Zamrugał, by sprawdzić, czy różowawa mgiełka odrobinę się rozproszy, pozwalając dojrzeć coś dalej, poza końce palców wyciągniętej dłoni. Z jednej strony śmiesznie tracącej kontury, a z drugiej - odcinającej się fluorescencyjną zielenią od cukierkowej barwy otoczenia, dziwnie drgającego i zakrzywionego. Lepkiego, ale przecież nie w jakiś nieprzyjemny sposób, a raczej otulający ciało bezpiecznym kokonem. Albo może pancerzem, oddzielającym tę małą, wydzieloną przestrzeń, przesiąkniętą odcieniami różu i smakiem truskawkowej konfitury, od reszty mniej przytulnej scenerii, nieprzyjemnie odstręczającej. Wyblakłej i ciężkiej. Naparł, trochę na próbę, by sprawdzić, co się stanie, jednak nieprzenikniony róż nie rozwiał się, ale objął go ciaśniej. I wszystko inne zniknęło.

Dużo później z daleka przywołał go głos, który wydał się bliższy i wyraźniejszy, gdy Severus obrócił się w jego stronę.

- Pan sobie czegoś życzy, sir? - dobiegło gdzieś z boku.

Dałby sobie obciąć swoją migoczącą, zieloną prawą dłoń, że wszelkie dźwięki docierały jakby zza szyby. Opancerzonej.

- Wody.

Skrzat w te pędy podał mu pełną szklankę, którą Severus opróżnił za jednym podejściem. Przymknął powieki i odetchnął głębiej, zmuszając jednocześnie mózg do podjęcia jakiejkolwiek pracy. Sytuacja poprawiła się o tyle, że obraz przed jego oczami - gdy ponownie, nie tak znowu od razu, je otworzył - przestał skakać i migotać jak obsypany różowym brokatem.

Jego dłoń była za to nadal w odcieniu głębokiego szmaragdu. Podobnie jak przedramię, gdy niezdarnie podciągnął rękaw. Uderzyło go, jak absurdalnie był w tym powolny, jakby wykonanie zamierzonego ruchu wymagało odtworzenia na nowo utraconych połączeń nerwowych w niezbornych kończynach.

- Czy ja jestem zielony?

- Tak, sir. Był pan bardzo chory, ale jest lepiej. Znacznie lepiej - machinalnie odpowiedział Zgredek z nieśmiałym uśmiechem, dla lepszego efektu energicznie potakując. - To smocza ospa.

No żesz kurwa, cisnęło się Severusowi na język, ale co zmieniłyby bluzgi nad głową stworzenia, które najmniej w tym domu zasługiwało na złe słowo? Przecież skrzat nie był niczemu winny. Nie z jego powodu Severus był zielony, wycieńczony, wszystko go swędziało i prawdopodobnie jego twarz wyjdzie z tego doświadczenia jeszcze szpetniejsza, niż była dotychczas. Diagnozę potwierdzał unoszący się w powietrzu gorzkawy zapach mikstury, którą znawca w swoim fachu zidentyfikował jako eliksir leczniczy Gunhildy z Gorsemoor. Tylko jak to dziadostwo złapał?

Ale po kolei.

- Która godzina?

- Dochodzi czternasta.

Niemożliwe, przecież było już dobrze po południu, kiedy Czarny Pan opuścił Malfoy Manor. Chyba że…

Odruchowo dotknął twarzy i pod palcami, obok chropowatej skóry, nieregularnie pokrytej strupami, wyczuł kilkudniowy zarost.

- Jaki to dzień?

- Wtorek.

Cholera, stracił trzy dni z życia. Co gorsza, nie miał pojęcia, co się w tym czasie tutaj działo. Jedyna nadzieja, że ze skrzatem u wezgłowia łóżka został pozostawiony sam sobie. Wysoka zaraźliwość i upierdliwość objawów tej konkretnej choroby skutecznie zniechęcały do zbliżania się do chorego na odległość kilku metrów.

Od czasu do czasu komuś też zdarzało się przez to gówno przekręcić. Chociaż niezbyt często.

Nie na tyle, by Malfoy pozwolił wejść za próg swojego domu służbie magomedycznej i miał po temu słuszny powód. Bez wątpienia aurorzy nie przepuściliby okazji, żeby nie spróbować wprowadzić do tej ściśle strzeżonej twierdzy jednego ze swoich, przebranego w biały kitel i gotowego rzucić każdy znany czar skanujący, by dogrzebać się do skrywanych w tych murach sekretów. Albo podać któremuś z domowników eliksir rozwiązujący język. Ewentualnie podrzucić jakiś artefakt, aby uzyskać dostęp, omijając szczelne rodowe czary ochronne. To nie miało prawa mieć miejsca. A choćby stan chorego dramatycznie się pogorszył, wciąż roztropniejszym było przenieść pechowca do Munga, niż ściągać do Malfoy Manor Salazar wie kogo.

Nie o przebieranych magomedyków tak naprawdę Severus się martwił.

Lucjusz był z natury aż nazbyt ostrożny i cztery dni temu nic nie zmusiłoby go, aby ryzykował zarażeniem, czuwając u severusowego łóżka. Ale ostatnia herbatka z Czarnym Panem wiele zmieniła. Pytanie, jak niedawny severusowy sojusznik oszacował ryzyko i czy nie zaakceptował kosztów, byle uzyskać przewagę nad nowym przeciwnikiem?

- Zgredku, czy przez te trzy dni ktoś u mnie był?

- Był tu tylko Zgredek, sir.

- Mówiłem coś? - Zawahał się. - Coś z sensem, wartego powtórzenia, gdyby ktoś pytał? - Bo Malfoy bez wątpienia będzie pytał. - Musisz wiedzieć, że jeśli bełkotałem bez ładu i składu, o rzeczach nieprawdopodobnych, to nie warto zawracać tym nikomu głowy.

Stworzenie chwilę myślało na najwyższych obrotach, znacząco marszcząc i tak pofałdowane czoło.

- Nic zrozumiałego dla Zgredka, sir. Nic wartego powtórzenia.

Severus odetchnął z ulgą.

- Przekaż Lucjuszowi…

- Mój pan wyjechał z panią i paniczem. Zostawił list dla mistrza eliksirów - poinformował skrzat, podając zalakowany pergamin.

- Jestem sam w domu?

To już by było niedorzeczne. Malfoy, nawet zesrany ze strachu, nie mógł być aż tak nieodpowiedzialny. Chyba że Gwiazdka w tym roku przyszła wcześniej.

- U siebie jest pan Abraxas. I nadal gościmy panią Arethę.

To już miało więcej sensu, chociaż jeśli tamtych dwoje dobrowolnie zostało w gnieździe smoczej ospy, to albo byli nad wyraz odważni, albo coś knuli, przy czym jedno nie przeszkadzało drugiemu.

I on się martwił Lucjuszem?

Severus usiadł prosto, dzielnie tłumiąc w sobie narastającą potrzebę rozdrapania twarzy do żywej tkanki. Pomimo pierwszych zwiastunów rychłego omdlenia udało mu się utrzymać tę pozycję na tyle długo, by mieć pewność, że nie zwymiotuje ani nie straci przytomności. Spojrzał na list, ale zanim zaspokoi ciekawość, powinien zrobić coś jeszcze. Wczoraj ominął spotkanie bez wyjaśnienia i należało przekazać dowód życia, nim ktoś mocno przewrażliwiony porwie się na coś skrajnie lekkomyślnego. Nie miał prawa się ciskać, w końcu obaj uznali taką procedurę za rozsądną. Po wydarzeniach z początku czerwca ustalili, że potrzebują awaryjnego kanału kontaktu. Nie było sensu się oszukiwać, że wciąż, jak przez ostatnie spokojne tygodnie, będą mogli się tak często widywać twarzą w twarz.

- Zgredku, wezwę cię, jeśli będziesz potrzebny. Na razie chce zostać sam.

Skrzat dygnął i zniknął bez słowa.

Nie bez trudu Severus wygrzebał z szuflady niewielkie drewniane pudełko i nacisnął ukrytą w dnie zapadnię. Kiedy wieczko odskoczyło, sięgnął do środka i spośród kilku kulek do gry w gargulki, stanowiących kolorową zbieraninę pojedynczych sztuk z różnych zestawów, wybrał najmniejszą, zupełnie przezroczystą. Była w dotyku zimna, jak w sumie na szkło przystało, co jednakowoż trochę go zastanowiło. Nie tego się spodziewał. Zważył kulkę w dłoni i zastanowił się, jaką właściwie chce przesłać wiadomość. Wszystko w porządku nie do końca pokrywało się z prawdą, z drugiej strony nie było powodu wszczynać alarmu. Ten sposób komunikacji nie pozwalał też na przekazywanie bardziej złożonych wiadomości. W końcu zdecydował wyjść poza szablon. Ścisnął kulkę w dłoni i wypowiedział inkantację. Kiedy rozluźnił palce nic się nie wydarzyło, przedmiot w jego dłoni nadal tam był, z tą różnicą, że teraz delikatnie ogrzewał skórę swoim własnym ciepłem. Severus odłożył kulkę do pudełka, ale nie z powrotem do szuflady, lecz zostawił na wierzchu. Chciał od razu wiedzieć, kiedy nadejdzie wiadomość zwrotna.

Teraz mógł się zabrać za lekturę listu od Lucjusza. Przy czym list, to było za dużo powiedziane, jeśli chodziło o ten świstek kreślony w pośpiechu, niewykluczone, że na plecach skrzata.

Drogi Severusie,

Pokątna w dzień targowy to rzeczywiście nie był najszczęśliwszy wybór na poranny spacer. Najwyraźniej ostatnio moje pomysły nie służą Twojemu zdrowiu, za co składam na Twoje - mam nadzieję już mniej zielone i łuskowate - ręce szczere wyrazy ubolewania. Będziesz miał prawo żądać satysfakcji, co w zaistniałych okolicznościach uważam za całkowicie uzasadnione, kiedy powrócę.

Powrócę, gdy będzie bezpiecznie na tyle, bym sam nie złapał tego cholerstwa.

Z życzeniami rychłego powrotu do zdrowia i naturalnych kolorów,

L. M.

Severus opadł na poduszki, pokonany przez zawroty głowy.

A to gnida prążkowana, podsunął mu jego mózg, zanim znowu zrobił sobie na jakiś czas wolne, odsyłając chorego w stan zawieszenia między jawą a sennymi majakami.


Jak przez mgłę Syriusz zapamiętał kilka klisz z ostatnich dni, które mignęły mu przed oczami i z dużym prawdopodobieństwem nie były wytworem jego trawionych przez gorączkę komórek mózgowych. Pierwszoplanowo występował w nich Rogacz. A to wlewający mu przemocą do gardła jakieś ohydztwo, jakiś czas później smarujący go obrzydliwie cuchnącą mazią, to znowu ordynujący skrzatowi, by pomimo sprzeciwów pana wmusił w niego do ostatniej łyżki niezdatną do zjedzenia kleistą paćkę, będącą chyba substytutem pełnowartościowego posiłku. Ogólnie - dużo obrazów z Rogaczem stosującym na Syriuszu najrozmaitsze, najbardziej wyszukane tortury.

Wreszcie po jakimś czasie, a było to prawdopodobnie bliżej wieczora, bo wlewające się przez okno sypialni światło słoneczne zabarwiało ściany na pomarańczowo, Syriusz poczuł się na tyle zdrów, że o własnych siłach udał się do toalety. Następnie, podbudowany faktem, że jeszcze nie odcięło mu zasilania, zdecydował wziąć prysznic. Czy to płynąca strumieniem gorąca woda, czy może raczej niecodzienny widok jego zielonego odbicia w lustrze sprawił, że coś poszło nie tak i zupełnie bez ostrzeżenia syriuszowe ciało odmówiło dalszej współpracy. Na kilka sekund zrobiło się ciemno.

Kiedy się ocknął, z prawdziwym zaskoczeniem poczuł na twarzy zimny dotyk hiszpańskiej terakoty. Chciało mu się z siebie śmiać, a przynajmniej do czasu, kiedy po ciągnących się niemiłosiernie kolejnych minutach chłód podłogi zaczął mocniej doskwierać jego przyzwyczajonym do większego komfortu czterem literom. Niespodziewanie wróciło do niego echo wspomnienia z siódmego roku, kiedy po akcji w Hogsmeade, gdy niemal stracił magię, dochodząc do siebie przez blisko tydzień czuł się przerażająco bezradny i zależny od innych. Słaby. To był najgorszy stan, jakiego na tamtym etapie życia doświadczył i nie przypuszczał, że sytuacja się powtórzy w wariancie bardziej upokarzającym.

Oto teraz był głową jednego z najsilniejszych do niedawna rodów w tym kraju, z ambicjami, by kreować jego politykę i pokonać najmroczniejszego maga swoich czasów, a po dziecinnemu odwlekał w czasie moment, kiedy schowawszy dumę do kieszeni wezwie domowego skrzata, by przetransportował jego zmarznięty goły tyłek wraz z resztą chwilowo wyłączonego z użytku ciała do wygodnego łóżka.

Cholerna smocza ospa.

- Stworku…!


Severus posiadał choć tyle samokrytycyzmu, by uczciwie przyznać, że ostatnio stał się mniej ostrożny niż nakazywał zdrowy rozsądek. Gdyby uważniej wsłuchiwał się w ten cichy głos, bez wątpienia dłużej analizowałby swoje pomysły, zanim zamieni je w czyny. Przynajmniej w sytuacji, gdy jeszcze dwie godziny wcześniej, niezdolny ruszyć którąkolwiek kończyną, śnił o świecie z truskawkowej konfitury i różowego brokatu.

Tym razem głos zdrowego rozsądku przebił się wreszcie do severusowego mózgu wraz z trzaskiem zapadki w drzwiach nie jego sypialni, kondygnację niżej w zupełnie innej części domu, niż mistrz eliksirów w środku nocy powinien się znajdować.

Nie było sensu teraz się wycofywać. Czuł się nieźle, od godziny nie miał żadnych omamów ani nie kręciło mu się w głowie. Sam zamysł był racjonalny i do tego nadarzyła się sposobność, której nie sposób było odpuścić. Roztropnie rzucił kilka zaklęć, by upewnić się, że na tym polu wszystko wróciło do normy. Nikt się nie dowie, bo i kto miałby?

Włamanie do gabinetu Lucjusza uznał za wysoce ryzykowne, a gospodarza za zbyt przezornego, by przy tylu ludziach przewijających się ostatnio przez Malfoy Manor nie zastawił sideł na tych zbyt ciekawskich. Z tegoż powodu Severus obrał za cel drugie warte przeszukania miejsce w tych murach - bibliotekę. Bez wątpienia skrywała wiele ciemnych tajemnic najróżniejszej maści, sam wiedział o tym najlepiej. Może nie znajdzie listy płac Lucjusza czy bieżącej korespondencji ze szczegółami planowanej anihilacji mugoli na północnej półkuli, za które Robards by swojego szpiega ozłocił. Za to z pewnością było tu od groma skrytek, których zawartość kusiła, by się do nich dostać. Lokalizację jednej znał, kolejnej - się domyślał, a noc była dluga. Wystarczyło trochę cierpliwości i nieco więcej umiejętności w łamaniu zaklęć ochronnych. A Severus znacznie się w tym zakresie ostatnimi czasy podszkolił.

A jednak nie zdążył zweryfikować swoich nowych umiejętności, bowiem usłyszał kroki w korytarzu.

Przywarł do ściany, bezgłośnie rzucając na siebie Zaklęcie Kameleona niemal w tym samym momencie, gdy skrzypienie podłogi ostrzegło go przed wtargnięciem do biblioteki nocnego intruza. O ile takim mianem wypadało obdarzać prawda że skradającego się cicho jak złodziej – ale jednak! – wciąż jeszcze formalnie pana tejże całej posiadłości.

Chłopak głębiej odetchnął, uspokajając rozszalałe tętno. W którym momencie uznał, że to był dobry pomysł?

Jednak sekundy mijały, a obecność szpiega nie została wykryta. Abraxas przechadzał się niespiesznie między regałami, a jego palce przesuwały po grzbietach obciążających półki książek raczej bezwiednie i bez szczególnego celu, bo twarz obrócona w stronę naprzeciwległego paleniska nie wskazywała na najmniejsze nawet zainteresowanie księgozbiorem. Najwyraźniej nie przyszedł czytać, ale raczej pod nieobecność syna korzystał z utraconej wolności i realizował naturalną potrzebę ucieczki od klaustrofobicznie ciasnej sypialni, gdzie od miesięcy odseparowany od reszty świata spędzał dnie na zabawianiu rozmową średnio udanego portretu nienajbystrzejszego stryjecznego kuzyna prababki. Zgodnie z najgorszymi przewidywaniami Severusa, Malfoy zdecydował chyba zostać tu dłużej, bo podążył do kredensu skrywajacego barek, sięgnął po ognistą i nalał sobie od serca. Z napełnionym szkłem usiadł w fotelu, obracając się w stronę drzwi.

Atmosfera się zagęszczała, bowiem Abraxas Malfoy nie zdążył jeszcze rozsiąść się wygodnie w fotelu, kiedy klamka ponownie się poruszyła. Cichemu trzaskowi zawiasów zawtórowały tłumione szelestem długiej sukni, drobniejsze – choć nie mniej pewnie stawiane – zdecydowanie kobiece kroki. Aretha w milczeniu przeszła wzdłuż najbliższego regału i zatrzymała się bokiem przy kominku. Zastygła w bezruchu niczym urzeczona, jakby migoczące języki ognia przegnały na chwilę wszystkie myśli z jej głowy.

Kiedy Severus zaczął wierzyć z cichą nadzieją, że tej nocy nic go już więcej nie zaskoczy, za jasnowłosą do biblioteki wszedł postawny mężczyzna o kasztanowych włosach, rzymskim profilu z wysokim czołem i wyrazistym spojrzeniu. Klasyczne rysy twarzy i to coś wibrującego w głębi oczu o nietypowo fioletowym odcieniu przywodziły na myśl tak jednoznaczne skojarzenie ze stojącą obok młodą wiedźmą, że nie można się było pomylić.

- Abraxasie, rad jestem, że cię widzę w dobrym zdrowiu. - Przybysz przywitał się kurtuazyjnie z panem domu.

- Tu już cię trochę poniosło, Catonie - usłyszał w odpowiedzi od gospodarza, który jednakże, choć z kpiarskim uśmiechem, wskazał mu fotel naprzeciwko swojego. Uniósł nieznacznie trzymaną w dłoni szklankę. - Ogden's Old, najlepszy rocznik.

Greengrass odmówił gestem, więc Malfoy także odstawił swój trunek.

Chwilę na siebie patrzyli, zapewne jeden próbując wyczuć tego drugiego. Cato - wyczekująco i z lekkim zniecierpliwieniem, w kontraście do rozluźnionego Abraxasa. Może to była kwestia odmiennych charakterów i to - obok faktu, że był na obcym terytorium - stawiało gościa na niepewnej pozycji. A może wieku i doświadczeń. Cato wydawał się znacznie młodszy, najwyżej parę lat temu obchodził czterdzieste urodziny, podczas gdy Abraxas swoją czterdziestkę świętował ćwierć wieku wcześniej narodzinami wyczekiwanego dziedzica. Dzieliło ich pokolenie i nawet w magicznym świecie, gdzie zmiany następowały mniej gwałtownie, ta różnica miała znaczenie. Ewidentnie, pomimo wymuszonej uprzejmości, ci dwaj znamienici czarodzieje nie czuli się dobrze w swoim towarzystwie.

A może chodziło o to, że przez większość życia Malfoy i Greengrass, jak ich ojcowie i dziadowie, bez skrupułów i zmiłowania toczyli wszelkimi środkami śmiertelną wojnę na wyniszczenie? Tak, w sumie mogło iść o to.

Cato rzeczywiście okazał się tym mniej cierpliwym.

- Cóż tak pilnego wezwało mnie do domu, w którym szaleje smocza ospa?

- Boisz się? - Ton głosu wskazywał, że to nie był kpiarski żart i Abraxasowi chyba nie chodziło o potencjalne zainfekowanie. Jego palce zacisnęły się na rzeźbionym podłokietniku tak mocno, że prawdopodobnie paznokcie zostawiły ślady na drewnie. - Byłem naiwny. Miałem nadzieję, że z czasem przekujesz… - Zrobił pauzę i się poprawił. - Że przekujemy tamto w coś wartościowego. Konstruktywnego. A wychodzi na to, że jesteśmy tak samo głupi, jak przez te wszystkie lata. Ja, bo uwierzyłem, że coś nas może połączyć, a ty, bo znowu zrobiłeś, jak zawsze.

Cato Greengrass nie potrafił ukryć, że Abraxas go zaskoczył. Nie uciekł jednak wzrokiem, nadal pozostając chłodnym i niewzruszonym.

- To i tak nie miało prawa się udać. I oczywiście się posypało. Teraz, bez Yaxleyów, nie mamy nawet punktu zaczepienia.

- A czyja to wina? - zripostował ostro Malfoy. - Nic by się nie posypało, gdybyś nie próbował ukraść Lucjuszowi dziennika. Ukraść go mnie! Pomysł z zaangażowaniem Raleigha Bulstrode'a był tak idiotyczny, że tygodniami wypierałem z głowy myśl, byś mógł być takim głupcem. Tylko… Po co?

- Przecież wiesz. Wyprzedziłem twój ruch - Cato rozłożył ręce w geście bezradności. - Nie chciałem być następny.

Abraxas zaśmiał się zimno.

- I to moja rodzina nosi łatkę wiarołomnej. - Gwałtownie pochylił się do przodu, pozwalając, by nieudawany gniew przejął kontrolę. - Co w tym było trudnego do zrozumienia? Każdy miał swoje zadanie, nie musieliśmy wchodzić sobie w drogę. Czemu nie zająłeś się swoją częścią?

- Raczysz żartować. Black zdobył i ukrył medalion, ciebie miałem zostawić z dziennikiem i kontrolą nad dzieckiem z przepowiedni, a sam szukać nie wiadomo czego nie wiadomo gdzie? Ty byś tak zrobił? - Twarz Greengrassa doskonale oddawała, jak taki koncept wydawał mu się niedorzecznym.

- I naprawdę uznałeś za wykonalne zebrać wszystkie sam? - Malfoy zmrużył oczy, ale pozostał skupiony na twarzy zdradzieckiego czarodzieja siedzącego naprzeciw, jakby w drobnych zmianach w jego fizjonomii szukał brakujących wskazówek. Chyba je znalazł. Złość ustąpiła głębokiemu rozczarowaniu. - Nigdy nie uwierzyłeś, że to wykonalne. Dziennik byłby twoją przewagą. Narzędziem, by mnie zaszantażować, albo kartą przetargową, by się wykupić. To nie miało szansy się udać, nieprawdaż?

Severus usłyszał, jak stojąca z boku Aretha, dotąd obserwująca płomienie w palenisku bez okazywania śladowego zainteresowania toczącą się obok rozmową, teraz głośniej wciąga powietrze.

- Jestem realistą - stwierdził Cato, dużo gorzej niż wcześniej ze słowami Malfoya radząc sobie z palącym spojrzeniem córki. - Zresztą, to teraz bez znaczenia. I to nie ja pierwszy zawiodłem. Bez medalionu i dziecka zdolnego pokonać Czarnego Pana jesteśmy w punkcie wyjścia.

Abraxas jakiś czas wpatrywał się w rozmówcę i z każdą sekundą w jego spojrzeniu rosło coś niebezpiecznego. Magiczna aura otaczająca starca stała się gęsta i mroczna. To nie była gra.

- Catonie, nie zrobiłeś tego już wcześniej, prawda? Nie próbowałeś przejąć także medalionu? Bo jeśli to przez ciebie Regulus zapadł się pod ziemię, to Tom Marvolo Riddle będzie twoim najmniejszym zmartwieniem.

Pan domu Greengrass ewidentnie nie chciał eskalacji. W obronnym geście wyciągnął przed siebie dłonie.

- Nie miałem z tym nic wspólnego. Nie wiem, co poszło nie tak. Mogę przysiąc na magię. - Znów spojrzał na Arethę i dopiero, kiedy odpowiedziała mu skinieniem, odwrócił się ponownie do drugiego mężczyzny. - Co się dzieje na Grimmauld Place? Podobno starszy z Blacków przepisał dom na jakiegoś aurora. To prawda?

- Nie wiem. Walburga nie pisze ze mną z własnej woli. Więcej próbuje się dowiedzieć niż sama ujawnia, jest ostrożna.

- Nawet nie wiesz, czy nie korespondujesz z dyrektorem Biura Aurorów. Albo Albusem Dumbledorem - Greengrass zaklął szpetnie, zdecydowanie poza arystokatycznymi kanonami dobrego wychowania. - Trzeba się tam dostać.

Abraxas rozważał przez chwilę, patrząc na płomienie kołyszące się w palenisku. Albo na twarz Arethy, bo tego ze swojego miejsca Severus nie mógł jednoznacznie stwierdzić.

- Walburga nic nie wie. Ani o naszym skazanym na klęskę niefortunnym sojuszu, ani o medalionie. - Malfoy westchnął ze znużeniem. - A ja jestem już zmęczony. Kilka miesięcy temu byłem gotowy zaryzykować wszystko, bo myślałem, że nie może nas już spotkać nic gorszego niż Riddle. A potem ty, Catonie, wyprowadziłeś mnie z błędu.

Greengrass poprawił mankiety koszuli, byle nie musieć patrzeć w niebieskie oczy.

- Zatem wszystko wraca na swoje miejsce. Czy sprawa dziennika…?

- Nie zamierzam się mścić. Nic już z tobą nie zamierzam, Catonie. Nigdy.

Greengrass skinął.

- Nie wydaje mi się, by wciąż był jakiś szczególny powód, aby moja córka dłużej korzystała z gościny w Malfoy Manor.

- To wspanialomyślne z twojej strony, że z ojcowskiej troski pofatygowałeś się, by zabrać ją do domu, kiedy poczuła się niezdrowa. - Abraxas wstał i w jego ślady poszedł Greengrass. - Polecam twojej uwadze różany ogród mojej synowej, zapewne nie miałeś okazji go podziwiać i nie przewidywałbym, że szybko nadarzy się kolejna sposobność. Skrzat wskaże ci drogę. Córka dołączy do ciebie za chwilę, jeśli pozwolisz.

Cato pozwolił. Już sięgał do klamki, kiedy niespodziewanie na jego twarzy, usianej pajęczyną wciąż jeszcze płytkich zmarszczek, pojawił się cień rozbawienia.

- Nie zaskoczyło cię, że Orion pierwszy nas opuścił? Bo ja byłem gotowy postawić każde pieniądze, że to rozegra się między mną i tobą. Wyścig, który z nas wcześniej uśmierci tego drugiego. Kiedyś mi publicznie grubiańsko zaprzysiągłeś, że z czystą rozkoszą naszczasz na mój grób, pamiętasz? Odczułem nawet pewien… smutek, kiedy przyszedłeś z propozycją zawiązania wspólnie zbrojnego spisku.

- Smutek?

- Coś się skończyło. Bo to ty dawałeś mi motywację, bym z każdym dniem stawał się jeszcze bardziej nikczemym i bezwzględnym łotrem, a te przymioty charakteru nie raz ocaliły mi życie. Jeśli zdarzało mi się wahać, zastanawiałem się, jak daleko ty byś się posunął. Poniekąd stworzyłeś mnie na swój obraz i podobieństwo. Z tym drobnym szczegółem, że natura obdarzyła mnie przyjemniejszą aparycją. - Zaśmiał się. - Czy nie odwzajemniasz mi się komplementem?

Malfoy patrzył na niego długo. I nie podzielał jego prześmiewczego nastroju.

- To nie mogło się udać. Nie nam - powiedział powoli, jakby z poczuciem porażki, bacznie spoglądając w fioletowe oczy. - Cokolwiek mówią, dla dobra twojego rodu lepiej, żeby nie było prawdą, że czystą głupotę przekazuje się we krwi do dziesiątego pokolenia.

Uśmiech zamarł na ustach Catona i powoli wąskie wargi wygięły się w wyrazie pogardy.

- Jesteś cholernym hipokrytą. Od lat obnosisz się ze świętym oburzeniem, jakbym zrobił tamto sam. A prawda jest taka, że to wy obaj z Orionem podjęliście decyzję. Wybraliście mnie. Właściwie ty wybrałeś, bo bez ciebie nic by z tego nie wyszło. Wybrałeś mnie, bo jego bałeś się bardziej. Dziwisz się, że ja też zrobiłem ruch wyprzedzający?

Każdą komórką ciała zaabsorbowany rozgrywającym się przed jego oczami spektaklem, Severus zachodził w głowę, o czym właściwie ci mężczyźni rozmawiają, jednocześnie starając się nie uronić ani słowa. Co z przeszłości było tak ważne, że wciąż rozpalało do czerwoności dwóch zimno kalkulujących, mających dawno za sobą porywy młodości magów?

Co oni wspólnie zrobili lata temu, że wciąż słychać tego echa? Mógł zrozumieć rywalizację. Odwieczna walka o dominację i prawo do kierowania polityką czarodziejskiego świata były wpisane w egzystencję Greengrassów i Malfoyów. Oraz Blacków. A jednak przez stulecia wielkie rody potrafiły utrzymać równowagę i zapewnić stabilność tego systemu. Bez wątpienia trafiały się kataklizmy, zmiany rządów, próby obalenia dotychczasowego porządku, a Magiczna Anglia trwała niezmiennie jak stulecia wcześniej. Ale najwyraźniej na przestrzeni ostatnich lat coś poszło nie tak. Wydarzył się Tom Marvolo Riddle i system go nie odsiał, jak zapewne wielu innych przed nim w długiej i burzliwej historii tego świata.

Severus widział złożoność problemu i byłby ostatnim, by wskazać jednego winnego. Złożyło się na to wiele czynników, ale bez wątpienia znaczące było ciche przyzwolenie, a przynajmniej brak reakcji wielkich rodów, które jeszcze dwie czy trzy dekady wstecz miały w tym kraju więcej do powiedzenia niż Ministerstwo Magii. Tylko dlaczego ludzie, którym najwyraźniej ostatnie zmiany były tak nie w smak, że ryzykując przyszłością swoich dzieci spiskowali przeciw Czarnemu Panu, wcześniej nie kiwnęli palcem, kiedy na ich oczach rósł w siłę?

Chyba w najbliższych dniach Severus zaopatrzony w hektolitry kawy spędzi trochę czasu w syriuszowym archiwum.

Tymczasem otoczony mroczną aurą Cato Greengrass opuścił bibliotekę i gdy drzwi zamknęły się za plecami odprowadzającego go skrzata, Aretha podeszła bliżej i stanęła twarzą w twarz z Abraxasem. Fiołkowe oczy były czujne, jak oczy jej ojca, ale ani trochę niespokojne. Twarz nie zdradzała myśli. Im dłużej Severus ją znał, tym silniejsze rosło w nim przekonanie, że nawet gdyby mógł, wolałby nie wchodzić do jej głowy, bo to doświadczenie wydatnie pogorszyłoby jakość jego snu.

Takoż w tej chwili uruchomiła w severusowej podświadomości system wczesnego ostrzegania przed niedookreślonym niebezpieczeństwem.

Stanęła pierwszy raz tak blisko, że mógł poczuć jej zapach. Przyniosła ze sobą woń, której się nie spodziewał. Słodko-gorzki aromat ziół, z dominującą nutą drażniącego nozdrza anyżu. Eliksir Gunhildy z Gorsemoor. Z tej odległości jej skóra miała szarawozielony odcień, ale poza nielicznymi mocniej widocznymi przebarwieniami nie nosiła innych oznak przebytej smoczej ospy. A więc albo przechorowała wcześniej, albo przebieg choroby był łagodniejszy.

Dygnęła przed Malfoyem z szacunkiem, jakiego się Severus w tych okolicznościach po niej nie spodziewał. Nie ze strony córki przywódcy rodu Greengrass w stosunku do zaprzysięgłego wroga jej ojca.

- Nic nie da się zrobić? Naprawić tego?

Malfoy nawet nie udawał, że ponownie rozważy sprawę.

- Nie. Będzie tylko gorzej.

- Ta sytuacja z Bulstrodem… To był błąd. Dopilnuję, by to się nie powtórzyło.

A teraz jakiś czas stary czarodziej zdawał się analizować, zanim odpowiedział.

- To nie leży w twojej mocy, dopóki on decyduje. A jeśli dalej będzie decydował… Będzie gorzej.

- Nawet tego nie słucham - wyszeptała, szerzej otwierając oczy.

- Ja przestałem pełnić funkcję głowy rodu i odbyło się to bezkrwawo. Niepoczytalność jest argumentem, którego nikt nie poddaje pod dyskusję. A Cato… Miewał lepsze momenty.

W jej spojrzeniu pojawiło się przekonanie graniczące z pewnością, że starzec rzeczywiście był wariatem.

- Mój brat nie ma jeszcze sześciu lat.

- Jakbym mówił o Lotarze. - Malfoy nie odrywał od niej oczu. Przez chwilę zbierał się w sobie, jak do skoku na głęboką wodę. - Walburga pierwsza napisała o medalionie. Coś się zmieniło. Ona coś wie. Byłaby cennym sojusznikiem, ale nie zaufa ani mnie, ani twojemu ojcu. - Uśmiechnął się półgębkiem. - Nie uważasz, że byłoby stosownym odwiedzić w końcu owdowiałą matkę tragicznie zmarłego dawnego narzeczonego? Po twoich własnych przejściach może wspólne dramatyczne doświadczenia połączą was dwie jakąś szczególną więzią.

- Ojciec tego nie poprze. Boi się jej.

- Nie przeczę, że nie ma po temu powodów. Ale twój ojciec ostatnio coraz częściej się boi. Życie mnie nauczyło, że decyzje podejmowane ze strachu rzadko okazują się tymi właściwymi.

Aretha długo milczała, jak zawsze najpierw starając się przemyśleć na chłodno, zanim podejmie rękawicę.

- Będzie bardzo niezadowolony - powiedziała wreszcie tonem, który wskazywał, że nieszczególnie ją to martwi. A więc zdecydowała. - Za kilka dni wyślę sowę do Walburgi Black.

- Nie pisz wprost o medalionie.

- Oczywiście. Nie będę jednak kłamać, że chcę zajrzeć, by wypłakiwać oczy w jej matczyne ramię. Gdyby to miało zadziałać, to Walburga Black nie jest sojusznikiem, którego szukam.

Malfoy podszedł niestosownie blisko i patrzył na nią jak urzeczony.

- Powinnaś była urodzić się mężczyzną, Aretho. Ale to byłby problem jeszcze dwie dekady temu, w świecie, o który kiedyś walczyłem najgorszymi możliwymi środkami. Jakie to przewrotne, że pod wieloma względami ten dzisiejszy okazał się lepszy.

- Panie? - Najwyraźniej nie tylko Severus zgubił wątek.

- Nieważne. Nie bądź nikim mniej, niż jesteś – szepnął Abraxas miękko, bez skrępowania wyciągając dłoń w kierunku twarzy Arethy. – Bo jesteś niezwykła.

Dziewczyna ledwie zauważalnie drgnęła, gdy uniósł delikatnie jej podbródek, ale widocznie uspokoiło ją to, co zobaczyła w głębi jasnych oczu, kiedy starzec cofnął dłoń.

Severus widywał już Abraxasa bezmyślnie wyszczerzonym, wyginającym wargi z kpiną albo śmiejącym się wymuszenie, ale nie uwierzyłby, że dojrzy kiedykolwiek w pomarszczonym obliczu taką tkliwość. Malfoy, jakim znał go świat, czułby się zażenowany podobnym przejawem słabości charakteru, ale co świat tak naprawdę wiedział o tym tajemniczym czarodzieju? Abraxas pozwalał innym widzieć w sobie uzdolnionego polityka, szarmanckiego bawidamka, zimnego sukinsyna, politowania godnego wariata… Teraz najwyraźniej utrzymywanie masek straciło już rację bytu. W tej chwili mężczyzna nie rzucał górnolotnymi formułkami czy wyświechtanymi frazesami. Nie urabiał gruntu.

To zabrzmiało jakby znalazł w osobie tej młodej kobiety kogoś, przed kim może otworzyć duszę. Przy optymistycznym założeniu, rzecz jasna, że stary w ogóle takową posiadał.

- Zaszczytem było korzystać z twojej mądrości i nieocenionym dla mnie darem pozostanie każda rada, której zdecydowałeś mi udzielić, panie – oświadczyła ceremonialnie wiedźma.

- Przyjemność była obustronna, pani – odwzajemnił się jej Abraxas z głębokim szacunkiem. - Nie jestem czarodziejem najbardziej godnym zaufania, ale ciebie, Aretho Greengrass, nigdy nie zdradzę.

Nie można było nie odnieść wrażenia, że najważniejsze nie zostało wypowiedziane na głos. Za niedopowiedzeniami skrywały się tajemnice, których echo odbijał ogień w ich spojrzeniach. A jednak nie zamienili już ze sobą słowa. W napiętej ciszy Greengrass przekroczyła próg i zamknęła za sobą drzwi biblioteki, nie oglądając się za siebie.

Severus był zbyt skołowany niespodziewanym dopływem informacji, by na chłodno je przeanalizować. Nie odważył się oddychać głębiej, dopóki Malfoy nie opuści pomieszczenia. To nie był czas na błędy.

A jednak tych się nie ustrzegł.

Zesztywniał, kiedy jasne oczy starca, dotąd błądzące w zamyśleniu po wiekowych woluminach, zatrzymały się dokładnie naprzeciw twarzy zakamuflowanego intruza. Ich wyraz nie zmienił się, ale tylko głupiec przypisywałby dziś cokolwiek przypadkowi. Severus w pierwszym odruchu sięgnął do swojej magii, by upewnić się co do kompletności zaklęcia niewidzialności i jego tętno nieco zwolniło, bo nie znalazł żadnych luk.

I wtedy poczuł szarpnięcie, ingerencję obcej mocy, przygniatającej jego własną. Zaklęcie Kameleona rozwiało się jak dym. Nie było sensu z tym walczyć. Zanim zdołał się ogarnąć i unieść różdżkę, ta poszybowała w dłonie starca, który nawet nie dotykał opuszkami palców swojej własnej. Z kolei chłopak uderzył o ścianę i zawisł do niej przygwożdżony jakiś metr nad podłogą. Nieznana mu klątwa poraziła jego nerwy i odebrała władzę nad ciałem.

Powietrze zgęstniało od ciężkiej i przejmującej magii.

- Podaj mi dobry powód, dla którego miałbym wypuścić cię stąd żywego, mistrzu eliksirów - wycedził grobowym głosem Abraxas, złowieszczo przekrzywiając głowę.

Na twarzy nie drgnął mu nawet mięsień. Nie wykonał choćby ruchu dłonią. Wszystkiego dokonała czysta magia, wirująca wokół niego, odbijająca się od ścian, paraliżująca zmysły. Abraxasowi daleko było do słabego na umyśle szaleńca. To chłopak odkrył wiele wieczorów wcześniej, ale już dawniej zdawał sobie sprawę, że starzec musiał posiadać niemałe umiejętności magiczne, skoro udało mu się utrzymać tak długo przy życiu, regularnie odsyłając w zaświaty magów, którzy mieli aspiracje go przewyższyć.

Abraxas Malfoy nie był jednak jedynie silnym czarodziejem i wprawnym politykiem. Najwyraźniej władał mocą, o jakiej dwudziestolatkowi nawet się nie śniło. Taką, która klasyfikowała go w jednym rzędzie z Dumbledorem. I niepokojąco blisko Czarnego Pana.

Wniosek z wnikliwej obserwacji mógł być jeden - Severus miał przejebane.