyli się wzrokiem i chociaż Syriusz nie próbował hamować temperamentu, Dumbledore sprawiał wrażenie spokojnego, może poza śladem zaintrygowania, czającym się w otchłani rozmytego błękitu.

– W takich chwilach czuję się stary i pokonany przez mądrość młodego pokolenia, mój chłopcze. Trochę ponad rok temu byłeś jeszcze uczniem z największą liczbą szlabanów w ostatnim stuleciu i przyznam, że ja sam nie dostrzegłem należycie twoich talentów, skrywanych w iście ślizgońskim stylu. Och, nie zaprzeczaj. Jestem pod wrażeniem twojej umiejętności trzeźwej oceny realiów, a tego daru nie zawdzięczasz gryfońskiej stronie osobowości.

– Miałby pan więcej pożytku z moich uzdolnień, gdybym nie stracił ponad miesiąca na niańczenie małych Weasleyów i wydzieranie się godzinami do pustego kominka. Czy dowiem się wreszcie, czemu najpierw traktuje się mnie jak moja matka traktuje skrzaty, a potem nagle dostępuję zaszczytu decydowania o samym sobie?

Syriusza może i odrobinę poniosło, bo – koniec końców – jego głowa nie ozdobiła jeszcze żadnej ściany. Dotąd jednak nie miał okazji uzewnętrznić własnych przemyśleń na temat tamtego, z dupy wziętego, aresztu domowego. Podejrzewał, że Dumbledore i tak nic mu nie wyjaśni, skoro do dziś się z tym nie kwapił, ale chłopak nie byłby sobą, przemilczając zamach na własną niezależność.

Jego protest został zignorowany i tym razem. A stary tetryk tylko wykorzystał okazję, by Blacka bardziej wkurzyć.

– Zaskakujące, jak w jednych przeciwności łamią ducha, a u innych wydobywają ich potencjał. – Rzucił Dumbledore, niemal bez związku tematem, za to w zdecydowanie poważniejszym tonie. – Czasem dopada mnie ciekawość, na ile inaczej wyglądałoby zaangażowanie w tej wojnie wychowanków Domu Węży, jeśli nie wybrałbyś Gryffindoru.

Ex–Gryfon spiął się. Gdyby wylądował w Slytherinie, zapewne teraz nie siedziałby tutaj, a testował nową klątwę na domowym skrzacie, jak to było u Blacków przyjęte w ramach rozrywek na wolne wieczory. Może nie miałby po drodze ze śmierciożercami, ale po tej stronie też by się nie odnalazł, nie bez Jamesa i Remusa. Slytherin by go zniszczył, bo jego nastoletnia wersja nie miałaby tyle uporu, aby się oprzeć naciskom. Nie z jego nazwiskiem, rodziną i tendencją do ściągania nieszczęść. Nie wykrzesałby z siebie dość siły, by rzucić Czarną Magię, żyjąc w jej siedlisku i nigdy tak naprawdę nie poznałby tej Jasnej. Nie był tak silny jak Sev.

Szlag. Gówniany przykład.

– Tiara Przydziału jest pana wtyką? – nie bez sarkazmu rzucił chłopak, odrywając się od niebezpiecznego kierunku swoich przemyśleń. – Nie, że jestem zdziwiony. Podziwiam szczerze szerokie dojścia.

– Tiara? – Dumbledore roześmiał się serdecznie. – Raczej kwestia wieloletniej obserwacji. Z waszej grupy tylko James Potter jest czystym Gryfonem, ze wszystkimi wadami i zaletami. Remus Lupin równie dobrze odnalazłby się w Ravenclawie, u Lily widzę cechy wszystkich Domów, może z pominięciem Hufflepuffu. Taak, ta skądinąd urocza młoda wiedźma nie ma przesadnie delikatnego charakteru – zadumał się na chwilę. – No i u Vitalii Austen dostrzegam szereg nie gryfońskich przymiotów osobowości.

– A pan naprawdę został przydzielony do Gryffindoru, dyrektorze? Czy też użył na tym starym kapeluszu daru perswazji, bo zielony gryzł się z kolorem pana oczu? – dopytał niewinnie niedoszły Ślizgon.

Ściany po raz kolejny odbiły dobrotliwy śmiech starca, jednak jasne spojrzenie pozostało czujne.

– Jak już mówiłem, mądrość młodego pokolenia pokonuje mój starczy, ociężały umysł. Odkładając jednak na bok akademickie dywagacje i wracając do meritum…

Syriusz zagłębił się w szczegóły techniczne i po kwadransie, umiarkowanie zadowolony, opuścił ciasną klitkę, w której służbowo urzędował Weasley. To się mogło udać, ale akurat nie o wielkiej ofensywie myślał, wkraczając w zielone płomienie kominka w hallu na parterze.

Całe gadanie Dumbledore'a o zaletach ślizgońskiego podejścia i szczegółowość informacji, zdecydowanie pochodzących z pierwszej ręki, dały chłopakowi nieco do myślenia. Miał pewne pomysły co do tego, kim mógł być Razjel, ale potrzebował je zweryfikować, zanim znowu narobi sobie nadziei.


Nie powinien był znaleźć się w tej alejce.

Wszystko winą jego niezdolności do przebywania w pobliżu Tertiusa dłużej niż kwadrans i bliżej niż dziesięć metrów. Odkąd ten zarozumiały gnojek otrzymał upragniony Znak i miejsce w kręgu śmierciożerców, Severusowi nie udawało się za bardzo trzymać powyższych reguł. Avery przyłaził do Malfoy Manor nieproszony, a raczej uczepiony spódnicy Bellatrix, najwidoczniej przychylnej mu ze względu na dzielenie wspólnych zamiłowań do nieskrępowanego sadyzmu i zadawania powolnej śmierci. Lucjusz tolerował tę praktykę, unikając konfrontacji ze szwagierką, która – co by o niej nie powiedzieć – bywała skrajnie nieobliczalna. Bez wątpienia darzyła głębokim przywiązaniem siostrę, ale już jej mąż był poza najbliższym kręgiem i nie zawahałaby się mu zaszkodzić z braku innych rozrywek. Jej bardzo niekobiecy brak hamulców i absolutne posłuszeństwo, a nawet wyraźna chęć szukania sposobów, by przypodobać się Czarnemu Panu, zapewniały tej wariatce silną pozycję u jego boku. W dodatku była z krwi i kości Blackiem – tylko samobójca by o tym zapominał.

Tak więc, z potrzeby zachłyśnięcia się, choćby przez chwilę, uczuciem wolności i możliwością oddychania nie tym samym powietrzem, co Avery i reszta mrocznej ekipy, Severus wybrał się na spacer. Normalną, wieczorną przechadzkę, do jakich przyznawał sobie jeszcze prawo. Taka własnego pomysłu terapia, żeby za szybko nie oszaleć.

A za nim przypałętał się Flint.

Severus mówił kiedyś, że towarzystwo tego gówniarza nie było takie złe? Może jeśli stał przed nim wybór między Callem a którymś z pozostałych śmierciożerców, z pominięciem Malfoya. Malfoy akurat nie działał Snape'owi na nerwy. Zazwyczaj.

W tej chwili zaczynała nachodzić dziewiętnastolatka ochota, by przetestować na Flincie któreś z Niewybaczalnych, niekoniecznie z pominięciem Avady.

Zamiast zagłębiać się w teoretyzowanie, Severus sprawnie uskoczył przed rzuconym z naprzeciwka urokiem rozbrajającym i postawił tarczę, by wykorzystać zyskane kilka sekund na rozeznanie się w sytuacji.

A ta miała się nieciekawie.

Wdali się, ni stąd, ni zowąd, w walkę z trójką przeciwników, z których jeden, spetryfikowany, grzał już ławę, zalegając w ulicznym rynsztoku. Z kolei drugiego biegłość w zakresie posługiwania się zaklęciami identyfikowała jako aurora. Prawdziwy problem stanowiła towarzysząca im dziewczyna i to nie ze względu na swoje predyspozycje bitewne, a na to, że była nią Vitalia Austen.

Żeby było śmieszniej, to za plecami Flinta leżał Sidius Yaxley, niefartownie ogłuszony przez tego pierwszego. Absurdalności dopełniał fakt, iż spetryfikowany mężczyzna z przeciwnej drużyny oberwał odbitym zaklęciem, rzuconym przez aurora w tych samych barwach klubowych. Severus w zaistniałych okolicznościach, zamiast śledzić poczynania dwójki naprzeciwko, baczniej oglądał się za siebie, na swojego teoretycznego sprzymierzeńca w osobie Flinta.

Widocznie w tej ciemnej ulicy spotkali się najwięksi idioci, jakim Ollivander kiedykolwiek upchnął różdżki. A jak głosi mądrość ludowa – na głupiego należy mieć baczenie i w jego towarzystwie oczekiwać nieszczęścia z każdej strony.

Przede wszystkim Snape musiał to powstrzymać, zanim zrobi się naprawdę gorąco, bądź dostatecznie długo przeciągać, aż pojawi się aurorskie wsparcie i wyciągnie z tego Austen, dopóki była jeszcze w jednym kawałku. Upływ czasu zwiększał jednak szanse, że do zabawy wrócą chwilowo ogłuszeni współuczestnicy zajścia, w tym momencie beztrosko zalegający na ufajdanym ekskrementami trotuarze północnego Nokturnu.

Severus wziął na siebie aurora, oceniając go jako potencjalnie groźniejszego i bardziej nieprzewidywalnego.

Mógł zwyczajnie wystawić Flinta i zwiać, unikając konieczności zdemaskowania, ale resztki jego poczucia sprawiedliwości na taki ruch taktyczny mu nie pozwalały. Młodszy chłopak bez wątpienia skończyłby martwy, bo Ministerstwo potrzebowało wyników i nikt nie bawiłby się w procesy sądowe, mając wreszcie w rękach śmierciożercę, przyłapanego na gorącym uczynku. Nikt nie sprawdzałby lewego przedramienia. Flint w końcu da się komuś zabić, ale Snape nie chciał być tym, który poda jego katowi topór. Miał w końcu własną listę rasowych sukinsynów, którym mógłby wyrwać serca własnoręcznie. Jeśli już brać udział w odsyłaniu kogoś z tego świata, to z premedytacją.

W dodatku, za przyczyną aurora, sam był ranny i to uniemożliwiało deportację bez ryzyka rozszczepienia. Awaryjny świstoklik, bez którego Severus nigdzie się nie ruszał, pozostawał ostatecznością. Młody szpieg nie chciał, by wydało się, że był za sprytny i miał swoje tajemnice. Zresztą, śmierciożercy z zasady nie uciekali, bo perspektywa stanięcia po czymś takim przed obliczem Voldemorta była mniej zachęcająca niż wpadnięcie w aurorskie łapy.

Sam Snape do tej pory nie miał wątpliwej przyjemności poznać na własnej skórze objawów niezadowolenia Czarnego Pana i wolał ten stan utrzymać możliwie jak najdłużej. Widział Malfoya, broczącego krwią na własnym trawniku. Co więcej, podobno Rosier – po sprawie z podrzuconą Amortencją – przez tydzień nie był w stanie ustać na własnych nogach, a lecznicze eliksiry, którymi się posiłkował, tylko potęgowały bolesne następstwa paskudnej klątwy Voldemorta.

– Flint, ogarnij się – syknął Severus, zaalarmowany uzewnętrznionymi objawami paniki u kolegi, objawiającymi się coraz wyraźniejszym drżeniem dłoni, ściskającej różdżkę. Teraz tylko brakowało, żeby dzieciak stracił głowę.

Crucio! – wrzasnął tamten jakby na komendę, celując klątwą w postawnego mężczyznę, dwa metry na lewo od Austen.

Kurwa, akurat nie coś takiego Severus miał na myśli.

To, co wydarzyło się sekundę później, trudno było ułożyć w poprawną chronologicznie sekwencję zdarzeń. Najszybciej dotarło do Snape'a, że zaklęcie torturujące nie sięgnęło celu i to nie z powodu chybienia. Flint naprawdę nie potrafił nadać mu mocy, nie mogąc odnaleźć w sobie odpowiednio silnej intencji. Gówniarz był już trupem.

Ich gównianą sytuację pogarszał fakt, że przeciwnicy się sprawniej przemieszczali, mając za plecami więcej wolnej przestrzeni i uniemożliwiając śmierciożercom wywalczenie choćby metra wolnego pola. Austen zniknęła na chwilę Severusowi z oczu. Z kolei przed nim wyrosła pokaźna sylwetka aurora, przewyższającego go o głowę, a dziewiętnastolatek nie zaliczyłby siebie do niskich. Tylko prawdziwie mistrzowski refleks pozwolił chłopakowi uniknąć paskudnej klątwy. Osłaniając się przed nią, dojrzał kątem oka jasnowłosą, mierzącą różdżką w oniemiałego Flinta. Siejący postrach śmierciożerca, psia jego mać.

Żarty się skończyły.

Snape oraz auror zaczęli wokół siebie krążyć, chociaż – w ciasnocie uliczki i przy sześciu osobach na kilka metrów kwadratowych – właściwie walczyli w zwarciu. Chwilowo Severus odpuścił sobie Flinta i Austen, ogniskując wzrok na końcu różdżki swojego przeciwnika. Ta poruszyła się i cisnęła nieznaną klątwę, uwolnioną bezgłośnie i z prawdziwą wprawą. Chłopak uchylił się i przeszedł do ofensywy, ale jego atak także nie sięgnął celu. Dwumetrowy skubaniec ciskał niewerbalne, a to nie wróżyło dobrze.

Chłopak potrzebował go rozbroić i modlić się, żeby także magia bezróżdżkowa nie była dobrą stroną aurora. Potrzebował czegoś nietypowego. Elementu zaskoczenia.

A srać na zasady pojedynkowe.

Avis – zainkantował, wywołując osłupienie i niedowierzanie u rosłego mężczyzny, którego dopadło niespodziewanie stado krwiożerczych… kanarków.

No dobra, patenty Syriusza były niezgorsze, jeśli chodziło o doraźne efekty. I Severus w życiu nie przyzna tego głośno.

Szamoczący się, ogłupiały przeciwnik potrzebował chwili, by evanescować ptaszyska, tracąc na ten czas koncentrację. Grzechem byłoby tego nie wykorzystać. Severus wycelował różdżką, niemal dotykając w ścisku ciała aurora i kiedy prawie wymówił zaklęcie petryfikujące, tamten zamachnął się rozpaczliwie i… wytrącił Snape'owi broń z ręki.

Porażony stratą chłopak przygotowywał się już w myślach na niewesoły koniec, klnąc od serca własną głupotę. Zanim, w oczekiwaniu na zabójczą zieleń, przymknął odruchowo oczy, dostrzegł pustkę także w dłoni przeciwnika, aktualnie skupionego na osłanianiu twarzy przed wściekle kaleczącymi dziobami i pazurami.

To już była pieprzona komedia.

Albo nie – komedia zaczęła się, kiedy niedobitki rozszalałych ptaków, wyrwane spod mocy severusowego zaklęcia, zaczęły atakować wszystko, co się ruszało, w tym czarodzieja, którego ręką zostały przywołane na plac boju. Takim oto sposobem w pustawym zaułku północnego Nokturnu dwóch wojowników, samoistnie rozbrojonych, stawiało opór w nierównej walce z bojowo nastawionymi kanarkami.

Kurwa, dobrze, że nikt ich teraz nie widział.

Gdzieś po lewej mignął Snape'owi Flint, najwyraźniej umykając przed Austen. On sam, w przebłysku świadomości, przytomnie sięgnął na ziemię po różdżkę i z pasją odesłał ostatnich przedstawicieli skrzydlatej bojówki w cholerę. Pechowo, na ten sam pomysł wpadł auror i po kilku sekundach walki ramię w ramię, znów mierzyli do siebie różdżkami, tocząc przy tym pojedynek na groźne spojrzenia.

Twarze obydwu odbijały głęboką konsternację.

– A może tak... pokojowo się rozejdziemy? – padło nieco z prawej spokojnym głosem Calla Flinta, aktualnie w identycznie patowej sytuacji stojącego naprzeciw Vitalii Austen, której mina odbijała głębokie wytrącenie z równowagi, doprawione zażenowaniem. Sam osiemnastolatek wydawał się wreszcie odnaleźć połączenia nerwowe ze swoim mózgiem i trzeźwo taksował wzrokiem otoczenie. Lepiej późno niż wcale.

O dziwo, wysokogabarytowy auror wydawał się przez chwilę rozważać taką opcję, nerwowo ogarniając sytuację i zerkając ukradkiem w stronę nadal nieprzytomnego kolegi po drugiej stronie ulicy, przyklejonego facjatą do bruku. Severus w tym czasie upewnił się, że Yaxley wciąż nie wykazuje objawów odzyskiwania władzy nad ciałem, spoczywającym w malowniczej pozie w kałuży błota, pięć kroków na prawo.

– Bierzemy Yaxleya. Do was nic nie mamy, ale za wypuszczenie Yaxleya szef mi urwie jaja – wymamrotał mężczyzna dziwnie wysokim, zagubionym głosem, bardzo niepasującym do dwumetrowej postury straszaka na niegrzeczne dzieci.

– Na moje oko jeszcze go nie złapałeś. Leży po naszej stronie chodnika – stwierdził Severus z sarkazmem. – I napiszesz w raporcie, że mężnie stawiałeś opór stadu kanarków, po tym, jak walnąłeś kolegę Drętwotą? – zaryzykował. – Yaxley wraca z nami, wy bierzecie tamtego bohatera i nie było sprawy.

– Nie da rady. Albo bierzemy Yaxleya…

– Albo czekamy, który się pierwszy wybudzi?

– Mallory, ściganie Yaxleya to nie było nasze zadanie. Nie możemy… – włączyła się Austen, wyraźnie próbując wzrokiem coś przekazać aurorowi, ale widocznie przeceniła jego domyślność. – Musimy stąd znikać. Już.

– Nie ty wydajesz mi polecenia i tylko dzięki dobrej woli Ministerstwa w ogóle pomagamy wam w tej dziecinadzie, panienko – warknął mężczyzna, nazwany Mallorym. – Nie płacą mi, psia mać, za eskortowanie kuriera Zako…

Crucio – natychmiast zareagował Severus, nie pozwalając temu idiocie dokończyć zdania.

I gdyby ktokolwiek inny, zamiast Snape'a, wylądował na tej zasranej ulicy, wszystko wzięłoby w łeb, bo jeden zgrywający ważniaka idiota nie potrafił trzymać języka za zębami. Prawie powiedział w obecności śmierciożerców, że Austen jest w Zakonie Feniksa i w dodatku aurorzy chronili tutaj jakąś misję. Gdyby co bardziej rozgarnięty sługa to usłyszał, za godzinę Czarny Pan kończyłby legilimentować dziewczynę na lewą stronę. Dowiedziałby się o istnieniu planu awaryjnego, jakikolwiek on nie był i nie ważne, jak mało szczegółów znała dziewczyna. Sam Severus wolał nie wiedzieć, na wszelki wypadek.

Nawet pomijając kontekst polityczno–militarny… To była Vitalia Austen, a tamten ministerialny półmózg prawie ją wystawił.

Zły ruch.

Kiedy teraz Severus patrzył, jak Mallory wije się i wrzeszczy pod Cruciatusem, nie czuł żadnego współczucia, nawet ręka mu nie drgnęła. Chronił tajemnicę i to było warte więcej niż dziesięciu takich półdebili. Jasnowłosa dziewczyna wydawała się przerażona, z wycelowaną w siebie różdżką Flinta, któremu wrócił widać instynkt samozachowawczy i pewność siebie. I wreszcie, po jakiejś minucie, Severus przerwał zaklęcie, a auror z charczącym jękiem upadł bezwładnie na bruk, niedaleko od kolegi po fachu, nadal w stanie dalekim od używalności.

– Flint, postaw na nogi Yaxleya – zarządził zimno Snape, a młodszy chłopak natychmiast wykonał polecenie, rzucając zaklęcie cucące na nieprzytomnego śmierciożercę.

Sam Severus skupił się na Austen, uważnie wpatrując się w rozszerzone szokiem, miodowe oczy.

– A dla ciebie ta wojna się już skończyła, szlamo – powiedział po prostu i odpalił w jej stronę klątwę. Rozbłysk szkarłatu przysłonił mu na chwilę obraz. Gdy było po wszystkim, nawet nie odwrócił się do leżącej pod murem dziewczyny. Musiał zapanować nad sytuacją.

– Zwijamy się. – Jego głos pozbawiony był emocji, podobnie jak twarz, którą obrócił w kierunku śmierciożerczych kolegów. Na dłużej zatrzymał się przy Callu Flincie. – Od teraz trzymasz się ode mnie z daleka. Nie mam zamiaru iść razem z tobą do piachu.

– A aurorzy i ta szlama? – wyzywająco wtrącił Sidius, wyraźnie nie mający zamiaru przyjmować poleceń od jakiegoś tam Snape'a.

– Szlama jest już charłaczką i egzystencja bez magii nauczy ją należnej pokory. Niektórzy nazwaliby to gorszym od śmierci. – Severus pozwolił sobie na perwersyjnie sadystyczny uśmiech. – A jeśli chodzi o aurorów… Pochwalisz się, że ich dobiłeś, przed czy po tym, jak opowiesz o kwadransie leżenia twarzą do bruku? Nie przypisywałbym sobie udziału w tym, co tu miało miejsce i zbierałbym się stąd w cholerę. Ale to tylko sugestia.

Odwrócił się i zrobił kilka kroków, nasłuchując, choć nie patrząc przez ramię. Nie okazał po sobie ulgi, kiedy obaj koledzy dołączyli do niego, by jak najszybciej opuścić ten piekielny zaułek, będący świadkiem ich żenującego popisu braku rozumu.


Syriusz bardzo starał się zachować spokój. Szło mu ciężko, zważywszy że niespełna godzinę wcześniej poczuł, jak jego magia przyjmuje atak obcej siły. I w dodatku cholernie znajomej.

– Merlinie – zdołał z siebie wykrztusić, dopadając łóżka, na którym spoczywała blada jak ściana Vitalia, a dookoła kotłowało się od mniej lub bardziej obcych czarodziejów, nachylających się nad dwoma pozostałymi rannymi.

Kobieta z włosami przetykanymi siwizną, najwyraźniej kończąca diagnozowanie pacjentki, tylko ze współczuciem pokiwała głową, patrząc na ledwie przytomną dziewczynę, której magia była praktycznie niewyczuwalna. Syriusz na moment poważnie się przestraszył, ale przecież czuł przez ich ochronną więź, że z magicznym rdzeniem Vitalii jest wszystko w porządku. Niemal zupełne wyczerpanie magiczne ustąpi, tak jak kiedyś u niego, po kilku dniach.

– A myślałam, że z tą tarczą to miało być tylko dla uspokojenia twoich paranoi – wyszeptała z wymuszonym uśmiechem, nie pasującym zdecydowanie do jej stanu. – Ale nie powiem, całkiem przydatna rzecz. I najlepsze, że nawet magomedycy się nie zorientowali. Chyba myślą, że jadę na resztce magii i to kwestia godzin, zanim zcharłaczeję.

– Ale czujesz ją? Wszystko jest w porządku? – Nie usiłował ukrywać, że miał porządnego stracha.

– Tak. Już to przechodziłam po złamaniu różdżki i jest podobnie. Wiem, że magia wróci.

– Jak to się w ogóle stało? – jęknął, ujmując drobną dłoń i upadając na kolana obok szpitalnego posłania. – Co właściwie się stało?

– Hmm, tak jakby mieliśmy sporego niefarta. – Dziewczyna przymknęła na chwilę powieki i Syriusz już zaczął myśleć, że zasnęła z wyczerpania, jednak po chwili dziewczęce wargi się poruszyły, a mówiła tak cicho, że musiał się bliżej nachylić nad jej twarzą. – Cholerny Mallory, srał go hipogryf...

Chłopak spojrzał na nią tępo, utwierdzając się w przekonaniu, że zaczynała majaczyć w półśnie, ale jasnowłosa kontynuowała.

– Miałam się tylko skonsultować w sprawie… wiadomej. – Pieprzone świstokliki dla pieprzonego Zakonu, dopowiedział sobie Syriusz, ale uważnie słuchał, nie przerywając dziewczynie. – Mallory robił za moją obstawę i już mieliśmy się aportować z Pokątnej, kiedy dwie ulice dalej ktoś zaczął ciskać mrocznymi klątwami, aż się zrobiło jasno jak w księżycową noc. Mój kopnięty ochroniarz zaciągnął mnie ze sobą, żeby sprawdzić, co się dzieje. A tam Green i Yaxley demolowali zaułek, miotając zaklęciami na oślep. I potem… Nie wiem skąd i jak, ale napatoczył się najmłodszy Flint i… Snape. – Vitalia nabrała powietrza i otworzyła oczy, szukając jego spojrzenia. – W całym tym zamieszaniu Mallory walnął Drętwotą Greena, a Yaxleya ogłuszył Flint, który – tak na marginesie – nie potrafił rzucić Cruciatusa. A potem Mallory'ego i Snape'a zaatakowały kanarki…

– Kanarki? – powtórzył głupio, coś sobie przypominając. W innych okolicznościach porządnie by to wyśmiał.

– Takie żółte, fruwające i wrogo nastawione – doinformowała tonem znawcy egzotycznej fauny. – Syriusz, to był cyrk na kółkach.

Słowa dziewczyny ewidentnie wskazywały na bredzenie w następstwie doznanego szoku, jednak jej spojrzenie pozostawało absolutnie przytomne. Co, do diaska, tam się stało?!

– W takim razie dlaczego waszą trójkę znaleźli sponiewieraną i nieprzytomną. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że na tym się skończyło, ale okoliczności wskazywałyby…

– … że powinniśmy być martwi z chwilą, kiedy śmierciożercy odzyskali kontrolę nad sytuacją. Wiem. To wszystko jest… dziwne.

– Vitalia, to on walnął w ciebie klątwą? To Sev, prawda?

Black bardzo się starał, by głos mu nie zadrżał. Zupełnie nie wiedział, co o tym myśleć. Nic się tu nie trzymało kupy. Czekał w napięciu, dopóki blondynka nie skinęła lekko.

– Zatłukę skurwiela gołymi rękami.

Chłopak wykorzystał moment ciszy na wizualizowanie sobie, co zrobi Snape'owi, kiedy ich drogi się skrzyżują. Z ponurą pewnością dotarło do niego, że nie ograniczałby się w doborze środków, bo za zaatakowanie Vitalii nie było wystarczającej kary i nie miało znaczenia, kim Sev wydawał się dla Syriusza wcześniej. Tamto się skończyło.

Dalsze słowa jasnowłosej oderwały go chwilowo od krwawych wizji.

– Coś tu nie pasuje. Snape wiedział, że twoja magia jest moją tarczą, dał ci przecież zaklęcie i runy. Sama nie wiem… Ale jest jeszcze sprawa z Mallorym i Cruciatusem. I szczerze mówiąc, sama miałam ochotę czymś walnąć tego idiotę – niemal syknęła, a morderczy cień gniewu oszpecił na chwilę jej twarz. – To przez niego mogliśmy tam zginąć.

Oczy chłopaka zrobiły się dwa razy większe.

– Nie łapię.

– W którymś momencie, w trakcie tej żenady, doszło do sytuacji patowej i zaczęliśmy się z tamtymi układać, żeby się rozejść bez ofiar. Nie mogliśmy dopuścić, by nas dorwali i odstawili Voldemortowi, ale Mallory w swojej głupocie chyba tego nie pojął. On… niemal powiedział śmierciożercom, co my tam robiliśmy. Co ja robiłam. Zaczął mówić o Zakonie…

– Zaczął…? – Syriusz prawie się zapowietrzył. Dumbledore i jego genialne pomysły korzystania z zasobów Ministerstwa. Kurwa mać.

– Nie skończył, bo Snape potraktował go Cruciatusem, a pan wielki auror, obym go już na oczy nie widziała, dał się podejść jak dziecko. I potem ja oberwałam klątwą, po której za parę dni ślad nie zostanie. Poza lekkim osłabieniem nie mam nawet zadrapania. – Austen przerwała na chwilę, wyraźnie próbując sobie wszystko poukładać. Black też zdołał już wyciągnąć kilka własnych wniosków, zanim jego tok myślenia przerwał ponownie dziewczęcy głos. – Mogliśmy się po prostu rozejść i nie ryzykować walką, ale Mallory… Snape uciszył Mallory'ego. A ta klątwa… Syriusz, on odstawił pokazówkę dla Yaxleya i Flinta. Bez tego nie uszlibyśmy z życiem. – Jej głos odbijał absolutną pewność. – O co w tym wszystkim chodzi?

Najlogiczniejszym wytłumaczeniem wydawało się, że Sev zwyczajnie chronił Vitalię. W końcu razem mieszkali i chyba nawet zdążył ją trochę polubić. Zabijanie kogoś nie anonimowego nie było takie proste i dla Blacka stało się zrozumiałym użycie w tamtych warunkach akurat tej klątwy.

To jednak nie tłumaczyło wszystkiego.

– Vitalia, mówiłaś o tym Dumbledore'owi?

– Bardzo szczegółowo. Pojawił się, kiedy tylko nas przetransportowali do Munga. Wypytywał, ale nie wyglądał na szczególnie wytrąconego z równowagi. Nawet dokładna relacja jakby go uspokoiła, chociaż bardzo starał się utrzymywać współczującą minę w związku z moim nieciekawym położeniem. Tak naprawdę prawie w ogóle drania nie obeszło, kiedy usłyszał, że straciłam magię. Dlatego zdecydowałam nie mówić mu o tarczy. On ma gdzieś pojedyncze straty.

Syriusz nie skomentował, popierając jej punkt widzenia. Dumbledore był doświadczonym politykiem i strategiem, nie empatycznym dziadziusiem. W ogólnym rozrachunku przysłużył się sprawie i walczył w imię wyższego celu, dla dobra czarodziejskiego świata. Pechowo, priorytety dyrektora i samego Blacka znacznie się różniły, ale chłopak odznaczał się wcale nie mniejszą determinacją od starca. Obaj chcieli wygrać tę wojnę, ale samo zwycięstwo, z poświęceniem ludzi drogich syriuszowemu sercu, było nie do przyjęcia.

Z tego powodu nigdy nie zaufa Dumbledore'owi, by nie wylądować na pozycji pionka, przesuwanego po szachownicy i poświęcanego dla figur.

Jeśli chodziło o brakujące fragmenty układanki, to Syriusz już to rozpracował, właśnie dzięki dostrzeżeniu dalekowzroczności i bezwzględnego skupienia dyrektora na osiągnięciu celu. Wprawny strateg nie bałby się ryzyka i sięgania do dyskusyjnych rozwiązań. Nie czułby sentymentów. Na tej wojennej scenie nie było Jasnej i Ciemnej Strony, a Trochę Mniej i Trochę Bardziej Ciemna, jak kiedyś powiedział Sev. Black dopiero zaakceptował to, co jego przyjaciel i dyrektor wiedzieli od zawsze. Nie wyobrażał sobie, by tamta dwójka kiedykolwiek znalazła wspólny język i to przysłaniało szerszy obraz. Black nie wziął nawet pod uwagę najbardziej oczywistej opcji, zwiedziony pozorami i stereotypami. Dumbledore był przecież łagodnym staruszkiem, z zasady uprzedzonym do Ślizgonów, a Snape za szkolnych czasów z pasją nie znosił dyrektora i nie przebierał w słowach, komentując jego osobę.

Coś ich jednak łączyło.

Tamci dwaj prawdziwie rozumieli rządzące światem mechanizmy. Obaj myśleli nieszablonowo i naginali zasady. A dzisiejsze wypadki i reakcja na nie Dumbledore'a wyjaśniały resztę.

Sev był Razjelem.

Black nie wiedział, czy czuć bezbrzeżną ulgę, a to w związku z upewnieniem się co do posiadania przez przyjaciela kręgosłupa moralnego, czy też zacząć się poważnie martwić nad ubytkiem w jego mózgu, tłumaczącym brak dalekowzroczności i skłonności samobójcze. Poważnie, iść na tego rodzaju układ z Albusem Oprawię–W–Ładne–Ramki–Wasze–Epitafia Dumbledorem?! No dobra, Syriusz z nim pracował, ale według własnych reguł i z zachowaniem środków ostrożności. Nigdy nie zaufałby dyrektorowi na tyle, by bezwarunkowo zawierzyć mu swoje życie i w każdym momencie mógł się z tej współpracy wycofać. Ale to, co najwyraźniej robił Sev… Niektórych ludzi trzeba ubezwłasnowolniać dla ich własnego dobra.

I w dodatku ci kombinatorzy do spółki zdecydowali kierować syriuszowymi wyborami. Wysłali go na ławkę rezerwowych. Utrzymywali w niewiedzy. Decydowali za niego.

Dumbledore za to beknie, a Sev… Ten to dopiero się nie pozbiera.

– Syriusz? – Dźwięk głosu jasnowłosej skutecznie skupił jego uwagę. Po jej minie z miejsca zrozumiał, że ta już coś kombinowała i nie zdziwił go jej konspiratorski szept. – Śmierciożercy wymierzyli mi karę i chyba wypadłam z listy do odstrzału, bo przecież czarodziej bez mocy zagrzebałby się pod ziemię, roztkliwiając nad złamanym życiem i nie pokazywał światu swojego charłaczego lica. Nawet ta magomedyk… Teraz wszyscy myślą, że straciłam magię.

– I nikogo nie będziemy wyprowadzali z błędu – stwierdził stanowczo Black.

– A… to wszystko?

– Masz na myśli ładowanie się w śmiertelne kłopoty z powodu czyjejś głupoty? Podziękuję. To i tak niczemu nie służy, jak widać. Czekaj – powstrzymał ją, kładąc palce na jej ustach, gotowych do wyrażenia sprzeciwu. – Nie zrejterujemy, ale nie będziemy więcej ryzykować, polegając na niekompetencji i narażając się na błędy innych. Nie jestem pacynką Dumbledore'a ani nikogo innego, którego mój los gówno obchodzi. Będę działał na własnych zasadach i polegał na własnym osądzie. A ty, moja rekonwalescentko, jesteś na chorobowym przynajmniej przez tydzień. Bez gadania.

– To chyba muszę dać nogę z Munga, zanim się magomedycy zorientują, że cudownie ozdrowiałam z charłactwa. – Na bladej twarzy zagościło rozanielenie. – Z drugiej strony, dostałabym czołówkę w Proroku i wywiad u Rity Skeeter. Mogłabym wziąć dla ciebie autograf.

Zachichotali, angażując uwagę innych, kręcących się po sali między łóżkami i mocno zdziwionych nieumotywowanym wybuchem wesołości. Twarz naczelnego magomedyka wyraziła wręcz przekonanie, że może dwójce, najwyraźniej cierpiącej na stan głębokiego rozchwiania emocjonalnego, należałoby wypisać skierowanie na psychiatryczną obserwację. Łapiąc aluzję, oboje natychmiast przybrali grobowe miny, bardziej pasujące do oficjalnie tragicznego położenia panny Austen.


Ciężko jest przemycić odrobinę lżejszego nastroju w ramach wojennych działań, ale mam nadzieję, że nie jest do końca poważnie i przybijająco.

Teksty Rity Skeeter... U mnie to jest tak – zasadniczo nasza łowczyni sensacji pisze "na zamówienie" Ministerstwa. Wcześniej zależało władzy na sianiu lekkiej paniki i podkreślaniu wagi działań ministerialnych na polu przeciwdziałania śmierciożercom. Teraz wojna się rozkręciła i Ministerstwo już nie ogarnia tej kuwety, więc zamiast pisać o jego porażkach, Skeeter szuka tematów zastępczych i przekierowuje zainteresowanie od niewygodnych kwestii ku bezpiecznym bzdurom. (Co nie znaczy, że w Proroku nie pojawiają się bardziej wiarygodne informacje, jednak nie spod jej samopiszącego pióra.)


Słowo o ramach czasowych, bo może trudno się połapać. Sev odszedł z Ealing Road po Świętach, na początku stycznia 1979 r., a został naznaczony Mrocznym Znakiem w marcu. Później kilkanaście tygodni dałam wszystkim na zakorzenienie się w nowych warunkach (orientacyjnie – Tertius dołączył do śmierciożerców w czerwcu). Obecnie jest koniec sierpnia 1979 r. Wiem, że mocno przeskakuję, ale mam trzy lata do ogarnięcia. I spokojnie – kilka kolejnych rozdziałów będzie czasowo nieodległych od siebie. A i akcja się poniekąd zagęści. Chyba.


Wdzięczna jestem – niezmiernie i niezmiennie – za komentarze, favy i alerty :)