Nie doczekawszy się żadnej reakcji na dwukrotnie powtórzone pytanie, Syriusz po prostu zgarnął z lodówki dodatkową butelkę i dołączył na dywanie do przyjaciela, zbyt zaabsorbowanego swoim aktualnym zajęciem, by zauważył, że obok talerza z nieruszoną, już lekko czerstwą grzanką, stanęło przed nim ulubione piwo kremowe.

Gospodarz w milczeniu przechylił swoją butelkę, smakując chwilę. Na widok absolutnego skupienia w zmrużonych oczach towarzysza uśmiechnął się pod nosem, rozpoznając ten stan ze starych hogwarckich czasów. Znów miał przed sobą Remusa Lupina, Prefekta Gryffindoru z drugim najwyższym wynikiem OWUTEMów na roku, który raczej padnie z głodu i fizycznego wyczerpania niż wstanie z tej podłogi nie rozwikławszy zagadki.

To był genialny pomysł, by zaangażować w syriuszowe małe śledztwo akurat jego. Raz, że Black nie znał innego czarodzieja obdarzonego tak analitycznym umysłem, który po wprowadzeniu z grubsza w temat nie wyśmiał go obelżywie. A dwa - Syriusz uznał to za świetną okazję, by skrócić dystans, który między nimi powstał przez ostatnie tygodnie. Potrzebował pozbyć się tego parszywych uczucia, że od początku sierpnia prawie przy każdej okazji zdradza ich przyjaźń, zmuszony przemilczać albo perfidnie kłamać w odpowiedzi na coraz bardziej natarczywe pytania o sytuację domową Jamesa, który dla odmiany ‐ brzydząc się kłamstwem - obrał strategię unikania Remusa jak trędowatego.

To był najgorszy aspekt awaryjnego planu zaradczego wdrożonego za rekomendacją Seva.

Rogacz znosił to bardzo źle i był o tyle w gorszej od Syriusza sytuacji, że praktycznie nie miał możliwości skutecznego przekierowywania uwagi Lunatyka poza wrażliwy obszar. Bo jak świeżo upieczony ojciec miał co rusz skutecznie unikać tematu dziecka i wymawiać się od odwiedzin, nie motając w kłamstwach i jednocześnie nie wzbudzając uzasadnionej podejrzliwości ponadprzeciętnie domyślnego czarodzieja, którego traktował dotąd jak członka rodziny?

Dlatego to Syriusz wziął na siebie zadanie, by przynajmniej doraźnie złagodzić skutki całej tej sytuacji.

I w nagrodę mógł całym sobą cieszyć się towarzystwem wilkołaczego przyjaciela.

– Lunatyku… – podjął, próbując alkoholem choć na chwilę kupić jego uwagę.

– Cicho! – odburknął wilkołak, odtrącił piwo i pochylił się do przodu, by zamienić miejscami dwa pergaminy. A po chwili kolejne. Dobrą minutę patrzył krytycznie na swoje wciąż niekompletne dzieło, przeskakując wzrokiem od lewej do prawej między rozłożonymi w czterech rzędach kolejnymi kartami, aż doszedł do ostatniej. Z wyrazem triumfu poderwał się na równe nogi, unosząc w górę ostatni z listów. – Mamy to.

– Dajesz. – Syriusz nonszalancko machnął ręką, przyzwalając tamtemu kontynuować.

– Wyszliśmy ze złego założenia. Tu nie idzie o żaden gruby polityczny spisek. – Lupin sięgnął po butelkę i uniósł w geście toastu, zanim upił od serca, ewidentnie bawiąc się trzymaniem towarzysza w niepewności. – To jest love story. Jako historia sama w sobie całkiem intrygująca, ale od strony wywiadowczej raczej nic nowego nie wniesie.

– Ale… jak?! – jęknął Syriusz, mimowolnie przywołując sobie z pamięci obraz Seva pukającego się w głowę na samo wspomnienie tych listów.

– A tak – oznajmił Remus, podając mu pergamin, który od dłuższego czasu miętosił w dłoni. – To jest historia miłosna, ale nie między Abelardem i Heloizą.

Szare oczy kilkakrotnie przeniosły się z twarzy przyjaciela na ciąg wykaligrafowanych liter, i z powrotem. A jednak upływające sekundy zamiast spodziewanego objawienia pogłębiły poczucie porażki. Syriuszowy umysł spowijała mentalna mgła.

– Nadal nic – przyznał z zażenowaniem nie licującym z pozycją asa podziemnego wywiadu.

Lunatyk taktownie zacisnął usta, by się nie roześmiać, ale nie krył własnego podekscytowania, gdy przeszedł do rzeczy.

– Tym pierwszym listem Heloiza wychodzi z propozycją zawarcia porozumienia i z treści kolejnych można wywieść wniosek, że Abelard ten pomysł entuzjastycznie zaakceptował.

– Porozumienia?

– Wygląda na to, że rodziny w ich imieniu zawarły kontrakt przedślubny, ale narzeczeni zgodnie nie mieli woli go sfinalizować. Heloiza namówiła jednak Abelarda, by jakiś czas utrzymywali otoczenie w przekonaniu, że nie będą robili przeszkód i udawali parę. Jeśli Abelard to rzeczywiście twój wuj, zapewne pasowało mu, żeby dać rodzinie pozory uległości i stabilizacji. A Heloiza… – Lupin puścił oko. – Miała kogoś innego, ale potrzebowała czasu, by sprawy się ułożyły.

– Bała się swojej rodziny? Kary za zdradę krwi?

Remus energicznie zaprzeczył.

– Jej sekretny wybranek też jest czystej krwi. Pisze o nim, jakby byli sobie przynajmniej równi statusem. Nie wiem… Może czekała na jego ruch? Jednoznaczną deklarację? Albo były inne problemy. Patrz, tamten list z lata, i ten drugi. – Jego palec skakał po kartkach, wskazując właściwe fragmenty. – Później ten trzeci pojawia się częściej w tle, najwyraźniej Abelard prowadził z nim osobną korespondencję, o czym Heloiza wiedziała. Trochę to…

– Dziwaczne?

– Prawda? Od tego momentu coś się zmieniło, więcej jest nawiązań, których nie rozumiem, jakby specjalnie nie chciała pisać wprost. A jednak te późniejsze listy, chociaż enigmatyczne, są… Bo ja wiem? Bardziej osobiste. Czasem nawet na zimny, ślizgoński sposób… zabawne.

Fakt, już przy pierwszym pobieżnym czytaniu, patrząc na tę korespondencję jako osobne fragmenty wyrwane z szerszego obrazka, Syriusz uznał, że Heloiza pod fasadą powściągliwej i układnej damy ukrywała silny charakter i dowcip ostry jak brzytwa. Z kolei Alphard najwyraźniej - przynajmniej w tej sprawie - nie był takim skończonym dupkiem, jakim go opinia publiczna malowała.

Lunatyk w ciszy dopił swoje piwo.

Kiedy obrócił się przez ramię, nie było już śladu po wcześniejszym podekscytowaniu.

– A potem… Chyba jednak mleko się wylało.

Syriusz już zrozumiał. Ten ostatni niedoręczony list, jedyny pisany ręką Abelarda.

– Masz pomysł, kto…?

Nie dokończył, bo obydwaj jednocześnie obrócili się w kierunku kominka, w którym pomiędzy zielonymi promieniami pojawiła się rozczochrana głowa Jamesa Pottera.

Identyczne uśmiechy, które w pierwszej chwili pojawiły się na ich twarzach na widok gościa, momentalnie starło uświadomienie, że nie była to rutynowa wizyta celem opróżnienia lodówki i zaliczenia prysznica po akcji terenowej. Nie tym razem. O tym, że coś jest bardzo nie tak, powiedziało im jego rozedrgane spojrzenie. Nie zwracając uwagi na otoczenie James wytoczył się z paleniska i w mimowolnym odruchu oparł o ścianę, by nie upaść. A i tak ustał ledwie kilka sekund. Zanim Remus z Syriuszem do niego doskoczyli, osunął się na podłogę i ukrył twarz w dłoniach.

– Na Merlina, Rogaczu! Jesteś ranny?!

– Ja… nie.

– Ej, popatrz na mnie!

Kiedy Syriusz usiłował nawiązać logiczny kontakt z niewykazującym takiej woli Potterem, Remus na szybko ocenił stan fizyczny przybysza i - chwała Godrykowi - nie doszukał się urazów wymagających pilnej interwencji.

– Co się stało? Czy ktoś inny potrzebuje pomocy?

Blacka zmroziło na widok tego, co zobaczył w orzechowych oczach. Lily, Harry i Dorea, przemknęło mu przez myśl i sam, porażony złym przeczuciem, opadł na dywan. Zaczął oddychać dopiero, kiedy usłyszał wyjaśnienie.

– Była wsypa. Oni… Moja grupa i pozostali… Cała ósemka… Nie wrócili.

Lupin, siadając obok załamanego przyjaciela, ostrożnie położył dłoń na jego ramieniu i to podziałało o tyle, że urywany oddech się umiarowił, zaś rozbiegane spojrzenie stało się bardziej świadome.

Syriusz nie pamiętał, kiedy czuł się tak bezradny.

– To nie twoja…

– Cholera jasna, nie waż się! – wybuchnął James, wyrywając się wściekle do przodu.

Z impetem wpadł w ramiona Blacka i zaczął się szamotać, zadając ciosy na oślep. Czy to z braku oporu po drugiej stronie, czy z powodu nagłego odcięcia dopływu adrenaliny, po chwili ustąpił i bezwładnie oparł głowę na ramieniu przyjaciela tak, by ukryć twarz. Skulonym ciałem zaczęło wstrząsać bezgłośne łkanie i Syriusz się temu poddał, nie wiedząc, jak inaczej może pomóc. Trwało to kilka minut, aż mężczyzna uspokoił się na tyle, że ponownie osunął się na ścianę za swoimi plecami. Patrzył uparcie w sufit.

– Pozostali aurorzy… nie żyją?

– Mam, kurwa, nadzieję – wyszeptał Potter rozdzierająco. – To była akcja Lestrange'ów.

Syriuszowi zrobiło się zimno i wymienił spojrzenie z Remusem, który musiał czuć podobnie, bo ledwo panował nad głosem.

– Rogaczu, co miałeś na myśli? Jaka wsypa?

– Świstokliki.

Dobrze, że Syriusz miał za plecami krzesło, bo na moment, kiedy przez tych kilka sekund wwiercały się w niego orzechowe tęczówki odbijające czystą rozpacz, przestał czuć swoje ciało. Od razu zrozumiał.

Bellatrix Jebana Lestrange.

Zrozumienie natychmiast go otrzeźwiło.

Wszystko inne na chwilę przestało być ważne. Teraz najważniejszym było zminimalizować straty.

– Jesteś pewien? – Nie doczekawszy się reakcji, podjął ostrzej. – To ważne.

– Pozostali… Nie pojawili się w punkcie ewakuacyjnym. – Auror odetchnął głębiej i oczyścił gardło. – Nie było nikogo pod koordynatami przypisanymi do świstoklików. Biuro nie potrafi ich zlokalizować. Nikogo z nich.

Cholera.

– Miałeś własny?

Powoli potaknął.

– Byłeś w Biurze po akcji? – Ponowne potaknięcie. – Składałeś już raport?

– Nie.

O Godryku, to wyglądało źle, ale nie tragicznie. James potrzebował dobrej legendy. I nieco szczęścia.

Gdyby tak zawalił się strop w magazynie z Veritaserum.

– Jeśli będą cię pytać…

– Nie będą.

– James…

– Nie będą, bo Urquart wziął to na siebie – wyjaśnił tamten grobowym głosem. – Kiedy zorientowałem się, że nie idzie o walkę… Że śmierciożercy miażdżącą przewagą chcą nas zmusić do ewakuacji i inni już się deportowali, deportowałem Urquarta ze sobą. Był ranny, zdezorientowany i wcisnąłem mu, że użyłem niezarejestrowanego świstoklika, który sobie kiedyś załatwiłem na Nokturnie, bo dałem dupy i służbowy zgubiłem. – Zaśmiał się histerycznie. – A kiedy dotarliśmy do operacyjnego i okazało się, że tylko my wróciliśmy… Stary zaraportował, że to on nas ewakuował lewym świstoklikiem. Ja tylko potwierdziłem.

Syriusz odetchnął z ulgą.

– Czyli…

– Nie będzie tematu – wypluł James z goryczą i przymknął powieki. – Łut szczęścia, ja pierdole.

Zapadła cisza. Syriusz powoli podniósł się, by wpuścić do środka trochę powietrza, bo wraz z podsuwanymi przez podświadomość wizualizacjami pola bitwy po przejściu śmierciożerczej zarazy zaczęły do niego falami napływać mdłości.

I zastygł na widok twarzy Remusa, dotąd tak cichego, że pozostali dwaj niemal o jego obecności zapomnieli.

– Wiedziałeś? – rzucił wilkołak do Syriusza głosem tak pełnym zadziwienia, jakby oczekiwał, że niechybnie zostanie wyprowadzony z błędu. Ale to był tylko moment, zanim zniknął cień niepewności. – Oczywiście. Przecież mnie też poleciłeś skombinować sobie lewy świstoklik.

– To nie takie proste, Lunatyku.

– A powinno być, Łapo. I uprzedzając - nie wytłumaczysz mi tego tak, żebym zrozumiał. Jestem całkiem kumatym gościem, a już jakiś czas temu zgubiłem się w tym co robisz, z kim… I po co. – Oskarżycielski ton mocniej wibrował w jego głosie, kiedy obrócił się do Jamesa. – Ale ty, Rogaczu? Okłamałeś dowódcę, całe Biuro, pewnie nie pierwszy raz. Wiesz, jak to wygląda?! – Teraz Remus był już nie tyle zatroskany, co wściekły. A jeszcze bardziej zawiedziony. – Ale hipogryf trącał ciebie i twoją zasraną karierę. Bo to, że nic nie zrobiłeś, by temu zapobiec…? Zdradziłeś ośmiu ludzi, którzy byli gotowi kryć twoje plecy! Odwaga, męstwo, szczerość i szlachetność, pamiętasz jeszcze?

Nieprzyjemnie szorstka magiczna aura, niekontrolowanie uwalniana z każdym kolejnym wybuchem Lunatyka, coraz mocniej prowokowała magiczne rdzenie stojących naprzeciw niego czarodziejów do odpowiedzi.

Syriusz, jakkolwiek miał absolutną kontrolę nad sobą, nie postawiłby sykla, że dla odmiany rozproszony ostatnimi wypadkami James nie zrobi czegoś głupiego. Poczuł się w obowiązku interweniować, zanim sytuacja eskaluje.

– Zejdź z niego.

Remus warknął, jakby pomimo tego, że do pełni brakowało kilku dni, było w nim więcej z wilka niż ze spokojnego i wyważonego w słowach mężczyzny. Zmrużył groźnie oczy, dopiero teraz przechodząc do sedna.

– Chłopaki, co wy odwalacie? Dysponujecie takimi informacjami i nie przekazujecie ich dalej? Myślałem, że te cholerne tajemnice to jakieś gówniarskie fochy, ale to?! – Lupinowi nie umknęło, jak Potter i Black znacząco na siebie spojrzeli. – Bo niby nie wyczułem na was obydwu zapachu niemowlaka tygodnie przed tym, zanim James pochwalił się dobrą nowiną, pięć sekund później blokując na tydzień kominek? Jestem pieprzonym wilkołakiem, idioci! – To, że bluzgał jak nie on, wiele mówiło o powadze sytuacji. – Co, nagle przestałem być godny zaufania? Teraz jestem… obcy?!

– To kwestia bezpieczeństwa mojej rodziny.

– Czy ty właśnie…?!

Syriusz pół sekundy wyprzedził Jamesa, któremu aktualny stan psychiczny najwyraźniej nie pozwolił pochylić się dostatecznie głęboko nad fatalnym doborem słów, nim te opuściły jego usta.

– To nie ma nic wspólnego z twoim włochatym problemem. Przysięgam. To coś innego.

– I nic więcej się nie dowiem?

Syriusz uspokajająco skinął Jamesowi, bo ten wyglądał, jakby sam chciał zrobić sobie krzywdę. Dość kluczenia.

– Nie. Chyba że nauczysz się oklumentować.

– Czyli trzeba sobie zasłużyć wysokimi kwalifikacjami, by otrzymać zaproszenie do ekskluzywnego grona wtajemniczonych?

Syriusz się zawahał.

– Lunatyku, masz nasze zaufanie. Chodzi o to, by ta… tajemnica wbrew twojej woli nie wyciekła dalej.

– To takie super ważne?

– Ważniejsze niż ty i ja.

Remus Lupin zmierzył zszokowanym wzrokiem przyjaciół, których jeszcze tak niedawno był tak samo pewny, jak siebie.

– Was obydwu całkiem popierdoliło – oświadczył z pełną powagą, w dwóch krokach znalazł się przy kominku i po chwili już go nie było.

Za swoimi plecami Syriusz usłyszał tylko ciche przekleństwo, gdy u jego stóp wylądowała opróżniona, zmięta paczka po fajkach, a dłoń, pozbawiona możliwości uchwycenia papierosa, nerwowo zacisnęła się w pięść i doświadczyła bolesnego spotkania ze ścianą.


Odetchnął z ulgą na widok rozbłysku zielonego światła i to nie tylko dlatego, że dla obiektu zabawy Rabastana, niemiłosiernie przedłużanej przez tego pieprzonego sadystę, klątwa uśmiercająca była bez wątpienia wyczekiwanym uwolnieniem. Do licha, gdyby Severus wiedział, ile to potrwa, dużo mocniej uszkodziłby ofiarę, kiedy wcześniej miał swoje pięć minut. Teraz sam wyczekiwał w napięciu na zakończenie tej makabry, by bez zbędnych pytań mógł się stąd zabrać w cholerę. A konkretnie - do swojego mieszkania, w którym od pół godziny ktoś nieproszony panoszył się w najlepsze, uruchamiając dosłownie każde z zaklęć alarmujących, jakie przezorny szpieg nałożył na obiekt, począwszy od czarów wykrywających deportację jeszcze na klatce schodowej. Bite trzydzieści minut coraz mocniej zniecierpliwiony zachodził w głowę, co się w odległym Londynie, na jego wynajętych po taniości trzydziestu czterech metrach, właśnie odpierdala.

Jakby pół doby uczestniczenia w torturowaniu i zabójstwie ośmiu czarodziejów, z którymi teoretycznie grał do tej samej obręczy, to było na ten dzień za mało.

Nawet jak na niskorangowych aurorów taki brak profesjonalizmu to było za wiele. Wykluczył też kolegów z drugiej strony boiska, bo w zasadzie wszyscy potencjalnie zdolni przełamać jego osłony znajdowali się od zeszłego wieczora tutaj, w promieniu kilkudziesięciu metrów, rozproszeni po ogrodach i domostwie Lestrange'ów.

Ktokolwiek to był, nie grzeszył subtelnością. Pytanie - czego chciał?

Severus nie musiał nawet pytać, kiedy po pchnięciu drzwi wejściowych poznał tożsamość nieproszonego gościa.

Szlag.

– Nie żyją. Wszyscy. Przeciek wyszedł z Departamentu Magicznego Transportu, a kretem jest sekretarz Halla – powiedział po prostu, trzymając uzbrojoną w różdżkę dłoń na widoku, by nie drażnić głupio czarodzieja o marsowym obliczu, rzucającego mu złowrogie spojrzenie z drugiego końca pokoju. Jego słowa sprawiły, że auror zacisnął zęby, ale nie zareagował werbalnie. – Szerszy raport przekażę przez mojego niezastąpionego oficera prowadzącego, więc jeśli to wszystko…

Gospodarz odsunął się w bok i mało taktownie wskazał głową w stronę wyjścia.

– Jeszcze nie skończyliśmy – oznajmił przybysz.

– Wiesz, gdzie mieszkam. Dotarło. Jak nie będę karny i użyteczny, to pożałuję, że się urodziłem. Nie musisz się powtarzać. Zatem… – By nie pozostawiać wątpliwości co do swoich intencji, Severus płynnym ruchem różdżki otworzył drzwi na oścież. – A jeśli chodzi o to gówno, cokolwiek właśnie mi podrzuciłeś, zwrócę przez Pottera.

Mężczyzna niewerbalnie zamknął drzwi, a pozostałą część zupełnie zignorował.

– Jedna z grup była moja. Trzech moich ludzi, których sam sobie wybrałem. Pozostałą piątkę też znałem od lat – wycedził Elphistone Urquart przez zęby, robiąc krok bliżej. Przygwoździł śmierciożercę wzrokiem do ściany. – Twoje nieszczęście, że Potter mnie teleportował ze sobą.

Severusowi wystarczyło jedno spojrzenie, by wyczytać z twarzy aurora, że przynajmniej co do jednego stary nie pozwoli sobie wcisnąć kitu.

– Nie ma za co – rzucił wyzywająco, zanim to przemyślał.

Urquart przechylił głowę i się uśmiechnął. I chociaż na tym etapie niewiele rzeczy robiło wrażenie na zaprawionym w balansowaniu na krawędzi posiadaczu Mrocznego Znaku, to od tego uśmiechu zrobiło mu się bardzo niekomfortowo.

– Myślisz, że jesteś taki sprytny? Takich jak ty zjadałem na śniadanie, kiedy uczyłeś się rozróżniać, gdzie rączka, a gdzie czubek różdżki.

Co do cholery?

– Można jaśniej?

– Za dzisiaj, jeśli wiedziałeś z wyprzedzeniem i to zataiłeś, należy ci się wilgotna kwatera dwa metry pod ziemią. Ale ten jeden raz nie będę drążył. Tak jak przyjmę na wiarę, że Potter jest głupszy niż wygląda i rzeczywiście zgubił swój służbowy świstoklik, a do tego taki okropny z niego paranoik, że załatwił sobie na czarno zapasowy. I nie ma to nic wspólnego z długiem życia. – Auror znacząco odchrząknął, cofając uzbrojone ramię. – Ciebie mam gdzieś. Twoje życie, twoje cenne informacje, wymierzenie ci należnej sprawiedliwości. Takie rzeczy zawsze będą gdzieś daleko za życiem moich ludzi. Widzisz, nie reaguję dobrze na koncepcję dopuszczalnych strat i dlatego moja kariera zatrzymała się na aurorze długiej rangi, co też nieszczególnie mnie uwiera. Z tego względu dziś wezmę wszystko na wiarę i zakończę ten cholerny dzień w przeświadczeniu, że nie zapobiegłem śmierci trzech moich podwładnych, a nie czterech. – Urquart zniżył głos do szeptu. – Choćbym sam miał mieć duże służbowe nieprzyjemności, nie pozwolę pokręconemu śmierciożercy zrobić z mojego człowieka kreta. Dotarło?

Cholera. Tego aspektu sprawy Severus nigdy nie rozpatrywał i poczuł się, jakby oberwał kubłem zimnej wody.

– To nie tak – wyrwało mu się i chyba to chwilowe opuszczenie gardy trochę zaskoczyło Urquarta.

– W co ty, na czarną dupę bazyliszka, grasz? Bo że będą z tobą problemy, czułem pismo nosem od samego początku. – Stary pogładził bujną brodę, co chyba miało działanie terapeutyczne, bo podjął z zadziwiającym spokojem. – Cokolwiek zamierzałeś wcisnąć innym, ja wiem, że James Potter nie dał się przerobić. Po dwóch latach w całym tym wojennym bagnie nadal jest tak do zesrania prawy i nieustraszony, że przez niego sam nad sobą coraz częściej się zastanawiam. I dlatego ty, mój lojalny informatorze, zastanów się dwa razy, bo ja już taki jak ten dzieciak nie jestem. – Westchnął i podrapał się po szczęce. – Stary jestem, z wiekiem zrobiłem się wredny i diabelnie zacięty, a emerytury dożyć nie przewiduję, bo i co miałbym na niej robić? Więc w kwestii nikczemnego planu zniszczenia Pottera, który urodził się w twojej głowie… Nie radzę. Jeszcze jeden najmniejszy akt nielojalności i naprawię mój błąd.

– Błąd?

– Nie powinienem się zgodzić na ten układ, ale to nie tak, że nic nie można z tym zrobić.

Severus wykrzywił wargi w wymuszonym, teatralnym uśmiechu.

– Aurorze drugiej rangi, po co te groźby. Przecież mamy ten sam cel.

– I tego się trzymaj – poradził mu stary z udawaną serdecznością i skierował się do drzwi. Po chwili cofnął się jednak już z korytarza. – Albo cię dojadę stąd na księżyc, jak to się chyba grozi w dzisiejszych czasach.

Kiedy charakterystyczny trzask na klatce schodowej upewnił Severusa, że gość się deportował, on sam przeprowadził ostrożny rekonesans, starając się niczego nie dotykać. Na pierwszy rzut oka wszystko było na swoim miejscu, żadnego rozkipiszu, nijakich oznak kradzieży. Standardowe zaklęcie skanujące również nie wykazało, by Urquart mu coś podrzucił. Ale nawet jeśli do wczoraj tyle by Severusowi wystarczyło za dowód, po dzisiejszym bliższym zapoznaniu młody szpieg nie mógł sobie pozwolić na nieostrożność względem tego konkretnego aurora.

Czwarte z kolei zaklęcie ujawniło obcy obiekt ukryty w dnie szuflady pod czarem maskującym, który po dokładniejszym zbadaniu okazał się czymś w rodzaju rejestratora magicznych sygnatur. Co w sumie bardziej Severusa ubawiło niż zaniepokoiło - jakby miewał w tym mieszkaniu gości innych niż nieproszeni.

Jednakowoż odkrycie pluskwy, a bardziej użycie do jej zamaskowania przez Urquarta całkiem zmyślnych zaklęć, upewniło mistrza eliksirów, że powinien poszukać sobie na dzisiejszą noc innego lokum. Bo dałby sobie coś uciąć - ze wskazaniem na lewe przedramię - że auror upchnął mu na kwadracie więcej fantów, i to zapewne bardziej niebezpiecznych. A dziś, po doświadczeniach minionych godzin, już nie miał zasobów, by ten kolejny, nowy bajzel ogarnąć.

Dzisiaj nie chciał już myśleć.

Mając przeświadczenie graniczące z pewnością, że na Ealing może natknąć się na kolejnego aurora, wybrał inny wariant i choćby dla miny gospodarza, gdy pojawił się w jego progach, było warto.

– Oczywiście, Narcyza będzie wniebowzięta – zapewnił Lucjusz, słabo maskując zżerającą go ciekawość. – A można wiedzieć…?

– Powiedzmy, że wykipiało mi coś bardzo paskudnego z kociołka.

– Nie masz w mieszkaniu pracowni.

– Metaforycznego kociołka – poprawił się mistrz eliksirów, z przekory rozmyślnie podsycając zaciekawienie arystokraty. Obaj wiedzieli, że niczego więcej od Snape'a nie wyciągnie.

Zastanowiło Severusa jednak, że w miejsce ciekawości w jasnych oczach pojawił się błysk czegoś nowego. Zupełnie inny rodzaj głębokiego rozbawienia. Cóż, w sumie byłby zdziwiony, gdyby kilkanaście godzin uczestnictwa w zbiorowym morderstwie odbiło się negatywnie na lucjuszowym samopoczuciu.

– Masz doskonałe wyczucie czasu – poinformował go Malfoy tajemniczo i pokierował do pokoju muzycznego. Sam, uprzednio pouczając gościa, że kolacja zostanie podana za pół godziny w salonie francuskim, wymówił się koniecznością wydania pilnych dyspozycji.

Z tej informacji Severus wywiódł, że na kolacji będzie więcej znamienitych gości, bowiem jedynie jego severusowa obecność nie mogła być sama w sobie powodem do ugoszczenia towarzystwa w najbardziej reprezentacyjnej komnacie rezydencji.

Od razu zrozumiał, skąd wziął się ironiczny uśmiech Lucjusza, kiedy - nie uświadczywszy żywej duszy w okolicach kanap i foteli otaczających pianino - zwrócił się ku otwartym na oścież drzwiom balkonowym. Zobaczył tam znajomą sylwetkę, zwróconą w stronę wciąż jeszcze, pomimo nieubłaganie postępującej jesieni, porośniętego zielenią ogrodu.

– Greengrass, znowu tutaj?

Obróciła tylko głowę, łokciami wciąż oparta o kamienną balustradę.

– Kto by pomyślał, że mogę zatęsknić akurat za Malfoy Manor – powiedziała cicho i spuściła wzrok, niewykluczone, że sama swoim wyznaniem zaskoczona.

– Bardziej za jęczeniem Lucjusza, gdy wstaje lewą nogą, wieczornymi recitalami Narcyzy czy dowcipami z brodą Abraxasa? – Na głos zabrzmiało to tylko tylko trochę mniej pokracznie, niż w jego głowie, ale jakoś musiał stworzyć grunt, unikając słów zdrada i horkruksy. W reakcji na jej krzywy uśmiech, który nie sięgnął oczu, kontynuował w innym tonie. – Bez starego Malfoya jest tu trochę dziwnie, nie uważasz? Szkoda, że tak późno zorientowałem się, jak fascynującym był człowiekiem. Chociaż ty niewątpliwie znałaś go lepiej.

Znów zwróciła się w stronę ogrodu, a jej twarz osłoniły długie jasne włosy, poruszane delikatnie wiatrem, zwiastującym nocną burzę.

– Na ile można w takim świecie kogoś poznać naprawdę – wyszeptała w przestrzeń. – Nie szukając daleko… – Nagle twarz wiedźmy znalazła się tak blisko, że jego szyję owiało ciepło jej oddechu. – Nie odważyłabym się postawić knuta, że moje założenia co do ciebie, mistrzu eliksirów, są bliskie rzeczywistości.

To był niebezpieczny kierunek i Severus bardzo chciałby wiedzieć, czy zboczyła na tę ścieżkę niechcący, czy może rzucała mu wyzwanie. Nawet jeśli to było to drugie, sam nie mógł się powstrzymać.

– A ty, jesteś bardziej Arethą Yaxley, wdową po zdrajcy, która znowu zrobi to, czego się od niej wymaga, czy panią na Old Keiss, władną przywrócić swojemu rodowemu nazwisku dawne znaczenie, obojętne jakimi środkami? A może najbardziej tamtą potężną wiedźmą, z którą rzucałem zaklęcie runiczne w sypialni Narcyzy?

Wiedział, że popełnia błąd. Miał to jednak gdzieś, zanim jeszcze poczuł jej dłonie na klamrze paska, a potem na gołej skórze. Dotyk zimnych palców dziwnie przyjemnie przeszedł go dreszczem, ale też na sekundę otrzeźwił. Resztkami silnej woli zmusił się, by zrobić krok w tył. Zanim zmieni zdanie.

– Greengrass, niech cię… Wysyłasz skrajnie sprzeczne sygnały. – To jeszcze była trzeźwa obserwacja, czy już bełkotał? – Nie wiem, co pozwala co myśleć, że to dobry…

– Merlin mi świadkiem, że nie chcę o niczym myśleć chociaż przez pięć minut.

Kurwa, chyba mu kompletnie odbiło.

– Przez dziesięć. Co najmniej.

Wbrew jego kalkulacjom, delikatne usta nie rozciągnęły się w ironicznym uśmiechu, za to w fioletowych oczach błysnęła iskierka rozbawienia. Jej ruchy, gdy podążyła bliżej, nie zdradziły wahania, a już na pewno w głosie było absolutne zdecydowanie.

– Nie chcę myśleć, rozważać i analizować. Chcę przez moment…

– …nic nie musieć – dokończył za nią i bez zbytniej delikatności obrócił ku ścianie porośniętej dzikim winem, gdzie załamanie muru tworzyło wnękę, dającą nieco prywatności.

A później przez bardziej dziesięć niż pięć minut przynajmniej on o niczym nie myślał. I to było prawie tak kurewsko dobre, jak czysta i dzika magia Old Keiss.


Dobrze się bawiliście? Bo ja przednio. Wątków damsko-męskich trochę się przewinie, ale nie będzie obrazowo. Naczytałam się tyle fików tak dobrych w tej, ekhm, kategorii, że świadomie nie podejmuję rękawicy. Wiecie, ta mądrość przychodzi z wiekiem - lepszy żaden seks niż kiepski ;)

misqa, Martisz, Elsinoe - dzięki za wnikliwe przemyślenia i uwagi, nie skomentuję oficjalnie, co by nie psuć zabawy na przyszłość.

To teraz kolejne pół setki? Hmm?