Kiedy Victoria późnym popołudniem opuściła laboratorium Snape'a, udała się pod Wielką Salę, by zaczekać tam na kolację, która miała się wkrótce rozpocząć. Przysiadła na ławce i wyciągnęła z torby podręcznik do oklumencji; w cichym kącie zaczęła studiować kolejne strony.

Po kolacji poszła do biblioteki, by spędzić resztę wieczoru nad książkami. Była świadoma, że ostatnie sprawdziany nie poszły jej najlepiej i że prawdopodobnie będzie musiała je poprawić, dlatego postanowiła rozpocząć naukę jak najszybciej. Na szczęście dziwny stan otępienia, który zawładnął nią po skatowaniu Iwanowa, minął już, mogła więc bez problemu znów skupiać się na obowiązkach, a przynajmniej tak jej się wydawało, dopóki – około dwudziestej drugiej – nie poczuła mrowienia na lewym przedramieniu.

Jak oparzona zerwała się z krzesła i w pośpiechu odłożyła książki na właściwe regały. Pobiegła do dormitorium i wygrzebała z szafy czarny płaszcz oraz pelerynę, które założyła na siebie, po czym – ukryta przez działanie Zaklęcia Kameleona – opuściła pokój, a następnie salon Ślizgonów.

Na korytarzu dostrzegła Snape'a, który wolno przechadzał się środkiem. Szedł w jej kierunku; prawdopodobnie miał patrol – było już po ciszy nocnej.

Victoria zawahała się. Nie chciała pozwolić na to, aby Voldemort czekał na nią zbyt długo, ale jednocześnie obawiała się przyłapania przez Snape'a. Jeśli ten odkryje, że znów wybierała się na spotkanie z Czarnym Panem, w końcu zacznie podejrzewać, że dzieje się coś dziwnego. Zdawało się, iż nikt inny nie był wzywany na prywatne spotkania z Voldemortem tak często – jej profesor na pewno to wiedział.

Nie miała jednak wyboru; musiała się śpieszyć. Niewerbalnie rzuciła na siebie jeszcze zaklęcie wyciszające, po czym ostrożnie spróbowała przemknąć obok Snape'a.

– Kto. Tu. Jest? – wyszeptał złowieszczo, akcentując każde słowo.

Victoria westchnęła, ale nie zatrzymała się. Szła dalej. Jej profesor szybko jednak wydobył z kieszeni szaty różdżkę i wymierzył nią dokładnie w miejsce, w którym akurat się znajdowała, po czym ściągnął zaklęcia.

– Malfoy?

Podszedł do niej szybko. W innym korytarzu rozległy się nagle głosy: to profesor Sprout i profesor Flitwick rozmawiali ze sobą, zbliżając się do miejsca, w którym znajdowali się Victoria i Snape.

– Musimy znaleźć Severusa. On na pewno poleci nam jakiś eliksir albo nawet sam stworzy jakąś miksturę bądź maść, jeżeli opiszemy mu objawy. Coraz więcej uczniów zgłasza, że ma tę wysypkę. Dziwna choroba dopadła nasz zamek tej jesieni – mówił Flitwick.

Stali przy drzwiach wiodących do małej skrytki na zużyte kociołki i inne różne rzeczy. Snape otworzył je szybko, po czym wepchnął Victorię do środka i wszedł do malutkiego, zupełnie ciemnego pomieszczenia zaraz za nią.

– Nie mamy na to czasu, jak sądzę – powiedział cicho, mając na myśli nadchodzących profesorów i potencjalną rozmowę z nimi. – Lumos.

Światło z jego różdżki rozświetliło pomieszczenie, tak małe i tak bardzo wypchane różnymi nieprzydatnymi już rzeczami, że miejsca było tylko tyle, aby dwie osoby stały bardzo blisko siebie. Victoria popatrzyła wielkimi oczami na mistrza eliksirów, czując niepokój. Na korytarzu kręcili się inni profesorowie, Snape przyłapał ją na wymykaniu się i kolejny raz będzie musiała powiedzieć mu, że została wezwana przez Czarnego Pana, a sam Czarny Pan oczekiwał jej, zapewne, jak zwykle, pozbawiony cierpliwości.

Usłyszeli, że Flitwick i Sprout zatrzymali się tuż pod drzwiami skrytki. Snape, patrząc Victorii w twarz, przyłożył palec do własnych ust, nakazując jej pozostanie cicho.

– Jesteś pewien, że Severus patroluje dzisiaj właśnie lochy? – zapytał profesor zaklęć.

– Tak mi powiedziała Minerwa! Chodź, sprawdzimy zachodnią część. Ach, jakież te lochy są ponure!

– To wyjaśnia, dlaczego i Severus taki jest – odparł Flitwick, chichocząc, po czym zaczęli się oddalać.

Gdy po chwili ich kroki ucichły, Snape otworzył drzwi i wrócili na korytarz.

– Więc? – Popatrzył na nią poważnie. – Dokąd się wybierasz?

– Wie pan – odrzekła cicho.

– Czyżby? Nie jestem jasnowidzem.

– A jednak się pan o to stara.

– Przepraszam?

– Eliksir Transendentii. Prawda? Och, nieważne. Nie mam czasu. Czarny Pan mnie wezwał.

Snape popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami, ale nie okazał zdziwienia. Prawdopodobnie spodziewał się takiego wyznania.

– Dlaczego, Malfoy? Dlaczego znowu wezwał cię samą?

– Nie jestem jasnowidzką.

Mierzyli się spojrzeniami przez kilka sekund; trudno było wyczytać cokolwiek z ich twarzy. W końcu jednak Victoria bez słowa odwróciła się na pięcie i zaczęła zmierzać w stronę wyjścia z lochów. Snape nie zatrzymał jej; stał i patrzył tylko, jak się oddala, a potem znika za rogiem.

– Och, Severusie, a więc tu jesteś! – usłyszał za plecami głos Flitwicka. – Mamy sprawę…

•*•.•*•

Victoria, przeniósłszy się za pomocą Mrocznego Znaku, pojawiła się na wybrukowanej drożdże wiodącej do ładnego, dużego, obcego jej domu o białej elewacji, sprawiającego jednak mroczne wrażenie. Wiedziała, że to zapewne do jego właśnie drzwi powinna zapukać. Ruszyła więc naprzód, mijając po drodze z obu stron wysokie żywopłoty, za którymi rozciągał się elegancki, choć mało kolorowy ogród – dość surowy, pełen wysokich, prostych drzew, pozbawiony choćby śladu po wonnych kwiatach.

Wielkie, czarne drzwi zdawały się obserwować, jak zbliża się do nich i rozgląda niepewnie dookoła. Kiedy w nie zapukała, otworzyły się natychmiast – same, a także – kiedy weszła już do środka – same za nią zamknęły.

Wiedziała, że nie spotka go w jego prawdziwej postaci. Czuła, zanim jeszcze pojawiła się przed tym domem, iż znów przyjdzie jej mierzyć się z pięknym mężczyzną, w którego oczach jednak było widać jego realne oblicze – niebezpieczne, niepokojące, groźne, mroczne, złe.

Zdjęła płaszcz i odwiesiła go na wieszaku. Z pomieszczenia na lewo od wejścia słyszała cichą muzykę klasyczną. Poszła za dźwiękiem i znalazła się w salonie.

Był niezwykły – o bordowych, wysokich ścianach, oknach aż do sufitu, z przejściem na duży taras, z wyglądającymi na drogie i solidne meblami z ciemnego drewna, z fortepianem w rogu, gramofonem, z którego płynęła owa muzyka, z kominkiem i wysokimi regałami wypełnionymi książkami. Przy kominku stały jasne sofy i fotele, z sufitu zwisał diamentowy żyrandol, a egzotyczne rośliny w donicach przyozdabiały blaty ławy i komód. Księżyc zaglądał przez okna i chyba sam zachwycał się tym wysublimowanym wystrojem.

Ledwo podeszła do fortepianu, by przyjrzeć się błyszczącym, białym klawiszom, gdy usłyszała za sobą jego głos.

– Wybacz za tak późną porę.

Drgnęła i odwróciła się natychmiast. Stał w progu, w wykwintnej, beżowej koszuli, ze szklanką bursztynowego płynu w dłoni.

– Na szczęście nie miałam problemu z wymknięciem się – odrzekła.

– To dobrze. – Zbliżył się na parę kroków. – Podoba ci się tutaj? To moja posiadłość.

– Jest wspaniała – przyznała szczerze i rozejrzała się raz jeszcze po salonie.

– Snape wie, że się wymknęłaś? – zapytał nagle.

Popatrzyła na niego; serce zabiło jej mocniej w piersi.

– Tak. Niestety akurat patrolował lochy, kiedy wychodziłam.

– Wie, że zostałaś przeze mnie wezwana?

– Owszem. Nie miałam wyboru, musiałam mu powiedzieć, inaczej nie pozwoliłby mi iść. Jest… moim nauczycielem.

– To oczywiste. Ach, Hogwart i ten świętobliwy regulamin. Cudowne czasy. – Uśmiechnął się drwiąco, chyba do własnych wspomnień. – Ale, cóż, sam byłem posłusznym i przykładnym uczniem. Na siódmym roku zostałem nawet Prefektem Naczelnym.

Victoria spojrzała na niego z zaskoczeniem. Jak ktoś, kto miał tak wiele zaufania uczniów i nauczycieli, mógł okazać się w przyszłości potworem?

– Wracając do Snape'a… Rozumiem, że czasem będzie musiał zostać uświadomiony, iż wybierasz się do mnie, bo inaczej cię nie wypuści z zamku, na przykład po ciszy nocnej, jak dzisiaj, ale… nie spoufalaj się z nim.

– Co masz na myśli? – zdziwiła się i znowu serce zabiło jej trochę mocniej, sama już do końca nie wiedziała dlaczego.

– Trochę was łączy, prawda? – zapytał, odkładając szklankę na komodę, przy której akurat się zatrzymał; splótł dłonie za plecami. – Obydwoje jesteście śmierciożercami przebywającymi na co dzień w Hogwarcie. Obydwoje…

Urwał nagle i przymknął na chwilę oczy, uśmiechając się lekko. Chyba prawie powiedział coś, czego Victoria, jak uznał, nie powinna była wiedzieć. Rzeczywiście – zamierzał powiedzieć, że zarówno ona, jak i Snape mieli jedenastki jako swoje liczby losu. On sam – również.

– Obydwoje jesteście związani ze Slytherinem. Macie z pewnością też podobne poglądy, dlatego należycie do moich szeregów… I tak dalej. Nie pozwól jednak na to, aby Snape próbował wykorzystać to wszystko do zbudowania jakiejkolwiek bliższej, poważniejszej relacji z tobą.

Victoria wpatrywała się prawie zszokowana w swego rozmówcę. O czym on mówił? A może raczej – dlaczego to mówił? Dlaczego w ogóle obchodziło go to, że ją i Snape'a mogłoby kiedykolwiek coś łączyć?

– Jaką poważniejszą relację mógłby chcieć ze mną budować? Jest moim nauczycielem. Obowiązują go zasady, nie tylko te ze szkolnego regulaminu, ale i etyczne – stwierdziła, by odsunąć od siebie i Snape'a potencjalne podejrzenia. W końcu dopiero co spędziła popołudnie warząc z nim, zdecydowanie ponadprogramowo, eliksiry.

Tom zaśmiał się cicho.

– Nie próbuj sprawiać wrażenia świętobliwej, Victorio. I co z tego, że jest twoim nauczycielem? Myślisz, że on przejmowałby się etyką czy moralnością? Opuść tę bańkę, w której tkwisz, a wtedy pojmiesz prawdę. – Zaczął przechadzać się po salonie. – Etyka… ach, ten uroczy, wzniosły wynalazek słabych, aby usprawiedliwić swoją bezsilność. W rzeczywistości to nic więcej niż zbiór absurdalnych, samonapędzających się iluzji, stworzonych po to, by utrzymać tłum w ryzach. Mówi się o dobru i złu, jakby były to jakieś absolutne, obiektywne prawdy. Ale powiedz mi, co to jest dobro? Kto je definiuje? Wielcy magowie? Ministerstwo? Filozofowie? A może zwykły motłoch, przerażony swą własną naturą? Prawda jest taka, że etyka to więzienie dla umysłów słabych. Ogranicza, spowalnia, każe kierować się fałszywą empatią zamiast dążyć do siły, władzy i wolności. Ci, którzy hołdują moralności, żyją w strachu przed konsekwencjami swoich działań, jak gdyby istniał jakiś… wyższy sąd. Ale nie ma żadnego sędziego, nie ma żadnej sprawiedliwości. Jest tylko siła; siła, która definiuje, co jest właściwe, a co nie. To zwycięzcy piszą zasady, tworzą etykę, po to właśnie, by ich czyny mogły być uznane za chwalebne. Etyka to gra słów, w której jedna strona wygrywa, a druga traci prawo do wolności. Życie to walka o przetrwanie, a ci, którzy ulegają moralnym kajdanom, przegrywają, zanim w ogóle zaczynają grać. Prawdziwą władzę mają ci, którzy rozumieją, że zasady, te wytwory słabości, są tylko iluzją, wymówką dla tych, którzy nie mają odwagi zdobywać tego, co naprawdę się liczy. Jeśli więc Snape będzie chciał cię zdobyć, spróbuje to zrobić. Nie jest na tyle głupi, by wierzyć w słuszność etyki.

Victoria obserwowała go przez cały czas, kiedy krążył po salonie i głosił swój wykład.

– Po co miałby chcieć mnie zdobywać? – zapytała.

Tom zatrzymał się w końcu i popatrzył na nią uważnie.

– Bo jest drapieżnikiem podobnym mnie. I nie, nie takim drapieżnikiem, który chce zdobyć ciało. Jest drapieżnikiem, który chce zdobyć uznanie, dominację i władzę. A ty, choć jeszcze tego nie wiesz, Victorio, mogłabyś okazać mu się tak samo przydatna, jak mnie.

– Jak mogłabym być dla ciebie lub dla niego przydatną w zdobywaniu władzy?

Tom zbliżył się do niej. Stanął tak blisko, że mogła przyjrzeć się wyjątkowo ciemnej barwie jego oczu, podobnej zresztą tej w oczach Snape'a.

– Dla niego nie możesz pod żadnym pozorem być przydatna. Dlatego właśnie musisz trzymać go na dystans i donosić mi, jeśli on będzie próbował ten dystans skrócić. Bardzo cenię Severusa, ale nie pozwolę mu zbliżyć się do ciebie. A jeśli chodzi o to, jak przydasz się mnie… to się dopiero okaże. Możemy zacząć poszukiwać odpowiedzi na te pytanie już teraz. Usiądź. Przygotuję ci coś do picia… potem pogramy w szachy.

Kiwnęła głową; zaprowadził ją do jednego z foteli. Kiedy zniknął, by udać się najpewniej do kuchni, rozejrzała się znowu po salonie. Tym razem w jej oczach nie było już jednak podziwu, a tysiące obaw.