„Nie jestem może winien, jeżeli mam wroga,
ale jestem winien, jeżeli nie zrobię z niego przyjaciela"
(Ralph Waldo Trine)

Zza drzwi komnaty 11A w skrzydle zachodnim siedziby Instytutu Magii Durmstrang, opatrzonych krzywo zawieszoną tabliczką z napisem „Hołgwiart", dochodził – chyba po raz pierwszy, odkąd została ona zamieszkana dziewięć dni temu – gwar rozmów, przerywanych co chwila wybuchami beztroskiego śmiechu. Trzyosobowa, uczniowsko-profesorska, gryfońsko-ślizgońsko-krukońska impreza integracyjna trwała w najlepsze, chociaż godzina była wręcz zastraszająco późna.

A we wnętrzu apartamentu, nad stołem zastawionym wszelkimi pysznościami, Merriwether MoFire i Syriusz Black raz po raz z rozbawieniem ściskali sobie dłonie. Czasem robili to w sposób tradycyjny (prawica do prawicy), to znowu antyortodoksyjnym systemem odwrotnym – lewa lewą, a raz nawet w porywie kreacyjnego szału uścisnęli obie ręce naraz, krzyżując je zabawnie nad szklanym blatem ławy. Wyraźnie sympatyczne gesty ze strony Gryfona i Ślizgonki, którzy do niedawna mieli szczery zamiar nawzajem się pozabijać, rozgrzewały serce i podnosiły na duchu profesora Flitwicka.

A wszystko zaczęło się tak:

Wbrew pozorom po tak długim i ciężkim dniu nikomu bynajmniej nie chciało się spać. Po obfitej późnej kolacji Hogwarczycy rozsiedli się wygodnie przy płonącym kominku i pogrążyli w cudownym, leniwym błogostanie. Również Merriwether w przypływie miłości do całego gatunku ludzkiego w ogóle (a także przy okazji świata i okolic) zapomniała swoim zwyczajem zaszyć się w sypialni. Zamiast tego nagle postanowiła nieco się posocjalizować (ku swemu własnemu zdumieniu). Po kilku chwilach szarpania się z kufrem, wyniosła z pokoju pozostały jej jeszcze zapas magicznych słodkości (a było tego dość sporo, ponieważ przez ostatni tydzień zupełnie nie miała apetytu) – z czekoladowymi żabami i ulubionymi fasolkami Bertie'ego Boota (każdy MoFire miał w sobie żyłkę hazardzisty) na czele – i ułożyła to wszystko na stole z bardzo niepewnym, koślawym półuśmiechem na twarzy.

Na ten widok Syriusz Black błysnął zębami, skoczył do siebie i po chwili rozjaśniony jak różdżka po lumosie wrócił z naręczem pieprznych diabełków, owocowych wulkanów (niewielkich, trójkątnych czekoladek, które eksplodowały w ustach fontanną truskawkowo-pomarańczowego syropu), strzelających draży, po których autentycznie dymiło z ust, i dodatkową porcją żab (a jakżeby inaczej!).

Merlinie! A więc on także miał swoje zapasy! Uczniowie Hogwartu byli najwyraźniej przewidujący…

Jednak prawdziwy szok Ślizgonka przeżyła, gdy Syriusz zaproponował jej i profesorowi kremowe piwo. Mogła zrozumieć wiele, wożenie ze sobą pożywienia, słodyczy i tak dalej – Durmstrang to jednak obcy, wrogi teren i niebezpieczeństwo zagłodzenia turniejowej konkurencji z innych szkół zdawało się całkiem realne – ale kto, na świętego Wita, KTO byłby na tyle szalony, aby targać ze sobą taki kawał drogi szklane butle? Ciężkie, szklane butle! Kilkanaście ciężkich, szklanych butli! Kilkanaście ciężkich, szklanych butli z najprzepyszniejszym napitkiem, jaki istniał po tej stronie galaktyki! Mmm… Ale w każdym razie…

– Jak? – sapnęła dziewczyna.

Syriusz znowu się wyszczerzył. Najwyraźniej to był jego stały sposób zachowania… Oczywiście, o ile przypadkiem cię akurat nie nienawidził.

Chłopak wyciągnął z kieszeni małe, drewniane puzdereczko z przegródkami. W każdej z nich tkwiła odpowiednio zabezpieczona miniaturka znajomego, ubóstwianego przez wszystkich piwa. Black wyciągnął jedną flaszeczkę, stuknął delikatnie różdżką i ta zaraz powróciła do naturalnych rozmiarów.

– Jak już mówiłem, wszyscy mamy swoje sztuczki. – Mrugnął do Merriwether.

– Bardzo prosta i jeszcze bardziej pożyteczna wersja Zaklęcia Pomniejszającego, całkowicie odwracalnego – wyjaśnił naukowo profesor Flitwick. – Brawo, panie Black.

Syriusz skłonił się przesadnie, prawie do ziemi, i gestykulując wymyślnie, wręczył im napoje.

Jednakże i tak największym zaskoczeniem wieczoru było zachowanie profesora obrony. Filius Flitwick machnął ręką na młody wiek swych towarzyszy (koniec końców okazja była niebanalna – upragniony finał tego turniejowego piekła; nawet wynik, możliwy do przewidzenia, po tym wszystkim, co się do tej pory wydarzyło, nie był dla małego nauczyciela tak istotny, jak to, że mieli ten cały, oszukańczy cyrk za sobą) i wtoczył do saloniku antałek wybornego miodu pitnego pana Bachusa, właściciela hogsmeadzkich Trzech Mioteł, zapewne przetransportowany do Bułgarii w zaprezentowany przez Syriusza sposób.

Profesor rozlał hojnie napitek do szklanek i na dodatek zaczarował go tak, że pojawiły się w nim bąbelki (i – gdyby ktoś raczył zapytać o zdanie panicza Blacka – ubyło procentów; tak wynikało z bogatego doświadczenia Gryfona w tych sprawach). Powstał w ten sposób rodzaj miodowego szampana w sam raz na wspomniane oblewanie… Ale… No właśnie, oblewanie czego? Na razie nie bardzo mieli co oblewać, ale byli optymistami – przynajmniej „męskie dwoje" z nich. Poza tym było tak miło i przyjemnie… Słowem, nic innego aktualnie nie miało znaczenia. Świat na cudowną chwilę stanął w miejscu.

– Za was, moi mili! – Profesor uniósł swoją szklankę i skinął głową w ich kierunku.

– Za zwycięstwo! – dodała Merriwether z dziwnym zacietrzewieniem.

– Za nas, zwycięstwo i kumpelstwo! – podsumował Syriusz.

Profesor Flitwick uśmiechnął się, zamyślił na chwilę, po czym powiedział:

– Wiecie, udało mi się porozmawiać z Kapitułą. Mówię wam, moi drodzy, jury było wami po prostu zachwycone.

– Oczywiście OPRÓCZ – wtrąciła ponuro Merriwether.

– Tak, tak, naturalnie, że OPRÓCZ. Ale o OPRÓCZ przecież wszyscy doskonale wiemy, bo OPRÓCZ było tam od samego początku. Trudno, nic na to nie poradzimy. Ważne jest to, że pan Jutrzenka i minister Eatanswilli osobiście do mnie podeszli i mi was pogratulowali. Aha, a na koniec zagadnął mnie jeszcze ten młodzieniec… O, pan Dwubratsky! Właśnie! Powiedział, że obecnie żeńska liga pojedynków przeżywa poważny kryzys i czy pani, panno MoFire, nie myślała o zasileniu ich szeregów.

– Ja?

– Zaznaczył, że przy okazji jeszcze sam z panią na ten temat porozmawia.

– C-c-co?

– A, i oczywiście z panem Blackiem też.

– W sprawie ligi żeńskiej? – zdziwił się uprzejmie Syriusz, mrugając zawadiacko.

Nauczyciel pokręcił nad nim głową z żartobliwym politowaniem.

– Dobrze – podjął. – Wróćmy do tematu. Naprawdę słyszałem same pozytywne… khm, khm… recenzje. Wszystkich najbardziej zachwyciła, rozbroiła po prostu, ta mała dziewczynka.

– Czerwony… – zaczęła Ślizgonka.

– Kapturek – przerwał jej zadowolony z siebie Łapa. – Zapamiętałem.

– Właśnie! – Kiwnął głową Flitwick. – Była naprawdę słodka, lecz to nie tylko to. Uczniowie wokół mnie, nawet ci z Durmstrangu, gwizdali, krzyczeli, bili brawo, dziewczęta piszczały…

„Ciekawe dlaczego?", pomyślała ciut złośliwie panna MoFire, zerkając ukradkiem na Blacka.

– Emocje jak na międzynarodowych rozgrywkach quidditcha – dokończył profesor.

– Nic dziwnego. – Wzruszył ramionami Syriusz. – Musieliśmy się tam miotać z trzy godziny!

Profesor Flitwick na te słowa uśmiechnął się jeszcze szerzej i nieco histerycznie. Wyglądał teraz o wiele młodziej i sympatyczniej.

– Trzy godziny? O nie, panie Black! Ponad pięć! Albo i więcej! Nie wiem dokładnie, ponieważ sam straciłem poczucie czasu. Dookoła panowały ciemności, zrobił się niesamowity młyn na widowni, a u was, na dole… – Rozłożył ręce. – Panował tam taki chaos, że nie mogłem oderwać oczu od areny, aby się w tym ze szczętem nie pogubić. Ależ namieszaliście, moi drodzy, ależ namieszaliście! Z początku nie wiedziałem, czy się śmiać czy płakać…

– Płakać? – zdziwiła się Wether.

– Dlaczego? Czy coś było nie tak? – zapytał zdezorientowany Gryfon.

– Wszystko! – Profesor prawie się roześmiał.

– CO?! – wykrzyknęli jednocześnie.

– Moi drodzy. – Rozbawiony nauczyciel ostatecznie zrezygnował z formy grzecznościowej, to zdecydowanie nie był czas na obyczajowe przesądy. – Moi drodzy – powtórzył – wszystko było nie tak! Tego się nie robi w ten sposób. Absolutnie! Popisy w Symulatorze nie polegają na odegraniu przedstawienia, jak można by określić waszą prezentację.

– Słucham?! To niby na czym? – zaatakowała Flitwicka panna MoFire.

– Na rzucaniu zaklęć – wyjaśnił krótko, treściwie i bardzo niejasno nauczyciel.

Widząc ich jeszcze bardziej zagubione miny, postanowił jednak kontynuować:

– Na rzucaniu zaklęć i wymyślaniu potworów, i całej masie innych rzeczy, lecz nie trzeba dokładać do tego żadnej historyjki. Nawet nie powinno się tak robić. Podobne zabiegi uważane są za zwyczajną stratę czasu. To całkowicie zbędne.

– Ale… ale to by było bez sensu! – oponował Syriusz.

– Ależ to, co zaprezentujecie w tej konkurencji, nie musi mieć sensu. Wręcz przeciwnie – nie musi się kleić, nie wymaga, broń Roweno, żadnej narracji! Ten czas poświęca się na zastosowanie większej ilości wymyślnych zaklęć obronnych. TYLKO TO. A już płonące wioski, zagubione dziewczynki, babcie czekające z kolacją i pluszowe misie z mchu! PLUSZOWE MISIE! – Profesor nie był już w stanie dłużej się powstrzymywać i zachichotał. – Tutaj zacząłem się już bardzo bać. Byłem pewien, że o tym wszystkim wiecie!

– My… – wyjąkał Syriusz i urwał.

– Nigdy czegoś takiego nie oglądaliśmy – dokończyła szeptem dziewczyna.

– Co takiego? Niemożliwe! Ależ… Trzeba było zapytać!

– Myśleliśmy…

– Och, Merriwether! Myślał wilkołak o Halloween… Pakowanie się w coś, o czym nie ma się bladego pojęcia, to nie jest pomysł ani mądry, ani tym bardziej dojrzały!

– No ale… To się wydawało takie logiczne, że… No że to MUSI mieć JAKĄŚ treść! – bronił się dalej chłopak.

– Znaczy… ośmieszyliśmy się? – zapytała jednocześnie zła i zgnębiona Merriwether.

– Nie. Tego nie powiedziałem. Na przykład smok był rewelacyjny, tak samo czarnoksiężnicy, jezioro z druzgotkami… O, i sukkub. – Syriusz szybko odwrócił głowę i udał, że nagle strasznie go zainteresował pewien obrazek na ścianie. – Bardzo to było… khm, khm… pouczające, prawda? Trolle i krasnoludy, z tego, co mi wiadomo, potraktowano jako mały żarcik. No, i oczywiście dementor na koniec – to był znakomity finał.

– Jednak skoro byliśmy tacy beznadziejni – panna MoFire potarła w zamyśleniu czoło – to dlaczego to chwyciło?

– Powtarzam jeszcze raz: ja NIE powiedziałem, że byliście beznadziejni! Co to, to nie! To jest właśnie w tym wszystkim najdziwniejsze. To jest takie niesamowite. Wasza prezentacja miała wszelkie predyspozycje do tego, żeby przemienić się w totalną katastrofę, a nawet, aby zostać przerwaną, ponieważ nie pasowała do kategorii…

Młodzi Hogwarczycy zgodnie zbledli.

– A czy oni teraz nadal mogą…? – spytał szeptem Syriusz.

– Zdyskwalifikować was? Nie, teraz już nie. Sprawdziłem w regulaminie. Więc – kontynuował – mimo że mogło się to dla nas skończyć tragicznie, wybrnęliście obronną różdżką… ekhem… to jest ręką. Pomijając fakt, że użyliście o wiele więcej oryginalnych zaklęć niż obie konkurencyjne drużyny razem wzięte, to chyba nie zdajecie sobie sprawy, jacy byliście zabawni! Te wasze nieustanne kłótnie… Na Heweliusza! Oni byli przekonani, że wszystko zostało tak zaplanowane! Miłościwy Merlinie! Większość jury nie uwierzyła dyrektorowi, gdy stwierdził, że wszystkie te bestie pojawiły się przypadkowo.

– To NIE były przypadkowo wywołane stworzenia – zaprzeczyła dla zasady Ślizgonka.

– BYŁY – powiedział z naciskiem mały profesor. – Już ja to wiem, ale Kapituła potraktowała wasze potknięcia jako… założenie artystyczne! Tak mi powiedziano. Uznano, że macie… ekhem… całkiem interesujące poczucie humoru. A już podczas zadania z boginem, kiedy zaczęliście się niemal bić między sobą, w ogóle nie zwracając na niego uwagi… Podobno pan Jutrzenka tak się wtedy śmiał, że rozlał swój napój, pełną szklankę właśnie przyniesionego soku, na notatki członków Kapituły z całego Turnieju! Wszystko się rozmazało. Tak naprawdę to dlatego nie podano od razu wyników.

– To wiele wyjaśnia – rzuciła zamyślona dziewczyna.

– Myślałem, że robi nam na złość.

– Nie, Syriuszu. To już byłaby przesada. Aha, chciałem na koniec o coś zapytać, nie daje mi to spokoju. Otóż akcja z boginem była naprawdę piękna. Syriuszu, nigdy bym się nie spodziewał…

Blackowi nagle poczerwieniały uszy na wspomnienie Dumbledore'a-bogina.

– Ale! Co to było za zwierzę, które pojawiło się przed tobą, Merriwether? – zwrócił się następnie do Ślizgonki.

– Nie wiem – odparła krótko dziewczyna, wzruszyła ramionami i zapchała się czekoladową żabą, aby uniknąć dalszych dociekań.

– Och! To… to niecodzienne! Naprawdę dziwne… Nigdy nie słyszałem o takim przypadku! Hmmm… – Filius Flitwick łyknął trochę bursztynowego płynu ze swej szklanicy, o której jakiś czas temu zapomniał i zamyślił się, przymykając oczy.

Pytanie profesora przywołało w pamięci Syriusza inne tajemnicze zdarzenia z dzisiejszego pokazu, które niesamowicie pobudzały jego ciekawość. Właściwie od samego początku chciał o to zapytać… parę razy nawet to zrobił, lecz wyraźnie dano mu do zrozumienia, żeby pilnował swego nosa, ale może tym razem… Co mu szkodziło spróbować?

– Co to za kodeks? – zagadnął chłopak Merriwether. – Ten, o którym tyle razy mówiłaś?

Zadowolona ze zmiany tematu Ślizgonka tym razem zrezygnowała z powolnego mordowania go wzrokiem, lecz bezpośredniej odpowiedzi też nie udzieliła.

– MoFire – wymówiła swoje nazwisko z naciskiem. – MoFire'owie, Bl… Syriuszu! Mówi ci to coś?

– Ród czarodziejski. Stary. Czysta krew. Co to ma do rzeczy?

– Tylko? Nic więcej nigdy o nas nie słyszałeś?

Gryfon prychnął. Też coś! Co ona sobie wyobraża?! Że prześledził dla zabawy dzieje wszystkich czarodziejskich rodzin w całej Anglii z przyległościami? Miał zawsze i nadal ma lepsze rzeczy do roboty. Poza tym, jeżeli już, to dlaczego miałby sobie zawracać głowę akurat MoFire'ami? Podobnych familii było na pęczki, sam pochodził z jednej. Jednak gdy chwilę nad tym pomyślał, coś sobie przypomniał i w jego oczach błysnęło zrozumienie.

– Ród dziwadeł – szepnął.

– Wielkie dzięki po raz kolejny!

– Mieszańcy krwi…

– Owszem, ale w innym sensie – wtrącił profesor Flitwick, niezbyt zadowolony ze zmiany przedmiotu dyskusji. Otworzył oczy i nie zdejmował czujnego spojrzenia ze Ślizgonki.

– Tak – przytaknęła Merriwether. – Więc… kiedy się żyje w takiej rodzinie, człowiek szybko musi się nauczyć pewnych rzeczy. Szacunku, tolerancji… – Dziewczyna zająknęła się, popatrzyła po nich spłoszona i kontynuowała z wyraźnym trudem: – Są rzeczy, które można robić i mnóstwo takich, których czynić nie wolno ze względu na przodków. Bardzo RÓŻNYCH przodków.

– Wampiry i wilkołaki… Nie można ich zabijać – stwierdził Black.

– Nie, bo ich krew w PEWIEN sposób płynie w TWOICH żyłach. Lecz nie tylko ich i nie tylko to. MoFire'owie trzymają się razem. Zawsze i choćby nie wiem co. Niewielu było pośród nas zdrajców, to znaczy jeżeli chodzi o rodzinę i jej interesy. Inne sprawy są względne. Trzeba tym samym pewne sprawy zrozumieć i przyjąć. Akceptacja jest najważniejsza.

Mężczyzna i chłopak patrzyli na Merriwether jakby widzieli ją po raz pierwszy w życiu. Ona? Najbardziej ślizgońska ze Ślizgonek? Ona? Panna MoFire, która regulaminy i wszelkie zasady miała z definicji głęboko gdzieś, która ich niemal nie zauważała i z zatrważającą beztroską deptała przy każdej nadarzającej się okazji? Która nie miała szacunku dla nikogo i dla niczego? Która otwarcie gardziła większością nauczycieli i nie wahała się im tego okazywać? Panna MoFire, dla której szlabany z powodu skandalicznego zachowania na lekcjach i poza nimi stanowiły naturalne dopełnienie planu dnia? Panna MoFire, która zdążyła się już narazić wszystkim, absolutnie wszystkim w Hogwarcie? Której wszyscy nienawidzili? Panna MoFire, nieodrodne dziecko Slytherinu – dumna, wyzywająca, nieustępliwa, sarkastyczna, złośliwa, bezczelna – ONA teraz, tutaj poucza o takich wartościach Krukona i Gryfona? Ona opowiada im o podobnych rzeczach? Jakby to było odkrycie stulecia!

To… to było niesamowite! Niemożliwość! Ten fakt po prostu nie chciał im się zmieścić w głowach. Nie ma co, zagranicznie podróże kształcą, trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić.

Wreszcie po dłuższej chwili milczenia Syriusz nie wytrzymał:

– Ty… – wyjąkał zdezorientowany. – I ty to mówisz? Ślizgonka?

– Ty – przedrzeźniała go z drwiącym uśmieszkiem. – I to ty, Gryfonku, jesteś uprzedzony? Trzeba by sobie wreszcie pewne rzeczy uświadomić. Mimo że nie jest to pogląd ani wygodny, ani popularny – prawiła, efektownie przeciągając sylaby – Ślizgoni to nie elitarny klub krwiożerczych potworów polujących nocami na niewinne ofiary i żywiących się dziewicami. No – poprawiła się, a twarz zadrgała jej lekko – nie wszyscy. Bycie Ślizgonem to po prostu pewien styl życia. Styl… khm… styl pełen stylu. – Posłała im czarujący uśmiech. – Pewna, lekko arogancka, niezależność myśli i życia. MY bardzo, ale to bardzo nie lubimy, gdy ktoś najeżdża na naszą osobistą wolność, i potrafimy jej bronić. Sami, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Nie potrzebujemy do tego „wyższych instancji". – Przewróciła oczami. – Potrafimy zadbać o siebie.

Merriwether zamilkła wreszcie trochę zła na siebie, że aż tyle powiedziała. W tej samej chwili, w której rozpoczęła swój szczególny wykład, wiedziała już, że mówi za dużo. Jednak, paradoksalnie, nie mogła przestać, bo to była szczególna noc – magiczna, czuło się to w powietrzu – Noc Wyjaśnień i jakiejś takiej tajemniczej bliskości, otwartości, jakby nagle cały świat skurczył się do rozmiarów niewielkiego kominka w salonie gościnnego apartamentu w Durmstrangu i zgromadzonych przy nim trzech, oddzielonych od siebie mentalnymi przepaściami osób.

Była to Noc Porozumienia.

– Pewne wartości są stałe – dodała jeszcze cicho panna MoFire. – Mimo wszystko…

– Czy ten kodeks – zapytał znowu z ciekawością Black – jest gdzieś spisany?

– Nie, to bardziej luźny zestaw wskazówek, jak drogowskazy na mugolskiej autostradzie. Każdy człowiek sam wie, jak ma żyć i tak żyje mu się najlepiej, prawda? Cokolwiek postanowi…

– Nie ma określonych reguł?

– Salazarze! – Panna MoFire wzniosła wymownie oczy ku sufitowi. – Reguły nie mają mocy sprawczej! Wszyscy to wiedzą. Tylko ograniczają i drażnią, nikt z nimi długo nie wytrzyma – prowadzą do buntu, a nie do posłuszeństwa. Mają zawsze odwrotny skutek, bo są nieżyciowe! A poza tym to tylko rodzinny Kodeks, nie zbiór prawa karnego.

– Ciekawa familia.

– Owszem. – Merriwether wzruszyła ramionami.

Kto jak kto, ale ona wiedziała chyba najlepiej, jakie CIEKAWE atrakcje czekają na przypadkowego wędrowca w murach MoFire's Hall, ze szczególnym uwzględnieniem lochów i strychów i już, już miała się ponownie odezwać, gdy nagle coś do niej dotarło, a oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Wzmianka o rodzinie, RODZINIE w ustach Syriusza Blacka, zapoczątkowała w jej głowie reakcję łańcuchową, której finałem były takie oto słowa:

– Ciekawa rodzina?! – wykrzyknęła. – Ciekawa, tak? A twoja? Masz brata w Durmstrangu, Bl… Syriuszu! Tego chyba nic nie przebije!

Wyraz twarzy chłopaka uległ gwałtownej zmianie. Nachmurzył się i odwrócił od Merriwether wzrok, który aż dotąd bez przerwy w nią wlepiał.

– I co z tego? – burknął.

– Co? Wszystko! Ty, Złoty Gryfon, masz brata w takiej szkole. – Oczy jej błyszczały, jak gdyby właśnie rozprawiała o możliwości wyhodowania latających trytonów. – Chyba wiesz, JAKIEGO RODZAJU to szkoła?

Żywe, serdeczne do tej pory oczy Syriusza stały się zimne jak lód, a zaciśnięte usta zbielały. Chłopak sięgnął niepewnie do baryłki pitnego miodu, jednocześnie rzucając ostrożne spojrzenie na profesora Flitwicka. Wykończony emocjami dzisiejszego dnia mały nauczyciel (który, nie da się ukryć, cały ten Turniej przeżywał bardziej od swoich uczniów, co bywa charakterystycznie nie tylko dla jego wieku, ale też profesji) drzemał w fotelu, nie będąc w stanie walczyć z ogarniającą go sennością. Uspokojony tym widokiem Black napełnił szklankę bursztynowym płynem i jednym haustem wypił. Merriwether popatrzyła na niego zaskoczona.

Co takiego chciał jej powiedzieć, że potrzebował aż takiej motywacji?

– Chyba się trochę różnię od mojej rodziny – wymruczał wreszcie, pozornie bez związku.

Dziewczyna zamrugała.

– W jakim sensie?

– Em, chyba słyszałaś w życiu cokolwiek o Blackach, prawda?

– Eee…

– Nie miałaś nigdy szlabanu w Sali Pamięci?

– Raz. Wytłukłam więcej pucharów niż ktokolwiek w ciągu ostatnich dziesięciu obfitych w szlabany lat. Filcha trafiał szlag, Dumbledore się śmiał i od tej pory myję kociołki u Borutnikowa. Nie mam pociągu do prac domowych. Poza tym to świetny sposób, no wiesz – dodała cicho, zerkając z ukosa na Flitwicka – żeby ci z tym i owym dali spokój. Polecam.

– Czyli nic nie wiesz? – Chłopak popatrzył na nią ponuro.

Pokręciła głową. Jak już wiele razy zostało wspomniane, MoFire'owie byli rodziną… specyficzną, dodatkowo bardzo zamkniętą w sobie i o ile dobrze znali historię swoją i skoligaconych z sobą rodów, o tyle cała reszta czarodziejskiego świata nie interesowała ich w najmniejszym choćby stopniu, a panna MoFire była absolutnie pewna, że, z kim jak z kim, ale z Blackami nie łączą jej żadne, nawet najbardziej wątłe więzy krwi. Skutkiem tego jedyne jej wiadomości o rodzinie Syriusza ograniczały się do tych kilku faktów, jakie zdołała poznać o nim samym. Nie było tego znowu tak dużo, a skoro jeszcze chłopak miał się różnić od swoich krewnych… Cóż, w takim wypadku nie wiedziała nic. Poczuła się więc nieco zakłopotana, bo przecież chwilę wcześniej wymagała od niego wyrywkowej znajomości historii MoFire'ów. Tak, to zdarzenie zdecydowanie wiele mówiło o charakterze dziewczyny i całej jej ekscentrycznej rodziny.

Syriusz uśmiechnął się do niej blado. Właściwie tego się nie spodziewał… że ona nie będzie nic wiedzieć! Wydawało mu się, że Ślizgoni kochali się w genealogiach! Ale to z pewnością rzucało nowe światło na pewne sprawy. W końcu to była Noc Wyjaśnień.

– Nazwisko mówi samo za siebie – podjął Syriusz po dłuższej przerwie. – Wszyscy byli mroczni.

– Słucham?! Twoi przodkowie? Mroczni? Gryfoni nie mogą być mroczni. – Pokręciła głową z autentycznym rozbawieniem, po czym wykrzyknęła impulsywnie: – Są na to za głupi!

Black zaśmiał się krótko, szczekliwie i nieszczerze.

– Wszyscy byli w Slytherinie – wyjaśnił.

Oczy Merriwether urosły do nieprawdopodobnych wręcz rozmiarów i zrobiły się bardzo jasne, prawie żółte.

– Żartujesz! – To nie było pytanie, to było stwierdzenie (i to całkiem poważne).

Szczerze mówiąc, poza jej mocą było uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Trudno było, w jej mniemaniu, znaleźć kogoś bardziej gryfońskiego, niż Syriusz Black i cała ta banda Pottera. Ich hałaśliwość, głupie, prostackie popisy, całkiem bez polotu i fantazji (nie, należy ujarzmić wreszcie własną hipokryzję i przyznać, że fantazję to oni jednak mieli – kontrowersyjną w formie uzewnętrznionej, ale zawsze), dowcipy, zaczepki, chęć bycia nieustannie w centrum uwagi… To, że ciągle było ich wszędzie pełno, że zawsze było o nich głośno, że wszystko, co ich trapiło nosili na wierzchu i nawet (a może zwłaszcza?) Ślizgoni mogli to podziwiać i kpić… Wreszcie to obłędne czepianie się Snape'a i jej samej, bo oni dla odmiany byli modelowo ślizgońscy… To wszystko było takie… Merriwether nigdy by nie podejrzewała, że… Słowem – na pierwszy rzut oka było widać, że Syriusz jest w Gryffindorze, nie trzeba było być Tiarą Przydziału, aby to zauważyć, więc dziewczyna była pewna, że, jak to w czarodziejskich rodzinach jest na porządku dziennym, było tak od pokoleń.

– To niemożliwe – dodała głośno i wyraźnie. – Zdecydowanie i absolutnie wykluczone.

– A jednak! Blackowie! Cóż za wspaniała familia! Tacy zasłużeni i wyróżnieni, i cholera wie co! Od pokoleń po Ciemnej Stronie – wyrzucał z siebie drwiącym tonem. – Cóż za zaszczyt! Cóż za powód do dumy! A potem nagle taki zawód, pierworodny syn w Gryffindorze! U matołów! Kochanie, gdzie popełniliśmy błąd?

– Gryffindor? Jak? – wykrztusiła z trudem pytanie dziewczyna.

Syriusz wzruszył ramionami.

– Bo ja wiem? Po prostu. Najwyraźniej kontynuowanie rodzinnych tradycji nie było mi pisane. I WCALE TEGO NIE CHCĘ! – wrzasnął z pretensją w głosie, jakby panna MoFire śmiała twierdzić, że jest inaczej.

– Najgorzej było, kiedy znaleźli u mnie bilet z londyńskiego metra – kontynuował po chwili. – Co za wstyd! Starzy byli przekonani, że Hogwart zniszczył ich syna, zrujnował mu życie i tak wspaniale zapowiadającą się karierę! Dumbledore, miłośnik szlam i odmieńców, go zepsuł. Ale co tam, przecież było wiadomo – pierwszy rok i zero czarnej magii w programie? Skandal! Hogwart schodzi na psy – to też było wiadomo od dawna, prawda, kochanie? Racja, mój drogi. Więc Regulusa, mojego kochanego braciszka, należało przed tym uchronić. Jedna moja kuzyneczka była już wtedy tutaj. W jej listach znajdowały się same ochy i achy pod adresem Durmstrangu. Prawdziwa szkoła marzeń – wszyscy nauczyciele po wyrokach, każdy ma teczkę w Aurorskich Służbach Bezpieczeństwa. Sprawa przesądzona: Regulus poszedł do Durmstrangu. Jego duszyczka została ocalona.

Syriusz prychnął, ponownie napełnił swoją szklankę i wypił wszystko duszkiem. Chętnie by się teraz upił, skoro już się tak beznadziejnie z tylu rzeczy wychlapał, ale obok na nieszczęście pochrapywał jego nauczyciel, a poza tym nie bardzo miał z kim się upijać. Merriwether jako kumpela była nadal na okresie próbnym, a poza tym nie wyglądała na alkoholową długodystansówkę. Przeciwnie, raczej nie miała za wiele doświadczenia w tych sprawach, skoro już po jednej małej szklaneczce oczy szkliły jej się cokolwiek nieprzytomnie, język rozwiązał niebezpiecznie, czego dowód padł przed chwilą, i nawet ta jej trupia cera lekko się tu i tam zaróżowiła. Biorąc wszystko pod uwagę, rozsądne zapicie obecnego stanu ducha zdecydowanie odpadało. Trudno, trzeba się z tym doszarpać do końca.

– Nie znam się zbyt dobrze na rodzinnych kodeksach – odezwał się znowu – ponieważ ja, w odróżnieniu od ciebie, MoFire, nie mam rodziny. Wyprowadziłem się w tym roku.

– Och! Aha…

Merriwether czuła się bardziej niż lekko skołowana. Kiedyś wszystko było takie proste: wróg – przyjaciel, swoi i nie swoi, a teraz… A teraz Severus Snape jest na drugim końcu Europy, a ona od dziesięciu dni siedzi z Blackiem – TYM Blackiem – w Bułgarii. Niezaprzeczalnie przez ten czas jakimś cudem się pogodzili, niezaprzeczalnie jakimś cudem zbliżyli się do siebie i niezaprzeczalnie jakimś cudem na bardzo wielkie pewno nie są już wrogami. W dodatku Gryfon okazał się być kimś innym, niż zawsze myślała, że jest. Trzeba się zmierzyć z niewygodną prawdą, że nie był tak do końca Złotym Chłopcem. Właściwie to miał w życiu przynajmniej tak przerąbane jak ona. Z tym że ona jednak była Ślizgonką i nie zamierzała się do tego od razu, tak z marszu, przyznawać.

Merriwether nerwowo wyłamywała palce i zamyślona gapiła się w przestrzeń, dopóki nie poczuła na sobie natrętnego spojrzenia Syriusza. Chłopak był widocznie zły, że tak się w jednej chwili wygadał (jak to Gryfon swoją drogą – co za ironia losu!). Zgrzytał zębami i zaciskał pięści tak mocno, aż pobielały mu knykcie. Panna MoFire przeczuwała, że powinna coś teraz powiedzieć, ale nie miała bladego pojęcia co.

– Więc… – zaczęła niepewnie, za wszelką cenę pragnąc delikatnie sprowadzić cały ten dialog na bardziej neutralny, bezpieczny grunt. Czuła narastającą panikę, jeszcze nigdy nikt nie zwierzał jej się w ten sposób, nawet Severus robił to zawsze w taki wyprany z emocji, mało niepokojący sposób. – Twój brat nazywa się Regulus, tak? – zakończyła kulawo. – Bazyliszek…

– Wyjątkowo niedobrane imię – skwitował burkliwie Syriusz, lecz nieco się uspokoił. – Bazyliszki mają przynajmniej charakter. Mój braciszek nie.

– A ta kuzynka ma na imię Bellatrix i jest tutaj na siódmym roku? – Merriwether przypomniała sobie nieliczne konfrontacje z Dziewczyną o Opadających Powiekach.

– Zgadza się. Największa, najbardziej porąbana zdzira, jaką znam.

– O tak – przytaknęła. – Ale… – Posłała mu przebiegłe spojrzenie i podjęła kolejną rozpaczliwą próbę rozładowania atmosfery. – Według ciebie jest jeszcze gorsza ode mnie? – podpuściła go i … spudłowała.

– A ty – nie dał się – uznałaś ją za zdzirę dlatego, że zdążyłaś ją tak dobrze poznać, czy dlatego, że ma na nazwisko Black? Bo odniosłem wrażenie, że początkowo raczej przypadłyście sobie do gustu.

W oczach Merriwether na chwilę rozpętała się burza z piorunami.

– Sama widzisz – stwierdził krótko chłopak i zaśmiał się. – Chyba na początku mówiłaś coś o uprzedzeniach?

– To zupełnie CO INNEGO!

– O, nie wątpię! W twoim przypadku to zawsze jest coś innego! A kodeks?

– TO TYLKO WSKAZÓWKI!

– Aaa! – Rozdzierające, a nawet ździebko teatralne ziewnięcie profesora Flitwicka rozległo się tuż koło nich tak niespodziewanie, że aż oboje podskoczyli. Nauczyciel miał iście pedagogiczne wyczucie czasu, miejsca i sytuacji, ponieważ wzajemne stosunki Gryfona i Ślizgonki znów stawały się napięte i mogłoby ponownie dojść do niebezpiecznych spięć.

– Obawiam się, że przysnąłem – usprawiedliwił się Filius Flitwick. – O czym to rozmawialiście, droga młodzieży?

„Droga młodzież" popatrzyła na siebie chmurnie i nieprzyjemnie, po czym Merriwether szybko podniosła się z miejsca.

– Rzeczywiście zrobiło się późno. Lepiej już pójdę do siebie – powiedziała, sięgnęła po leżącą na podłodze torbę i zarzuciła ją sobie na ramię. Wtedy totalnie przeładowany worek wreszcie pękł, a poupychane w nim papiery poszybowały we wszystkich kierunkach po całym pokoju.

– Szlag – mruknęła dziewczyna i rzuciła się, aby je pozbierać.

Syriusz-dżentelmen automatycznie zerwał się na nogi, żeby jej pomóc, i zaraz został osadzony na miejscu.

– Nie! – krzyknęła. – Zostaw to! Nie ruszaj!

– Dlaczego? – zdziwił się. – Czy to… czy to jest to, co pisałaś w trakcie Turnieju?

– Tak.

– Czy to…? Ale co to?

Panna MoFire najpierw przeszyła go lodowatym spojrzeniem, które zazwyczaj nader jednoznacznie mówiło: „Kicaj stąd, póki jeszcze możesz", lecz zaraz jej twarz drgnęła dziwnie, jakby nie mogła powstrzymać śmiechu. I faktycznie. Po chwili wybuchnęła tak dzikim chichotem, że nie mogła dłużej ustać i zwaliła się na ziemię.

Zdezorientowany Black popatrzył najpierw na Merriwether, potem na plik pergaminów, które zdążył podnieść. Niestety te nic mu nie powiedziały, bowiem natrafił akurat na zapiski w jakimś tajemniczym języku. W ostatecznej desperacji zwrócił się ku Flitwickowi, ale tam też nie otrzymał wyjaśnień – profesor również wpatrywał się w Ślizgonkę i mrugał oczami, nic nie rozumiejąc.

– Dobrze już, dobrze – opanowała się wreszcie dziewczyna i zwróciła do Syriusza: – Pokażę ci, co to.

Cała hałda pergaminów wylądowała na szklanej ławie, a Merriwether, wciąż się zaśmiewając, przekopywała się przez nią w rozpaczliwych próbach zaprowadzenia porządku. Szczerząc się wariacko, w końcu podała Syriuszowi kilka kartek.

Gryfon wziął je bardzo ostrożnie do ręki, jakby się bał, że zaraz eksplodują. Rogacz miał swego czasu zapas wybuchowych pergaminów, które im co i rusz podkładał do toreb, dopóki któryś nie wystrzelił McGonagall prosto w nos. To był jeden z największych łomotów zanotowanych przez Huncwotów w ich „Księdze Szkolnych Dokonań", a szlaban trwał w sumie trzy miesiące.

Syriusz uśmiechnął się do nie tak znowu odległych wspomnień, uniósł pergamin na wysokość oczu i zerknął na niego. Potem przeczytał pierwsze zdanie… Jeszcze raz przeczytał pierwsze zdanie… Potem przeczytał drugie zdanie…. Potem trochę więcej… Brwi chłopaka gwałtownie pojechały do góry. Zwątpił w swoje własne receptory zmysłów, konkretnie jednego – wzroku. Zwątpił w swój zdrowy rozsądek. Skończył czytać pierwszą stronę i przeszedł do następnej.

To było niesamowite! W życiu nie spodziewałby się tego po pannie MoFire! Chociaż z drugiej strony… Może… Tysiąc niespodzianek na minutę!

Humoreski! To były humoreski. Całe mnóstwo tekstów spisanych w różnym stylu – złośliwe, obraźliwe, obelżywe, makabryczne piosenki, wierszyki, satyry, zagadki, dowcipy, krótkie opowiastki prozą, a do tego jeszcze rysunki, karykatury i rebusy – czego tylko dusza zapragnie! Wredne, jadowite, cięte dykteryjki o wszystkim i wszystkich – o jurorach Turnieju, pozostałych zawodnikach i uczniach, z którymi dziewczyna zdążyła się zetknąć, a także na temat jedzenia, apartamentu i poszczególnych wydarzeń w Durmstrangu. Każdy element tego zbioru był sam w sobie perełką, a wszystkie były celne i naprawdę zabawne. Merriwether MoFire z pewnością miała dar obserwacji i potrafiła z niego korzystać. Niezaprzeczalnie wiedziała też, do czego służy pióro i atrament. Słowem, jak panicz Black parsknął śmiechem po paru jej pierwszych celnych spostrzeżeniach, tak nie zatrzymał się, dopóki nie skończył, i chciwie wyciągnął dłoń po dokładkę.

Zaintrygowany i zupełnie rozbudzony Filius Flitwick przenosił zaciekawione spojrzenie od swej rozchichotanej uczennicy do duszącego się ze śmiechu ucznia, zatrzymując je czasem na niewinnie wyglądających plikach papierów, walających się wszędzie dookoła niego.

– Przepraszam – powiedział, gdy nie był już w stanie dłużej się powstrzymać. – Czy ja też mógłbym?

Cokolwiek nieśmiała prośba profesora zbiła Ślizgonkę z tropu, a na jej twarzy odbiło się niezdecydowanie – jakby nie było, sama najlepiej wiedziała, co zawierają jej zapiski, i z tego wszystkiego pod lustrację nauczycielskich oczu nadawał się może… jeden procent całości? Pół? Ćwierć? Jednak szybko doszła z sobą do ładu i z charakterystycznym: „A co mi tam?" ponownie zanurkowała w papierach, wyławiając co spokojniejsze fragmenty i podając kartki Flitwickowi.

Jak podczas pobytu w Durmstrangu okazało się już niezliczoną ilość razy, profesor Flitwick posiadał całkiem spore poczucie humoru, o które chyba nie podejrzewali go nawet najbardziej optymistycznie nastawieni do świata uczniowie Hogwartu. Poza tym dodatkowo należy wziąć pod rozwagę fakt pojawienia się jakiś czas temu pokaźnej (a teraz w sporej części opróżnionej) baryłki pitnego miodu. Nie przedłużając – parę chwil później chichotali już wszyscy troje, bo i Merriwether, porządkując rozsypane pergaminy, przyłapywała się na tym, że mechanicznie odczytuje niektóre wyrywki tekstu, a przy lekturze nie sposób było się nie śmiać.

Atmosfera w komnacie ponownie odtajała, a Gryfon i Ślizgonka z uporem godnym lepszej sprawy udawali, że żadne z nich nie usłyszało ani tym bardziej nie powiedziało słów, które niedawno między nimi padły. Oboje z jednej strony żałowali trochę swojej szczerości, lecz z drugiej odczuli też pewną ulgę. To naprawdę była Noc Wyjaśnień, do której powolutku dojrzewali przez ostatnie kilka dni.

Merriwether zwinęła się na podłodze i przysunęła ku sobie puszkę Fasolek Wszystkich Smaków. Rozbawiony Syriusz z kolei już, już sięgał w kierunku miodu, ale zrezygnował, napotykając hipotetyczną przeszkodę w osobie rozbudzonego profesora, postanowił więc ratować swój względnie znośny wizerunek względnie (z dużą na to poprawką) grzecznego Gryfona i w zamian wyciągnął ze szkatułki miniaturowe piwo kremowe.

Panna MoFire przyglądała im się z ironicznym uśmiechem, szczególnie Syriuszowi. Ona nie miała podobnych problemów. Była mianowicie abstynentką z przekonania – prawdziwym MoFire'em, wolnościowcem, któremu niezbyt podobało się, że KTOŚ lub, broń Merlinie, COŚ (na przykład odmóżdżające, nabuzowane procentami substancje) może choćby na chwilę przejąć nad nią kontrolę (albo jeszcze bardziej nie podobało jej się to, co mogłaby wtedy nawyprawiać). Merriwether MoFire miewała w porywach dziwne poglądy na świat…

– To jest naprawdę świetne! – przerwał jej rozmyślania głos Blacka. – Powinnaś to opublikować.

– W szkolnej gazetce Instytutu Magii Durmstrang? – spytała z błyskiem w oku.

– Czemu nie?

– Z pewnością byliby zachwyceni.

– Najbardziej Pastakurow. Na nim odbiłaś sobie chyba za wszystko.

Twarz panny MoFire przybrała nieodgadniony wyraz. Gdzieś tam na linii wzroku czaiło się skromnie spychane z widoku dzikie samozadowolenie.

– Czy nie myślałaś może o nawiązaniu współpracy z „Prorokiem Codziennym", Merriwether? – zapytał z zainteresowaniem Flitwick.

– Zdecydowanie nie – odparła.

– Dlaczego? – zdziwił się starszy mężczyzna. – Ten tekst ma w sobie coś. Nie mam co to tego wątpliwości.

Merriwether wymownie przewróciła oczami.

– Panie profesorze, chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, JAKIE zasady obowiązują kadrę „Proroka"? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

– Co masz na myśli? – Profesor udał, że nie rozumie, ale jego uśmiech temu przeczył.

– Nie potrafiłabym pisać pod dyktando – prychnęła z godnością.

– Zresztą – wtrącił Syriusz – która gazeta wydrukowałaby coś takiego na przykład o premierze? – Wskazał na trzymany przez siebie kawałek pergaminu i wyszczerzył się.

– „Żongler" – odpowiedziała pewnie i nadspodziewanie poważnie panna MoFire. – To jedyne czasopismo, które pisze prawdę i nie boi się krytyki wobec rządu.

Nieustanne prowokacje Severusa Snape'a zrobiły swoje. Merriwether, zdenerwowana zarzucaną jej bez przerwy ignorancją odnośnie „bieżących spraw świata", zamówiła wszystkie ubiegłoroczne numery kilku liczących się na rynku periodyków.

– O tak – zgodził się w zamyśleniu profesor. – Pan Lovegood to bardzo ambitny człowiek i rzetelny dziennikarz. Nie boi się naciskać i dociekać. Wiele niezbyt przyjemnych spraw wyszło na jaw za jego sprawą.

– To mój kuzyn – rzuciła z dumą panna MoFire, jakby to wyjaśniało wszystko. – Daleki, ale zawsze.

– Prenumeruję „Żonglera", odkąd ukazał się pierwszy numer – dodał nauczyciel. – I teraz zapewne czekają na mnie w Hogwarcie dwa świeże numery.

– Na mnie też! – Dziewczyna nieśmiało podniosła oczy na Flitwicka, który po raz kolejny się uśmiechnął. Przez chwilę można było niemal wyczuć w powietrzu dziwne porozumienie, które nagle ich połączyło. Kto by się spodziewał…

– Dobra, dawaj coś jeszcze – poprosił Syriusz, odkładając ostatni pergamin.

– Eee… – zająknęła się dziewczyna, otrząsając się i powracając do rzeczywistości. – Nie ma więcej. To już koniec.

– A to?

– Jakie to?

– TAMTO. – Wskazał na pokaźny plik papierów, który dziewczyna usiłowała dyskretnie ukryć za plecami.

– To… eee… jest NIC.

– Ach, tak? – Wstał i zbliżył się kocim krokiem do siedzącej na podłodze, po drugiej stronie stołu Ślizgonki.

Zdesperowana Merriwether asekuracyjnie usiadła na górze pergaminów i wymierzyła w niego różdżkę.

– Ani kroku! – ostrzegła.

– Aha – wymruczał z namysłem. – Czyli to jest coś, czego, jak przypuszczam, w obecnych warunkach zawieszenia broni absolutnie nie powinienem oglądać, tak?

– Właśnie – wysyczała groźnie przez zaciśnięte zęby.

– Tak myślałem. A więc słusznie też mniemam – przeciągał sylaby, parodiując napuszony styl, do którego w krytycznych momentach uciekała się dumna panna MoFire – że używałaś sobie nie tylko na tubylcach?

– Oczywiście, że nie! – prychnęła w ogóle niezmieszana.

– A to, na czym, za przeproszeniem, siedzisz – drążył chłopak – to twórczość w rodzaju: „Przychodzi Black do uzdrowiciela"?

– Raczej do weterynarza – odgryzła się, ale natychmiast zakryła usta dłonią, gdy Syriusz cofnął się z rozszerzonymi ze zdumienia oczami.

CHOLERA!

On nie powinien wiedzieć, że ona wie, że on jest… CZYM on jest. I tak już parę razy zdążyła mu to zasugerować. Było gorąco. Chociaż i tak gratulowała sobie umiejętności trzymania języka za zębami, bo Syriusz prawie wysypał się znacznie wcześniej, podczas „wilkołaczego" zadania.

– Znaczy się… – dodała szybko, może odrobinę ZA szybko – no… eee… że Gryfoni to nie ludzie… eee… takie tam…

Skoczyła na równe nogi i płynnym ruchem wsunęła niebezpieczne papiery do zreperowanej torby, bo faktycznie znajdowało się tam dość sporo jednoznacznych szkiców czarnego psa, i to z niewybrednymi komentarzami.

Ponownie groźną dla międzydomowego pokoju sytuację uratował profesor Flitwick, zgrabnie zmieniając temat na bardziej neutralny i dokładając do ich prowizorycznej Wielkiej Uczty dyniowe paszteciki i paprykowe babeczki.

Zapanował spokój. W atmosferze całkowitego rozluźnienia i przy pogodnej rozmowie na całe mnóstwo błahych tematów, ze szczególnym uwzględnieniem ich dzisiejszego (wczorajszego?) występu (bo czyż był temat aktualnie bardziej luby?), minęła kolejna godzina. Niebo zaczęło się już rozjaśniać, gdy sen zmógł wreszcie Filiusa Flitwicka, lecz zmęczenie nie imało się jakoś wciąż wesoło rozświergotanej młodzieży – było zupełnie tak, jak marzyło się profesorowi pierwszego dnia. Westchnął z przyjemnością i poszedł do siebie, zostawiając ich samym sobie.

Merriwether przeciągnęła się i rozsiadła wygodniej, przerzucając nogi przez oparcie fotela i zakładając ręce za głowę. Zapatrzyła się w sufit. Zacieki na kamieniu układały się w fantazyjne kształty. O, na przykład ten, tuż nad jej głową, przypominał postać w kapturze. Postać w kapturze…

!

O właśnie!

– Jednego jeszcze nie rozumiem – powiedziała Ślizgonka.

– Hm? – Syriusz spojrzał na nią pytająco znad kolejnej butelki kremowego piwa.

– Dlaczego dementor?

– Ach, to! Nigdy żadnego nie spotkałem. – Wzruszył ramionami. – Z ciekawości chyba. Ostatnio kilku widziano w Dolinie Godryka.

– Nic dziwnego – stwierdziła. – Głodują.

Zabrzmiało to upiornie w szarości wstającego, mgławego dnia.

– Wiesz – ożywił się Gryfon – podobno kiedyś byli strażnikami w więzieniach dla agentów Ciemnej Strony.

– Też mi nowość! – prychnęła. – Każdy o tym wie. To było w czasach, kiedy taka modna stawała się tolerancja gatunkowa, czyli pod koniec XIX wieku. Czarodzieje chcieli się jakoś z nimi dogadać, rozumiesz, współpraca o wzajemnych korzyściach – my wam zapewniamy pożywienie, wy nas uwalniacie od kłopotów i tak dalej, lecz trwało to bardzo krótko. Dementorzy szybko się zbuntowali, a wreszcie przyłączyli się do Grindelwalda i ostatecznie zostali wygnani ze świata czarodziejów. Teraz to renegaci.

– Ty naprawdę znasz się na historii! – Syriusz przypomniał sobie, co mu się tam gdzieś-kiedyś obiło o uszy, i wykrzyknął powyższe z autentycznym zdziwieniem. Interesowanie się „bzdurami Binnsa" normalnemu człowiekowi nie mieściło się w głowie, ale z tą normalnością Ślizgonów w ogólności i Merriwether w szczególności zawsze było kiepsko…

– Eee tam! – Machnęła lekceważąco ręką dziewczyna. – Po prostu mój wujek dowodził wtedy w kilku bitwach…

– To nie ma nic do rzeczy! Któryś z moich pewnie też…

„Tylko cholera wie, po której stronie", dodał w myślach.

– I bardzo lubi o tym opowiadać. – Dziewczyna uśmiechnęła się tajemniczo.

– Że co? – nie zrozumiał zamyślony Syriusz. – Jak?

– Mój wujek. Dalej mieszka w swoim starym pokoju w MoFire's Hall. Wiesz przecież, jak to jest – stary ród, duża rodzina, krewni i tak dalej, przechodziłeś przez to. Wujek czuje się samotny – wyjaśniła spokojnie i z niewinną miną.

Wreszcie Black nie wytrzymał, parsknął śmiechem i o mało nie udławił się pieprznym diabełkiem. Panna MoFire popatrzyła na niego z udawanym politowaniem, więc szybko się opanował.

– Dementorzy – powrócił do tematu – interesujące stworzenia, prawda? W-każdym-razie – dodał, gdy spojrzała na niego jak na skończonego idiotę.

– Wcale nie – rzekła.

– O, miłośniczka Mrocznych Sztuk nie lubi dementorów?

– To nie jest śmieszne, Bl… Syriuszu – rzuciła ostrzegawczo.

Nie podobała jej się ta rozmowa. Znowu. Nie dość, że nadal dręczyła ją ta niezrozumiała wizja, jakiej doznała w Symulatorze w pobliżu dementora, to jeszcze temat znów wkraczał na bardzo osobiste rejony, a tego chciała za wszelką cenę uniknąć. I tak już oboje dużo powiedzieli.

– Dlaczego? – dziwił się Gryfon. – Nie boję się dementorów.

– Łoj, kusisz los.

– A co mi mogą zrobić? Mógłbym sobie nawet trochę z nimi pomieszkać! Nie mam aż tak złych wspomnień – dokończył cwaniaczkowato.

– Och, naprawdę? – Zmrużyła złośliwie oczy. – Skoro tak, to dlaczego zemdlałeś w Symulatorze?

– Nie zemdlałem! Wypraszam sobie! Potknąłem się… Zresztą pierwsza padłaś jak kłoda!

– Ale to nie ja twierdzę, że nie mam złych wspomnień.

Szlag!

To wszystko znowu zmierzało nie w tym kierunku, co trzeba.

– A masz? – zapytał szybko i mało delikatnie Black. – Och tak – opanował się zaraz, strzelił minkę tyleż współczującą, co teatralną, i oparł czoło na dłoni. – Wyznaj, córko, swoje grzechy…

Teraz to Merriwether wybuchnęła śmiechem, rozsypując wokół siebie karty z czekoladowych żab. MoFire'owi najwyraźniej przeżywali w tym roku jakiś renesans – swoich krewnych znalazła na dziewięciu z dwudziestu kart.

– To ci absolutnie nie pasuje, Bl… Syriuszu – wysapała.

– A bo ja wiem…? Myślisz? – Wyprostował się. – Widziałem tę scenę w jakimś filmie. Mugolskie kino to coś fantastycznego, zupełnie jak magia!

– Hm… – zastanowiła się. – Jestem pewna, że mugole też mówią coś o magii kina. Czytałam gdzieś.

– Och, tak, zapomniałbym, znamy się też na mugolach!

– Mieliśmy Wybitny – odgryzła się. – I występujemy w liczbie pojedynczej.

– To jak będzie z tą spowiedzią? – Mrugnął do niej zachęcająco.

Dziewczyna momentalnie spoważniała i założyła ręce na piersi. W tej pozie zupełnie przypominała Gryfonowi Smarkerusa. Smarkerus! Cholera! O to chodzi!

– Dlaczego miałabym cokolwiek opowiadać właśnie tobie? – usłyszał.

Syriusz zamilkł, uciekł spojrzeniem w bok i zagapił się w kominek. Było mu głupio. Z wielu powodów… Przez chwilę, i to już drugi raz w ciągu tego wieczoru (nocy? dnia?), prawie zapomniał, z kim rozmawia. Ale czy to naprawdę miało teraz AŻ takie znaczenie?

Nie. I to był jeden z problemów, z których niedawno zdał sobie sprawę.

– Stary Flitwick miał rację – odezwał się po przerwie.

– Rację z czym?

– Ta cała kłótnia. To była głupota… Od samego początku.

– Jaka znowu kłótnia? O czym ty mówisz, Bl… Syriuszu?

– Gryfoni kontra Ślizgoni. My i wy.

– Chodzi ci o Pottera i Severusa?

– Właśnie. To nigdy nie była NASZA wojna. To od początku była ich prywatna sprawa, w którą niepotrzebnie się wszyscy wmieszaliśmy. Nie pamiętam, żebym miał jakieś nieporozumienia z tobą. – Spojrzał na dziewczynę poważnie.

– Nie wierzę własnym uszom! Co za niesamowita przemiana, Black! – krzyknęła i zerwała się na równe nogi. – Co się nagle stało? – spytała jadowicie.

– Kiedy to prawda.

To była Noc Wyjaśnień, więc i ten bolesny temat musiał się wreszcie pojawić, aż dziw, że tak późno. Wszystko inne było jakby preludium do tego.

– Jakoś wcześniej ci to nie przeszkadzało! – podniosła głos Ślizgonka. – Ani trochę! W drugiej klasie zaatakowaliście nas… Zaatakowaliście MNIE – poprawiła się – tylko dlatego, że szłam ze Snape'em, do którego mieliście jakieś wąty! Chociaż mogłam sobie tylko tak z nim iść, mogliśmy się kłócić! Chociaż nie mieliście bladego pojęcia, kim jestem!

– Błąd! – przerwał Syriusz i wyrecytował sztucznym głosem spikera wiadomości: – Merriwether MoFire, pseudonim Dziwadło, pustelnica ze Slytherinu. Miejsce występowania (w rzadkich wypadkach, gdy pokazuje się publicznie): biblioteka. Stałe miejsce pobytu: dormitorium Ślizgonów. Cechy charakterystyczne: aspołeczność paranoiczna oraz opanowana do perfekcji umiejętność fukania na wszystkich.

– Imponujące! – wrzasnęła. – Więc tym bardziej nie rozumiem D-L-A-C-Z-E-G-O?

– Dlaczego co?

– Nie udawaj większego kretyna niż jesteś! Dlaczego ZACZEPILIŚCIE M-N-I-E?! Nazwałeś mnie… nazwałeś… dziewczyną Severusa!

– Siostrą…

– Nieważne! Fakt, że w ogóle zaczęliście! Dlaczego? To nie takie znowu trudne pytanie, skoro doszedłeś do takich pięknych, filozoficznych wniosków.

– Dlaczego wyciągnęłaś różdżkę jednocześnie ze Smark… Snape'em? – przerwał jej agresywnie, ponieważ nagły i cholernie uzasadniony atak Ślizgonki zaczął działać mu na nerwy.

Krótkie i dosadne pytanie Syriusza zbiło dziewczynę z pantałyku. Zmusiło do głębszego zastanowienia nad sensem jej pretensji, do rozważenie swego własnego postępowania. Stała oszołomiona naprzeciw wściekłego Gryfona, na przemian to otwierając, to zamykając usta i nie mogąc wykrztusić słowa.

– Sama widzisz – stwierdził triumfalnie Black. – James jest moim kumplem. To naturalne, że stanąłem po jego stronie, może głupie, ale naturalne, a ty…

– Tak – przyznała.

– Chociaż też nie miałaś powodów.

– Nie.

– A już na pewno nie, żeby przefarbować włosy Lunatyka.

– Kogo?

– Luna… No tak. – Uśmiechnął się. – Remusa Lupina, to…

– Wiem, czwarty z gangu, ten poważny i… khm, khm… chorowity. Wtedy nie wiedziałam, jak się nazywa… Naprawdę to zrobiłam? – parsknęła.

– Sama…

– Tak, wiem, sama widzę. Zdążyłam załapać główną myśl wywodu. I tak, wiem, jest mi bardzo głupio i wystarczy już tego, bo ta rozmowa i tak do niczego nie prowadzi.

– Racja. Trzeba to skończyć, bo tym razem na serio się pokłócimy. – Wyszczerzył się.

– W takim wypadku wszystko nabierze sensu i wróci na swoje miejsce po tej małej rewolucji – rzekła złośliwie, patrząc na niego uważnie, ciekawa reakcji chłopaka.

– Ale ja się wcale nie chcę kłócić. – W oczach Syriusza na powrót zapłonęły wesołe iskierki.

– Wiesz co, Black? Ja chyba też nie.

– Jestem Syriusz – powtórzył cierpliwie i z naciskiem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku.

– Merriwether – pisnęła głosem Czerwonego Kapturka i zatrzepotała rzęsami.

Roześmiali się oboje i po raz kolejny, nie wiadomo który tego (kolejnego?) dnia (wieczoru? nocy? poranka?), uścisnęli sobie serdecznie ręce, zanim rozeszli się do swoich sypialni.