Zdrowy optymizm rewolucyjny nie potrzebuje złudzeń. Należy widzieć rzeczy takimi, jakimi są i w realiach znajdować siłę, która pozwoliłaby przezwyciężyć tkwiące w niej samej zjawiska barbarzyńskie i reakcyjne.
Lew Trocki
Syriusz traktował swoje nowe zadania całkiem poważnie. Nastawienie wszystkich wokoło... To już była inna kwestia.
Remus tylko przytaknął, zadowolony, że zagrzebanie się w konspiracji zdejmie Blacka z linii frontu. Moody uznał, że Gryfon z nadmiernie ślizgońskim charakterem po prostu chce pokazać, jaki to on ważny, ale nie próbował go stopować. Przynajmniej aurorowi odszedł nieprzyjemny obowiązek opiekowania się jakimś rozpuszczonym szczylem. Sam Dumbledore wydawał się pomysłami Syriusza zaintrygowany i chłopak teraz naprawdę gubił się w domysłach. Jeszcze kilka dni temu został ulokowany pod kluczem i nikt nie chciał choćby z nim gadać. W aktualnych warunkach, ni stąd, ni zowąd, awansował na poziom osoby traktowanej poważnie. Albo raczej mniej więcej, bo Dumbledore niespodziewanie nabrał chęci na pogawędki, ale odznaczał się taką beztroską w podejściu do tematu reorganizacji łańcucha dowodzenia, że Black stracił wszelką nadzieję na wymierne efekty ich współpracy.
Szybko zdał sobie sprawę, że zakonny wywiad praktycznie nie istniał i najbliżej mu do siedliska dezinformacji, bowiem większość wiedzy, jaką dysponował, opierała się na plotkach, niedomówieniach oraz – co szczególnie niepokojące – na spreparowanych danych, sprytnie podsuwanych naiwnym członkom ruchu oporu. Tu nie było co reorganizować, ale raczej należało budować struktury od podstaw.
Bez informacji Zakon Feniksa pozostawał ślepy. Tak nie dało się toczyć wojny.
A prawda była taka, że ta wojna nie sprowadzała się do otwartego starcia, w którym wszechwładni magowie mogliby się z sukcesem zmierzyć z mrocznymi przeciwnikami. Śmierciożercy korzystali z finansowych zasobów, sieci rodzinnych powiązań, politycznych nacisków i czystego strachu, którymi nie mogli operować przywódcy Jasnej Strony. Najbliżsi podwładni Lorda Voldemorta byli wysoko postawionymi arystokratami i bezpiecznie chodzili po ulicach, wydawali kosztowne i ociekające przepychem bale, podczas gdy wojenny kryzys napędzał inflację, wykańczając całą resztę magicznego świata. Caius Yaxley, podobnie jak Abrax Malfoy i kilkunastu innych, nie ukrywało politycznych sympatii, ukierunkowanych na mocno rasistowskie podejście do kwestii magii. Nie przeszkadzało im to zasiadać w Wizengamocie i pociągać za sznurki, dyskredytując politycznych oponentów w prasie i Ministerstwie.
Mroczny Znak stał się symbolem przynależności, który wywoływał podszyty lękiem szacunek, ale nie dawał podstaw do ścigania naznaczonych nim czarodziejów za samo nastawienie polityczne. Śmierciożercy jawili się przeciętnemu obywatelowi jako coś w rodzaju… partii politycznej, w której członkostwo traktowano elitarnie. Wszyscy wiedzieli, że jej przedstawiciele zabijali i torturowali, ale nie pozwalali się przyłapać na miejscu zbrodni, chowając twarze za maskami, a sam Minister Magii nie mógł sobie pozwolić na prowadzenie śledztwa w stosunku do wszystkich podejrzanych za każdym razem, gdy znaleziono zmasakrowane ciała. W końcu Voldemort cieszył się większym poparciem, a już na pewno bardziej niebezpiecznych ludzi, niż Minister i Dumbledore razem wzięci. Nawet, jeśli spora część stronników Ciemnej Strony nie pałała do Czarnego Pana czystą miłością, to strach robił swoje i rzesze czarodziejów opowiadało się zwyczajnie za zwycięzcą, a nie ulegało wątpliwości, kogo należało się obawiać bardziej.
Do sprawy należało podejść nieszablonowo.
Młody Black nie był na tyle marzycielem, by głupio założyć, że da radę uniezależnić się od zewnętrznych zasobów i informatorów, chociaż z ich części musiał zrezygnować ze względów bezpieczeństwa. Nie chciał pracować z ludźmi, o których nic nie wiedział i nie mógł im zaufać. Spośród kilkunastu aurorów, wtajemniczonych w sprawy Zakonu, wytypował czterech potencjalnie przydatnych ze względu na ich powiązania i dostęp do odpowiednich kręgów.
Z całej czwórki pierwszy absolutnie go olał i nawet nie pojawił się na umówionym spotkaniu, żądając przez sowę rozmowy z kimś kompetentnym. Drugi potraktował osiemnastolatka z góry, a informacje, którymi się z nim łaskawie podzielił, okazały się stekiem bzdur. Trzecim był Alastor Moody i tę rozmowę Black wolał zostawić na koniec, kiedy będzie mniej więcej wiedział, na czym stoi.
Aktualnie oczekiwał na aurora numer cztery. Miał już niejakie doświadczenia i wyciągnął wnioski. Jeśli chciał, żeby reszta traktowała go poważnie, to nie wolno mu było pozwolić się sprowadzić do roli zestrachanego popychadła, gnącego kark przed byle urzędasem.
Postawny mężczyzna pojawił się wreszcie, z kilkunastominutowym opóźnieniem. Syriusz to przemilczał. Potrzebował dobrego startu.
– Gawain Robards? – zagaił chłopak, kiedy auror skończył nakładać dookoła zaklęcia poufności.
Knajpa Pod Świńskim Łbem była punktem kontaktowym Zakonu, ale ostrożności nigdy za wiele, choćby lokal świecił pustkami, a spotkanie odbywało się na zapleczu. Blackowi zawsze imponował profesjonalizm, bo skrupulatności on akurat musiał się jeszcze nauczyć. Improwizowanie sprawdzało się w awaryjnych sytuacjach, jednak konspiracja nie mogła się opierać na zaufaniu szczęściu. Zwłaszcza że ostatnimi czasy jakoś przestał mu dopisywać. To już nie Hogwart, gdzie wpadka groziła ewentualnym szlabanem i zruganiem przez McGonagall. Teraz błędy honorowano co najwyżej górnolotnym epitafium i kwaterą na cmentarzu.
Chłopak usiłował wybadać aurora wzrokiem, tamten jednak pozostał niewzruszony i milczący. Czarodziej wyglądał na starszego o jakieś dziesięć lat od niedawnego ucznia Hogwartu i nie powstrzymywał się przed okazywaniem tego protekcjonalnym spojrzeniem. Z jego zachowania przebijała swoboda, ale nie odezwał się, a jedynie skinął głową, prawie od niechcenia.
Syriusz jedynie zacisnął zęby i policzył w myślach do dziesięciu. Ty razem nie mógł sobie pozwolić, by schrzanić jak z dwoma poprzednimi.
– Syriusz Black, miło mi – przedstawił się, chociaż rozmówca doskonale wiedział, z kim miał do czynienia. – Albus Dumbledore upoważnił mnie do bezpośredniego kontaktowania się z pracownikami Ministerstwa, wtajemniczonymi w działalność Zakonu Feniksa, ale o tym pan już wie. Jest pan zobowiązany do składania raportów mi osobiście. Z tego względu chciałbym, aby zaczął pan od…
– Nie jestem podwładnym Dumbledore'a i sam zdecyduję, z kim chcę rozmawiać, a z kim nie – przerwał mu auror lekko znudzonym głosem, opadając na jedną ze skrzyń, zagracających pomieszczenie. – To, że w ogóle udostępniam jakiekolwiek dane Zakonowi, wynika tylko i wyłącznie z mojej dobrej woli. Chyba jednak zakończę tę współpracę, skoro nie traktuje się mnie poważnie. Nie mam zamiaru raportować gówniarzowi, który w dodatku próbuje mi podskakiwać.
– Z całym szacunkiem, ale jesteśmy po tej samej stronie, panie Robards. – Syriusz bardzo się pilnował, by nie okazać swojego wewnętrznego wzburzenia. Potrzebował tego napuszonego dupka.
– Dzieciaku, nawet mi tu nie próbuj grać wytrawnego polityka – ostro zripostował auror. – To, jak poczyna sobie Dumbledore z tą całą szopką, nie jest moim problemem. Może się bawić ze swoją gówniarzerią w wojnę, jeśli udawanie, że to cokolwiek zmieni, poprawia mu samopoczucie. Szczerze mówiąc, spodziewałem się po nim więcej rozsądku. A on przysyła mi Blacka.
Ostatnie ociekało taką pogardą, że Syriusz ostatkiem silnej woli powstrzymał się przed wyciągnięciem różdżki, na której zaciskał palce.
– Moje nazwisko nie ma nic do rzeczy – wycedził, możliwie najspokojniej. – Definiują nas nasze wybory i czyny, a nie pochodzenie.
– Coś ty powiedział? – Robards zbliżył się energicznym krokiem. Ciemnowłosy chłopak nie był od aurora niższy, jednak, pomimo wrodzonej pewności siebie, Black poczuł się nagle przytłoczony. Szarozielone oczy mężczyzny wyrażały czystą pogardę, która przebijała także w jego słowach. – Wybory i czyny? A coś ty takiego zrobił poza chowaniem swojego czystokrwistego tyłka za plecami czarodziejów, którzy naprawdę narażają życie? Jeśli ci się wydaje, że możesz mi wydawać polecenia, bo jesteś Blackiem, to chyba strony ci się pomyliły. Ja widzę tylko rozpuszczonego gnojka z przerostem ambicji, co chce stawiać się na równi z doświadczonymi w walce czarodziejami. Wojna trwa od lat, a może zaczęła się, zanim licho przyniosło cię na świat. Ale przecież pan Black wpadł na genialny pomysł i jest taki niezastąpiony. Bez niego Jasna Strona nie ma szans przeciw Lordowi Voldemortowi – ciągnął z sarkazmem. – U was choroby psychiczne są chyba dziedziczne, jakby przywołać przypadek Bellatrix Lestrange.
A teraz to już facet przegiął.
– Nie będziesz mnie stawiał z nią w jednym szeregu. – Syriusz nie wytrzymał i z pasją odepchnął od siebie aurora. Szare oczy ciskały gromy. Zanim cedrowa różdżka uniosła się w stronę mężczyzny, Black ujrzał przed oczami uzbrojoną dłoń i usłyszał inkantację.
– Legilimens.
Stał jak sparaliżowany, niezdolny do obrony przed napierającą na jego świadomość wrogą jaźnią.
Umysł aurora zetknął się z jego własnym, a Syriusz nic nie mógł na to poradzić, przerażająco bezradny. Czuł, jak Robards przegrzebuje pobieżnie strzępki jego wspomnień i dokopuje się do tego, które chłopak bardzo chciałby przed nim ukryć. Pokój cały w czerwieni i osiemnastolatek miotający się w kałuży krzepnącej krwi, bezradny i odsłonięty, jak nigdy wcześniej w życiu. Jego różdżka przyciskana butem Bellatrix do zbryzganej posoką podłogi…
Nie chodziło chłopakowi nawet o Cruciatusa, chociaż rozdzierający od środka ból był straszny, a właśnie o całkowity brak kontroli nad sytuacją i własnym ciałem. Niemożność skorzystania z magii. To był najbardziej upokarzający epizod w jego życiu, a teraz jakiś skurwiel wszystko zobaczył.
Ale obraz się urwał, a po nim nastąpiło kilka urywków ze szkoły, zupełnie niezwiązanych z wojną. Wygłupy na błoniach w któreś słoneczne popołudnie, zawieszanie gaci Filcha na maszcie Wieży Astronomicznej, odbębnianie szlabanu za doprawienie Ślizgonom świńskich ogonków... Black, mimowolnie przeskakując razem z Robardsem po różnych zakamarkach własnej głowy, miał odrobinę czasu, by opanować pierwszy atak paniki, chociaż nadal daleko mu było do spokoju.
Wreszcie wszystko zwolniło i auror wycofał się z umysłu chłopaka, pozostawiając go na skraju emocjonalnego rozchwiania. Całe to doświadczenie naprawdę wstrząsnęło Syriuszem, bo znowu był absolutnie bezradny, przyciśnięty przez teoretycznego sojusznika. Co mu się, co cholery, wydawało? Przecież gdyby wpadł w łapy śmierciożercom, mogliby z niego wszystko wyciągnąć z taką łatwością jak Robards.
I wreszcie dotarło do chłopaka, jaki nadal był słaby. I chyba rzeczywiście cierpiał na przerost ego. Bolesna lekcja, jednak bardzo potrzebna.
– Jak śmiałeś…? – zdołał wyszeptać, łapiąc kolejne hausty powietrza, konieczne by rozjaśnić myśli, nadal chaotycznie obijające się mu o czaszkę.
– Dzieciaku, jestem aurorem. Mam prawo używać legilimencji, gdy warunki uniemożliwiają postępowanie zgodne z procedurami – wyrecytował mężczyzna, wrednie wyginając usta w imitacji uśmiechu. – Na tych samych zasadach wolno mi korzystać z Zaklęć Niewybaczalnych. Mógłbym nawet sprawić, że zniknąłbyś razem z wszelkimi śladami twojego istnienia w dokumentach urzędowych. Chwytasz teraz różnicę między nami? – Tym razem głęboki głos pozbawiony był prześmiewczej nuty, a szarozielone oczy pozostały poważne. – Może i nie jesteś złem wcielonym, ale gówniarz z ciebie. Rozpuszczony, niedojrzały i zwyczajnie głupi. Nie będę z tobą pracował, panie Black. Nie z powodu nazwiska, a dlatego, że nie widzę sensu w dzieleniu się cenną wiedzą z kimś, czyj świat niedawno kręcił się wokół szlabanów i panienek.
– Od czasów Hogwartu wiele się zmieniło – nie dawał za wygraną Syriusz, zmotywowany tym, że auror porzucił pozę sarkastycznego prześmiewcy.
– Daj sobie spokój. Nikt z Ministerstwa nie zechce nawet z tobą gadać. Jeśli uparłeś się, żeby coś robić, to staraj się nie leźć pod cudze różdżki i utrzymać się przy życiu. Powiedz Dumbledore'owi, że kończę współpracę z Zakonem, bo nie chcę przykładać ręki do masowych samobójstw, jeśli teraz trzon organizacji tworzą takie nieopierzone szczyle. – Auror odwrócił się w stronę drzwi, ale nie przestąpił progu. Po chwili odezwał się neutralnym tonem. – Popróbuj szczęścia z Moodym, bo on jeden jest na tyle szalony, że nie zrobi mu różnicy z kim pracuje, dopóki będzie wyrabiał tygodniową normę martwych śmierciożerców. I powodzenia, jakkolwiek zakładam, że szybciej zobaczę w Proroku twój nekrolog niż usłyszę o wynikach.
Kiedy za Gawainem Robardsem zamknęły się drzwi, Syriusz opadł na krzesło, całkowicie pozbawiony energii, która go rozpierała od kilku dni. Miał plany i tyle zapału do ich realizacji. A teraz? Co on sobie myślał? Że będzie zawsze z górki, wystarczy oczarować kogoś olśniewającym uśmiechem i odwołać się do szczęścia?
Teraz chyba wreszcie złapał odpowiednią perspektywę i nie było za różowo.
Pierwszą rzeczą, za jaką wziął się Severus po wyprowadzce z domu przy Ealing Road, było wyposażenie własnej eliksirowej pracowni, chociaż z niesmakiem musiał przyznać, że różniła się ona standardem od tej mieszczącej się w piwnicy u Syriusza. Nie mógł jednak za bardzo wybrzydzać, a pracować musiał, choćby w warunkach iście chałupniczych, co znacznie obniżało jego efektywność. Z prawdziwym zadowoleniem przyjął, iż do jego dyspozycji została udostępniona przestrzeń laboratoryjna w gościnnym skrzydle Malfoy Manor, a jej wyposażenia nie mógłby się powstydzić najlepszy mistrz eliksirów. To nie tak, że chłopak miał do niej nieograniczony dostęp, bo ten sprowadzał się do możliwości warzenia mikstur na zamówienie Czarnego Pana, wymagających szczególnego dopieszczenia. Tutaj także przechowywany był chyba cały zapas eliksirów na potrzeby śmierciożercze i Snape z prawdziwym pożądaniem wchłaniał widok niezwykle rzadkich i czasochłonnych wywarów oraz ekstraktów, zastawiających całe szafy, obłożone zabezpieczającymi zaklęciami.
Zgodnie z życzeniem Voldemorta, nikt poza Lucjuszem nie miał możliwości sięgnięcia do skatalogowanych eliksirowych zapasów. Dotyczyło to również samego Severusa, któremu pozostawało napawać się ich widokiem zza opancerzonych czarami szyb. Prawo przebywania w samej pracowni miał tylko Snape i Malfoy, wyłączając innych domowników, a także Zgredek, którego zadaniem było panowanie nad porządkiem wokół kociołków i spełnianie najbardziej ekscentrycznych życzeń swojego właściciela bądź mistrza eliksirów.
Już na wstępie skrzat przyswoił, że kawy się nie słodzi i nie traktuje śmietanką albo też inszymi udziwnieniami. Sam z siebie wiedział także, że nie należy bezsensownie paplać, zadawać pytań i zbliżać się do niewykończonych produktów na odległość dwóch metrów. Severus już po kilku dniach uznał, że Zgredek jest nawet lepszym asystentem niż Kalwia Burke za hogwarckich czasów.
Jedynym, co zmieniło się w całym procesie produkcji w stosunku do tego z Pokoju Życzeń, był etap finalnych testów. To zadanie także przejął Zgredek, ze względu na specyfikę badanego asortymentu.
Przy testowaniu pierwszego, bardzo czarnomagicznego paskudztwa spod ręki Severusa, towarzyszył mistrzowi eliksirów Lucjusz, odpowiedzialny za podanie antidotum. Jednak nawet pomimo zneutralizowania cholernie bolesnych skutków działania mikstury, Snape niemal stracił przytomność i bez wątpienia doznał czasowego zaniku czucia w kończynach, wywołanego porażającym, fizycznym bólem. Kiedy z grubsza doszedł do siebie, Malfoy obrzucił go wzrokiem pełnym chłodnej dezaprobaty i zdecydował, że od takich rzeczy są domowe skrzaty, bo zawsze można je zastąpić. Z kolei doprowadzenie mistrza eliksirów do stanu dalekiego od używalności ściągnęłoby tylko na nich obydwu niezadowolenie Czarnego Pana.
Testy stały się jedyną częścią procedury warzenia, której Severus szczerze nie znosił, zmuszony okolicznościami do obserwowania następstw, jakie sprowadzały na ofiarę wyniki jego pracy. Z tym jednak nic nie dało się zrobić i przytłaczającą coraz bardziej była świadomość, że z czasem zacznie przybywać rzeczy, na które chłopak nie będzie miał wpływu, mogąc jedynie patrzeć z boku i zaciskać zęby.
Takie były koszty tej zabawy.
Jeśli jednak chodziło o codzienność, to innego rodzaju zabawy miał aż w nadmiarze. Przez Malfoy Manor przewijały się całe tabuny mniej lub bardziej zaangażowanych politycznie arystokratów i właściwie codziennie miał okazję nawiązywać nowe znajomości. Patrząc dalekowzrocznie było to pożądane i przydatne, ale jednocześnie cholernie nużące i wymagające niesamowitego wysiłku psychicznego. Cały czas z twarzy chłopaka nie schodziła maska, a do tego musiał pozostawać czujny w trakcie konwersacji, zapamiętywać choćby drobne szczegóły, dotyczące każdej z nowo poznanych person oraz wykazywać się ze swojej strony błyskotliwością, by nie podpaść gospodarzom brakiem obycia.
Czasami zdawało się to taką katorgą, że zaczynał mu się wyzwalać instynkt ucieczki. A wtedy puszczał sobie samemu wiązankę w myślach, by nie walnąć czegoś skończenie głupiego na głos. Dobrze było porozmawiać z jedyną tutaj racjonalną osobą. Mniej więcej przy zdrowych zmysłach.
Momentami konieczność grania i płynnego zmieniania masek sprawiała, że zaczynał tracić tożsamość. W Hogwarcie mógł się czas od czasu ukryć i pokląć sobie do pustych ścian jakiegoś zapomnianego korytarza, a później odnalazł niszę w Pokoju Życzeń. A wtedy już do woli rzucał inwektywami pod adresem Syriusza, co okazało się nawet bardziej oczyszczające. Merlinie, jak mu to było teraz potrzebne. W tych ścianach jednak wciąż spoczywał na nim czyjś wzrok, a i przy Dumbledorze zachowywał stałą czujność, unikając niebezpiecznego odsłonięcia. Pod pewnymi względami tamten stary wyga mógł być bardziej niebezpieczny niż tutejsza zgraja uperfumowanych drapieżników. Jakże Severusowi brakowało możliwości dosadnego zwerbalizowania swoich przemyśleń, podlanych sporą ilością odniesień do najstarszego zawodu świata… Nie urodził się salonowym pieskiem, jeśli jednak nie potrafił wczuć się w tak prostą rolę, to co będzie, gdy przyjdzie do konieczności mocniejszego uzewnętrznienia jego zaangażowania w śmierciożerczą sprawę?
Jakaś jego część, ta chcąca uciec z salonu, zaczynała wyczekiwać brutalniejszej strony całej zabawy. Po dwóch godzinach w towarzystwie wyższych sfer naprawdę nachodziła go potrzeba, by walnąć kogoś Niewybaczalnym. Lubił słowne rozgrywki, niuanse i podchody, ale…
Salazarze, ile można mielić ozorem na temat czyichś gustownie ufryzowanych kudłów czy rozwodzić się nad winem, które smakowało jak mydliny po porannej toalecie goblina?! Nie, żeby miał kiedyś okazję zdobyć w tym zakresie własne doświadczenia, niemniej jego plebejskie podniebienie widać nie potrafiło doceniać wyszukanych smaków. Skąd u arystokratów awersja do porządnej Ogden's Old?
Ci uzdolnieni politycy oraz zawołani mordercy przy blasku świec, z kieliszkiem wina w dłoni przeistaczali się w odpicowanych gogusiów i pretensjonalne lale w wykrochmalonych sukniach z karykaturalnie utrefnionymi koafiurami. Severus musiał jednak docenić skądinąd pouczającą rolę cyklicznych, wieczornych spotkań, dzięki którym szybko zbudował w głowie hierarchię i sieć powiązań, łączących gości Malfoyów. Posiadał co prawda suchą wiedzę o heraldyce i zależnościach wśród rodów czystej krwi, ale zawirowania polityczne dokonały pewnych przetasowań. Dodatkowo zyskał okazję obserwowania wielmoży i wychwytywania wad oraz uzdolnień każdego z nich. Ta wiedza mogła stanowić o przeżyciu w hermetycznym gronie, w którego szeregi wdarł się bocznymi drzwiami, zwłaszcza że oni doskonale sobie zdawali sprawę z jego dziwnie uprzywilejowanego statusu. Wszyscy odnosili się do Snape'a z rezerwą i podejrzliwością, jednak nie stronili od jego towarzystwa. W końcu Czarny Pan dostrzegł jego potencjał.
Tylko głupiec rezygnuje ze sposobności, by poznać potencjalnego wroga lub sprzymierzeńca, z większym prawdopodobieństwem tego pierwszego.
Severus miał wręcz wrażenie, że to także forma testu i Lord Voldemort niejako rzucił go tym wszystkim arystokratom na pożarcie, by sprawdzić, czy rzeczywiście jego nowy nabytek jest wart poświęcania mu uwagi. Chłopak niejednokrotnie wracał myślami do wyjaśnień Dumbledore'a na temat cisowej różdżki. Rosło w nim przeświadczenie, iż Czarny Pan właśnie z tego powodu, a nie ze względu na eliksirowe uzdolnienia Snape'a, zdecydował pozwolić dziewiętnastolatkowi znikąd brylować na salonach. Tego rodzaju zainteresowanie zdecydowanie się Severusowi nie podobało, bo nie miał pojęcia, czego się od niego w tych warunkach oczekuje.
Tę niepewność podzielali bez wątpienia inni, zdegustowani włączeniem do ich zamkniętego kręgu półszlamowatego gówniarza, chociaż nie okazywali tego zbyt namacalnie. A przynajmniej większość z nich. Dla Bellatrix Lestrange Snape był szlamowatym ścierwem i to takim impertynenckim, które ważyło się otwierać plugawe usta w towarzystwie prawdziwych czarodziejów. Już po pięciu minutach twarzą w twarz ze szwagierką Lucjusza mistrz eliksirów stwierdził, że głęboka niechęć była dwustronna. Nie dlatego, że Severus poczuł się jakoś dotknięty jej osądem odnośnie jego osoby. Daleko idąca rezerwa mogła mieć związek z faktem, że przed upływem pięciu minut od przedstawienia mu pani Lestrange, ta zdążyła rozsmarować na ścianie jadalni domowego skrzata, bo stworzenie śmiało niechcący musnąć jej dłoń, zmieniając talerze w trakcie kolacji. Snapem nie wstrząsnęło akurat odesłanie anonimowego skrzata w zaświaty, a to, iż Bellatrix jednoznacznie klasyfikowała się jako zupełnie nieobliczalna. Wolał się trzymać od niej z daleka, bo cholera wie, co mogło nagle strzelić do łba tej popieprzonej babie.
Właśnie w tej chwili zręcznie ulotnił się gdzieś Rosier, zostawiając Snape'a na pastwę rzucającej jadowitymi komentarzami Bellatrix. Zazwyczaj podejmował walkę i czerpał przyjemność z jej nieudolnych prób wytrącenia plebejusza z równowagi, co dotąd jeszcze nie przyniosło wymiernych efektów. Dzisiaj chłopak pierwszy raz rozważał, czy nie dać jej satysfakcji i ulotnić się po śladach Rosiera do ogrodu z podkulonym ogonem. Jakoś tego wieczoru czuł się nieswojo rozstrojony.
Najprościej było się zwyczajnie odwrócić i wyjść, ale taki nietakt stanowił szczyt braku ogłady, a obserwowały ich dwójkę oczy kilkunastu innych gości, tłoczących się na tarasie za oszkloną ścianą letniego salonu. Odejście odebrano by jako ustąpienie pola. Nie wolno mu było pozwolić potraktować siebie z góry, by nie spaść na sam dół łańcucha pokarmowego. A ta zołza miała prawdziwy dar do poruszania najbardziej wyczulonych strun jego duszy, chociaż uparcie starał się tego nie uzewnętrzniać.
Tak niewiele wystarczyło, by popełnić błąd.
Naprawdę potrzebował sobie znaleźć jakiś bezpieczny sposób na rozładowanie psychicznego napięcia, bo inaczej, prędzej czy później, w końcu zrobi coś durnego.
Przed wpadką został uratowany przez inną kobietę, którą w starych, dobrych czasach hogwarckich sklasyfikował jako wysoce niebezpieczną. Teraz każda czystokrwista dama zdawała się podpadać pod tę kategorię daleko bardziej niż przedstawiciele płci brzydszej. Mężczyznom można było przynajmniej otwarcie wypowiedzieć wojnę i zmierzyć się jak równy z równym. Jak walczyć z kobietami?
– Co inteligentniejsi mężczyźni wyemigrowali z salonu do ogrodu. Ktoś by pomyślał, że uciekli stąd w popłochu – padło nieco markotnie głosem, będącym idealną mieszanką chłodu i zjadliwości. – Bellatrix? Ależ oczywiście, tylko ty masz ten dar.
Aretha Greengrass dystyngowanie dygnęła koleżance z wyższych sfer i ledwie omiotła wzrokiem Severusa. W tym momencie było w niej tak wiele z zimnej księżniczki Slytherinu i równocześnie dawnemu koledze z Domu jawiła się jako ktoś zupełnie obcy. Dotąd nigdy nie zdarzyło mu się wyłapać w jej gestach i tonie głosu tyle zimnej pasji. Szczerze powiedziawszy, Snape nie uwierzyłby na słowo, że ta królowa lodu potrafiła wykrzesać z siebie jakiekolwiek emocje. Zawsze wydawała się osobą szczelnie otoczoną nieprzebytym murem, izolującym ją od błahych spraw i nic nie znaczących osób.
Przez chwilę fiolet toczył batalię z czernią tęczówek Lestrange. Wreszcie karminowe usta Bellatrix rozciągnęły się w sztucznym uśmiechu.
– Dobrze wyglądasz. Siedzenie pod kluczem ci służy. Kiedyż my się ostatnio widziałyśmy, Aretho? A tak, ostatnio nie bywałaś zapraszana. – Bellatrix uśmiechnęła się promiennie. Severusowi przebiegły po plecach ciarki. – Miło, że nam przypomniałaś, iż Greengrassowie nie wymarli w zapomnieniu. Już chyba mija rok, odkąd wróciłaś z Hogwartu. Przesiedzieć swoje najlepsze lata w towarzystwie domowych skrzatów... Doprawdy, przykre.
– Twoja troska mnie głęboko porusza, Bello. Masz rację, ledwie rok, a ja już prawie zapomniałam o Hogwarcie. Dla ciebie to musi być prehistoria, w końcu dzieli nas niemal dekada. Och, nie chciałam być niedelikatna…– Greengass idealnie odegrała lekkie zażenowanie, okaszając pozorowane speszenie obłudnym uśmiechem. – Wciąż jestem taka niedoświadczona i tyle muszę się jeszcze nauczyć... – Zrobiła minę, jakby doznała olśnienia. – Czy pozwolę sobie na zbyt wiele, czas od czasu zwracając się do ciebie o radę jak do starszej, dużo bardziej doświadczonej siostry? A może bardziej matki... Popraw mnie, ale czy w odległej młodości moja własna matka nie widziała w tobie oddanej towarzyszki i powierniczki? Tyle lat, być może coś pomyliłam.
W oczach Bellatrix błysnęła wściekłość, a z zazwyczaj młodzieńczego lica kobiety na chwilę zniknął dziewczęcy urok. Po przysłowiowej urodzie i majestatyczności Blacków nie został choćby ślad. Teraz wyglądała na sporo starszą, brzydszą i ewidentnie wkurwioną, a zazwyczaj zdarzało jej się nawet zabijać z uśmiechem na ustach. Severus z zajęciem oczekiwał na jej wybuch. Nie znalazł się dotąd w analogicznej sytuacji, bo notorycznie to Lestrange pozwalała sobie pogrywać z całą resztą, sama pozostając nieczułą na słowne ataki. Właściwie prowokowała sytuacje, w których mogła dać upust swoim sadystycznym skłonnościom, za to nikt nie ryzykował wypowiadania otwartej wojny samej Bellatrix. Nawet najodważniejsi mężczyźni, mordujący bez mrugnięcia okiem, czuli jakiś rodzaj lęku przed tą konkretną kobietą, która potrafiła bywać dystyngowaną damą i równocześnie bezwzględną morderczynią, gdy zanurzała się w szaleństwie.
Aretha Greengrass do szczególnie strachliwych nie należała i idealnie panowała nad emocjami, które – jak już to wywnioskował Severus – potrafiła z siebie wykrzesać. Może dlatego, że była kobietą. Te toczyły swoje wojny na innych zasadach i chociaż krew nie lała się strumieniami, niekoniecznie obywało się bez ofiar. A jeszcze pewniej stało za obopólną wrogością dwóch arystokratek coś więcej, czego Snape nie był świadomy. Nadal zdarzało mu się czasem gubić w zawiłościach świata czystokrwistych jak dziecku we mgle.
Bellatrix pohamowała furię i w ostatnim momencie najwyraźniej zmieniła zdanie. Słodki uśmiech rozjaśnił jej twarz, chociaż nie sięgnął czarnych oczu, świdrujących przeciwniczkę złowrogo.
– Posłuchaj dobrej rady i używaj życia, póki możesz, panno Greengrass. Jako pani Yaxley raczej sobie nie poużywasz. No, chyba że rozmiłujesz się w robótkach ręcznych albo Evan Rosier będzie akurat złożony chorobą.
W fiolecie spojrzenia dziewczyny zagościł lód, co doskonale zamaskowała, chowając je za długimi rzęsami. Snape nie wyłapał kontekstu, ale cios musiał być naprawdę celny, bo Greengrass nie przeszła do ofensywy, a Lestrange sprawiała wrażenie niezwykle z siebie zadowolonej. Nawet nie zerkając na niego, delikatnie skinęła koleżance i pewnym krokiem oddaliła się do towarzystwa na tarasie.
Severus został na środku saloniku sam z Arethą i przez chwilę panowała niezręczna cisza.
– Nie spodziewałam się tutaj akurat ciebie, Snape. Teraz nie będę mogła spać w nocy, próbując to rozgryźć. – Niezobowiązująco podjęła arystokratka już spokojnym głosem, zdając sobie sprawę ze śledzących ich oczu innych gości. Kąciki jej ust lekko uniosły się w wystudiowanym, protekcjonalnym uśmiechu.
– Sam jestem równie zaskoczony, co ty, Greengrass. Do niedawna szczerze podzielałem pogląd, że Severusa Snape'a nie czeka wspólna przyszłość z czystokrwistymi kolegami ze Slytherinu. – Chłopak pozwolił sobie przywołać słowa, które usłyszał kiedyś z delikatnych ust, aktualnie zaciśniętych w wyrazie lekkiego skrępowania.
– Touché – wypowiedziała półgłosem, odrobinę skonsternowana. Fiolet jej tęczówek błysnął prawdziwym zaciekawieniem.
Teraz nie grała, a jeśli już, to naprawdę z idealnym wyczuciem.
– Przepraszam, nie miałem zamiaru wypominać drobnych pomyłek w osądach. – Pozwolił sobie na cień uśmiechu.
– Rzadko się mylę, Snape – zastrzegła chłodno. – Ale punkt dla Slytherinu. Mężczyźni równie rzadko rejestrują, co do nich mówię, skupiając się zazwyczaj na bardziej powierzchownych walorach mojej osoby.
– Nic nie ujmując twojej powierzchowności, nie wiem, czy bardziej ubolewać z powodu doboru towarzystwa, w jakim się obracasz, czy też współczuć temu towarzystwu braku rozumu.
W fiołkowych oczach pojawiło się rozbawienie, choć twarz niezmiennie pozostała bez wyrazu.
– Dobrze jest się czasem mylić i głupotą byłoby nie wyciągać wniosków. Obawiam się jednak, że nie pasujesz do tu obecnych gości. Jesteś dla nich, zważywszy na swoje pochodzenie, niebezpiecznie zbyt inteligentny. Niełatwo będzie im to przełknąć.
– Chyba mnie przeceniasz, Greengrass.
– Nawet jeśli się czasem mylę, to tylko raz w stosunku do tej samej osoby. Potraktuj to jak dobrą radę i również wyciągnij wnioski.
– Byłbym samobójcą, szufladkując cię razem z całą resztą przeciętnych ludzi.
– Bez wątpienia posiadasz skłonności samobójcze, skoro zdecydowałeś dołączyć do watahy. W tych pokojach nie ma ludzi przeciętnych, nawet jeśli są głupcy. Musisz sobie zdawać sprawę, że gdy nie zasypujemy się uszczypliwościami i nie rozwodzimy nad bukietem wina… – Na chwilę zawiesiła głos, taksując go spojrzeniem, by przenieść je w kierunku czarodziejów i wiedźm na tarasie. – Jesteśmy prawdziwymi drapieżnikami. Czas od czasu tracimy zainteresowanie słabszą zwierzyną i rzucamy się na innych mięsożerców. Smakujemy swojej krwi nie tylko w sensie metaforycznym. Te salony mogłyby pociągać krótkowzrocznych szaleńców z marzeniami o społecznym awansie i bez nadziei na długie życie, ale ustaliliśmy już, że nie jesteś idiotą. – Nawet na niego nie patrzyła, mówiąc bardziej do siebie niż do swojego rozmówcy. Ostatnie wypowiedziała pozornie lekkim tonem, w którym coś chłopaka zastanowiło. – Czego w Malfoy Manor poszukuje Severus Snape?
Cholera, ta dziewczyna była naprawdę diabelnie bystra. Jako jedna z niewielu tutaj znała go ze szkoły i umiała wychwycić niuanse. Przejrzeć jego aktualne maski, niepasujące nieco do osobowości trzymającego się na uboczu, aspołecznego chłopaka z Hogwartu. Teraz nie mógł dać się omamić pozorom. Aretha to nie zdystansowana i zmanierowana Ślizgonka, która robiła tylko za tło, nigdy nie sięgając otwarcie po władzę nad innymi Wężami, pomimo posłuchu nie mniejszego niż ten, jaki posiadał swego czasu Regulus, a potem Avery i sam Snape. Greengrass uprawiała inny rodzaj polityki i wyglądało na to, że zawsze dostawała to, czego chciała, nie wystawiając się na ryzyko. Nie kibicowała z boku, a raczej kierowała zdarzeniami z bezpiecznej pozycji.
Musiał być z nią ostrożny.
Zastanawiał się, jak zejść na neutralny temat, kiedy za jego plecami pojawił się gospodarz, wybawiając go z opresji.
– Snape, pozwolisz ze mną? – Głos Lucjusza sygnalizował, że to nie była sugestia. Greengrass wyraźnie się ożywiła, lecz taktownie dygnęła i oddaliła się do ogrodu, po drodze wymieniając zdawkowe powitania z kilkorgiem gości.
Mistrz eliksirów podążył za Malfoyem i szybko zorientował się, że idą do eliksirowej pracowni.
– Lepiej, żeby mikstura była w porządku – ostrzegł półgłosem blondyn.
A więc wezwał ich Voldemort. Severus na chwilę poczuł niepokój, ale szybko się on ulotnił, ustępując ekscytacji. Mikstura, nad którą Snape pracował przez ostatnie tygodnie, była szczególna i odwoływała się do niezwykłego rodzaju magicznej mocy. Chłopaka rozpierał entuzjazm na samą myśl, że będzie mu dane obserwować cały proces przywoływania najczystszej, nieokiełznanej, prastarej magii.
Dwie godziny wśród tych salonowych hien były warte wisienki na torcie.
Po bezowocnym, a nieco traumatycznym spotkaniu z Robardsem, Syriusz zdecydował odciąć się od większości informatorów ministerialnych. Wolał sobie to tłumaczyć tym, że byli oni zbyt niepewni i z dużym prawdopodobieństwem wykorzystywali powiązania z Zakonem przeciw niemu samemu. Tak naprawdę problem sprowadzał się do niemożności utrzymania kontaktów z aurorami i urzędnikami Ministerstwa, bo… nikt nie chciał z nim gadać. Duża część żywiła uprzedzenia do jego nazwiska, ale jeszcze większa liczba szacownych dam i doświadczonych życiem mężczyzn patrzyła z politowaniem na niespełna dwudziestolatka, który podjął się próby zabawy w wojnę.
Black zdecydował, że jeszcze się okaże, kto miał rację.
Postawił na ludzi, którym ufał, a jeśli nie mógł sobie pozwolić na ten luksus, to przynajmniej wybierał takich, którzy kablując przeciwnikowi sami założyliby sobie pętlę na szyję. Stąd obiektami jego zainteresowania przestali być sztandarowi wojownicy Jasnej Strony albo wysoko postawieni oficjele, znajdujący się na świeczniku i podatni na wywieranie na nich presji przez śmierciożerców. Preferował raczej nie zwracających niczyjej uwagi szeregowych pracowników Departamentów z wglądem, najchętniej nieoficjalnym, do ważnych informacji. Dla przykładu – dzięki Kathy, parzącej kawę Dugaldowi McPhailowi, Syriusz wiedział szybciej niż Prorok, kim jest aktualna kochanka Ministra, a także jakiego rodzaju czekoladkami się zajada i poznał sekret, dzięki któremu jej przeciętne oceny z Owutemów w cudowny sposób stały się wybitnymi. Miał całe archiwum brudów, mogące doprowadzić do politycznego załamania, gdyby Ministerstwo niebezpiecznie zaczęło się skłaniać ku niewłaściwym naciskom. Taka czarna skrzynka, na wszelki wypadek.
Priorytet stanowiły jednak informacje o samych śmierciożercach, chociaż bez wątpienia trudniejsze do zdobycia i niemal niemożliwe do zweryfikowania. Z tego zestawu najcenniejsze zdawały się nazwiska potencjalnych informatorów Ciemnej Strony, a ich inwigilacja o tyle opłacalna, że nawet jeśli nie był w stanie wyciągnąć od nich nic użytecznego, to wykorzystał ich w inny sposób.
Ktoś z mniejszym zamiłowaniem do ryzyka zwyczajnie odizolowałby potencjalne źródła przecieków. Syriusz dla odmiany beztrosko karmił kapusiów stekiem bzdur, poczynając sobie na tym polu lepiej, niż ministerialne Biuro Dezinformacji. Ta robota kontrwywiadowcza była jego ulubionym elementem całej zabawy, bo wymagała prawdziwej finezji. To nie tak, że dane, które jego zaufani ludzie niby niechcący rozprzestrzeniali w pobliżu podsłuchujących uszu, były wyssane z palca, bo wtedy śmierciożerczy mocodawcy zorientowaliby się w ciągu tygodnia, że coś jest nie tak. Za to zasypywał przeciwników czas od czasu prawdziwymi, choć zdezaktualizowanymi informacjami, ukrytymi między całą masą głupot, wymagających ze strony popleczników Voldemorta sporo bezsensownego wysiłku na ich sprawdzenie. Dawało to dwóm czy trzem śmierciożercom robotę, uniemożliwiając im w tym czasie prawdziwe szkodzenie, uczestniczenie w osławionych rajdach czy paranie się Czarną Magią. Zawsze coś, a jeśli przy okazji jakaś fałszywa wiedza docierała do samego Voldemorta i wprowadzała nieco zamieszania, zakończonego własnoręcznym karaniem winnych niekompetencji, to jeszcze lepiej.
Ze względu na jego częstą pracę w terenie i konieczność utrzymywania mobilności, Vitalia na stałe wprowadziła się do Potterów, na ten czas dekujących się w gorszej części Birmingham, a i on miał tam swój talerz, kubek i szczoteczkę do zębów. Rogacz początkowo mocno starał się zaangażować w budowaną przez Syriusza siatkę kontaktów i chociaż nawet teraz – czas od czasu – brał udział w pojedynczych akcjach na zapleczu wojny, to Black wolał go trzymać z boku. W zeszłym miesiącu nieopatrznie, zupełnie przez przypadek, całą czwórką natknęli się na grupę śmierciożerców z samym ich przywódcą, urządzających mały rajd na dom, w którym ukrywała się para aurorów, o czym sam Syriusz nie miał pojęcia. Lily niegroźnie oberwała Drętwotą, rzuconą przez aurorkę i odbitą od czyjejś tarczy, bo sami podwładni Voldemorta się takimi niegroźnymi zabawkami nie bawili. W niekoniecznie zorganizowanym pośpiechu udało się ich czwórce ewakuować przy użyciu awaryjnego świstoklika i skończyli z lekkimi zadrapaniami. Dwójka, będąca głównym celem ataku, nie miała już tyle szczęścia i to dało Jamesowi do myślenia. Zaczął z większą skrupulatnością zwracać uwagę na środki bezpieczeństwa i zrezygnował z ryzyka, które mogło sprowadzić bezsensowną śmierć. W tym miejscu Syriusz popierał przyjaciela, ale swoje zadanie widział inaczej.
Naprawdę nie starał się szarżować i wystawiać na pastwę przeciwników, zawsze miał przy sobie ewakuacyjny świstoklik, a także pilnował się, by utrzymywać swoje zaangażowanie w tajemnicy i nie ściągać na siebie i bliskich ewentualnego odwetu. Tylko Dumbledore, Moody oraz najbliżsi przyjaciele wiedzieli, kto jest odpowiedzialny za sabotowanie wywiadu śmierciożerców i nawet jego właśni podwładni byli przekonani, że Syriusz Black nadal robi za szeregowego kuriera. Chłopak z łatką paniczykowatego lekkoducha i rozrabiaki, który tylko jakimś cudem zdał Owutemy, ledwie kilka miesięcy temu, nie nadawał się na poważnego gracza.
Oficjalnie więc nad działką Syriusza nadal panował Albus Dumbledore.
Swoją naturalną potrzebę bycia na językach chłopak realizował nieco inaczej, w ramach prywatnego projektu o kryptonimie Raguel, który pośrednio pomagał mu w jego właściwej pracy dla Zakonu.
Syriusz uznał, że nawiązanie do anioła zemsty to doskonały alias i akurat ukrywaniem działalności swojego alter ego nie zawracał sobie głowy, robiąc wokół kolejnych wybryków Ragulea tyle szumu, ile tylko się dało. Sukcesy poprawiały morale, więc dlaczego by z tego nie skorzystać? Bawiła go myśl, że całe zgraje śmierciożerców polują na anioła–dywersanta, którego nikt na oczy nie widział, a prawdziwa tożsamość owego owiana była tajemnicą. Kolejne zajęcie dla przyschizowanych morderców spod znaku Czarnego Pana, by odciągnąć ich od efektywniejszych działań.
Raguel nie był oficjalnie wiązany z Zakonem Feniksa i nie prowadził otwartych działań zbrojnych, zaś jego aktywność sprowadzała się do robienia koło dupy co bardziej prominentnym działaczom Ciemnej Strony. I tak przez tydzień cała Pokątna rozwodziła się nad pechową przygodą Kreusa Avery'ego, który to wylądował w Mungu z pokaźnym biustem, świńskim ogonkiem i anielskimi skrzydłami po pomyleniu kieliszków z winem na towarzyskim spotkaniu członków Wizengamotu. Żeby nie było nudno, kilka dni później na czołówce Proroka pojawiła się fotorelacja z wybryków uchlanego jak bela Evana Rosiera, paradującego po Nokturnie w mugolskich ciuchach. Damskich, za to niezwykle gustownych. Furorę zrobiły zwłaszcza różowe kabaretki, opinające zgrabne, męskie łydki, chociaż efekt nieco niszczyła oczojebna, seledynowa minispódniczka. Syriuszowi udało się podtrzymać zaklęcie maskujące całe osiem minut, by umówieni paparazzi mieli szansę na najlepsze ujęcie oraz aby pechowca widziała dostateczna liczba świadków, w celu uniknięcia posądzenia o fotomontaż. Jedynym, czego Black nie mógł odżałować, to niemożliwość obserwowania miny Rosiera, kiedy ten na kacu sięgnął po poranne wydanie Proroka, jakkolwiek reakcja Voldemorta mogła być jeszcze bardziej bezcenna.
Syriusz naprawdę nie rozumiał, jakim cudem dotąd nikt nie wpadł na koncept sięgania do podobnych praktyk, skoro śmierciożercy od lat naciskali na prasę i rozprzestrzeniali propagandę, jakby coś podobnego nie mogło działać w dwie strony. Oddźwięk społeczny to jedno, ale już samo skupianie uwagi na wybrykach Raguela było pomocne. Czyniło przeciwników ślepymi na właściwe działania inwigilacyjno-kontrwywiadowcze. Z prawdziwym ubawieniem Black przyjął do wiadomości, iż Raguel przeskoczył jego własne nazwisko na śmierciożerczej liście do odstrzału, jak niosła wieść gminna. Przez trzy dni banan nie schodził z jego uhahanej twarzy.
Przede wszystkim jednak dodatkowe zajęcie pomagało się Syriuszowi rozładować w zdrowy sposób, czego ostatnimi czasy bardzo potrzebował. Jak się kiedyś zarzekł, nie widziało mu się wyrastanie z gówniarstwa.
W każdym razie priorytetem było robienie użytku z pozyskanych informacji, a ich wiarygodność i szczegółowość zadziwiająco wzrosły. Sprawna siatka szybkiego reagowania, zdolna w ciągu kilku minut postawić na nogi cały zbrojny potencjał Jasnej Strony, byłaby bezużyteczna, gdyby nie miała dostępu do odpowiednio wyselekcjonowanych danych. Te, które Syriusz sam zdobywał, bywały pomocne, ale z kolei te, otrzymywane od Dumbledore'a, były bezcenne. Prócz odgrywania w wolnym czasie samozwańczego anioła zemsty z kopniętym poczuciem humoru, drugą małą obsesją Blacka stało się ustalenie źródła dopływu danych, o którym Dumbledore milczał, jak zaklęty. Początkowo chłopak typował kogoś z Wizengamotu, bo to musiał być czarodziej naprawdę dobrze zorientowany i usytuowany. Po kilku tygodniach porzucił ten trop ze względu na sporą ilość danych czysto taktycznych, ale też finansowych, handlowych, a nawet rewelacji z kręgów towarzyskich, o których szemrano by raczej poza plecami arystokracji.
Na własne potrzeby nadał obiektowi swoich dociekań roboczy kryptonim Razjel, Pan Tajemnic. Koleś był naprawdę niezły i zdecydowanie zasługiwał na dołączenie do elitarnego, syriuszowego grona anielskich bojowników. W dużej mierze ze względu na tego tajemniczego speca od wywiadu Black nie pozwalał sobie na obniżanie standardów.
Ktoś mógł być tak dobry jak on, ale nie było mowy, żeby okazał się lepszy.
Ciemne jak węgiel oczy Lorda Voldemorta zatrzymały go w miejscu na skraju idealnie przystrzyżonego trawnika w zachodniej części rozległego ogrodu, okalającego Malfoy Manor. Severus nie ważył się zbliżyć, upajając się już tym, że pozwolono mu uczestniczyć w eksperymencie, chociaż do tego nie powinien mieć jeszcze prawa. Oprócz Czarnego Pana i Lucjusza obecny był tylko Regulus Black i Evan Rosier. Ten ostatni wyraźnie uspokojony, że ich mroczny mistrz najwyraźniej wybaczył mu feralny wybryk, uwieczniony w zeszłym tygodniu na czołówce Proroka.
Naiwny idiota, pomyślał Snape. Voldemort nie wybaczał nigdy i dawał drugie szansy bardzo okazjonalnie. Jeśli dopuścił Rosiera do siebie po takim pokazie głupoty, to nie ze względu na sympatię. Potrzebował go albo zaplanował dotkliwie ukarać, w jakiś wyszukany sposób. Severus, jakkolwiek nie był hazardzistą, postawiłby wszystkie pieniądze, których nie posiadał, iż Czarnemu Panu chodziło o to drugie. Skrajna ignorancja i debilizm Rosiera musiały zostać napiętnowane, dla celów dydaktycznych. Prawdziwy przywódca nie mógł sobie pozwolić na tak beztroskie podejście, jakim wykazał się jeden z jego bliższych sług, czyniąc pośmiewiskiem nie tylko siebie, ale śmierciożerców w ogólności. Kara powinna być dosadna, lecz wyważona. Tyle Severus zrozumiał i bez zagłębiania się w szczegóły. Rozważny strateg nie pozwalał sobie na niesubordynację, a Lordowi Voldemortowi nie można było zarzucić braków w zakresie dalekowzroczności. Nie można było jednak łamać żołnierzy bezlitośnie, gdy istniało najmniejsze prawdopodobieństwo rebelii. Nawet, jeśli Rosierowi brakowało rozumu, pozostawał potężnym wielmożą i choćby jego koledzy z wyższych sfer szczerze go nienawidzili, dostrzegliby analogię w ich położeniu. Czarny Pan potrzebował silnego zaplecza politycznego, jednak jego armia musiała być karna.
Severusa intrygowało, jak półkrwi Riddle wybrnie z sytuacji.
Dochodził element eksperymentalnego poczynania sobie z nieokiełznaną magią żywiołów. Mikstura, opracowywana przez mistrza eliksirów na przestrzeni ostatnich tygodni, niewątpliwie odwoływała się do magicznego potencjału ziemi, niemniej w inny sposób niż tamta z niekompletnej receptury, nad którą Snape spędził sześć dni w ramach swojego wstępnego testu. Ta była czymś nowym i stąd prawdziwie fascynującym. Nie mógł się doczekać, by obserwować następstwa wielu zarwanych nocy i licznych prób z nietypowymi ingrediencjami oraz nowatorskimi rozwiązaniami. Eliksir przewyższał swoją złożonością Wywar Tojadowy i stanowił prawdziwe wyzwanie. Bez względu na to, czemu miał służyć, Severus uwarzył go z prawdziwą przyjemnością.
– Regulusie? – Głęboki i czysty głos Czarnego Pana przeciął ciszę uśpionego ogrodu. Nawet cykady nie śmiały jej zakłócać, jakby świadome niezwykłości tego, co ma się wydarzyć.
Oczywiście. Oprócz mikstury niezbędnym elementem rytuału było zaklęcie. Nie jakaś zwyczajna inkantacja, naprędce sklecona ze strzępek innych, a prawdziwa formuła, oparta na starożytnych badaniach, łącząca runy, magię niewerbalną i sam Salazar wie, co jeszcze. Przygotowanie tej części powierzono Blackowi.
Dość szybko Snape pojął, na czym polegał fenomen tego dzieciaka, młodszego od niego samego, a parającego się śmierciożerczą robotą od niemal dwóch lat. W tym przypadku to nie nazwisku młody śmierciożerca zawdzięczał względy swojego pana. Regulus, kiedy chodziło o teorię Czarnej Magii, był po prostu genialny. Jakkolwiek Severus nie zmienił zdania co do immanentnych kwestii, nadal pałając potrzebą stanięcia nad regulusową mogiłą i splunięcia na rozgrzebaną ziemię, uczciwie musiał oddać szacunek uzdolnieniom swojego wroga, a te były niezwykle rozległe. Władanie mroczną magią przychodziło Blackowi z taką naturalnością jak oddychanie i Snape utwierdzał się w przekonaniu, że młodszy kolega tylko z grzeczności używa w ogóle inkantacji, by nie wykazywać namacalnie faktycznej różnicy w poziomie umiejętności magicznych między sobą i całą resztą.
Jedynym problemem Regulusa mogła być okoliczność, że jego własna moc go przytłaczała. Zwyczajnie nie miał dostatecznego doświadczenia, aby dokonywać dojrzałych wyborów, a władał siłą, która – źle ukierunkowana – mogła stanowić prawdziwe zagrożenie dla wszystkich wokół i samego chłopaka. Z urodzenia i na skutek okoliczności stał się tylko narzędziem, a miał potencjał, by równać do prawdziwych magów Ciemnej Strony, którzy zapisali się na kartach historii wielkimi literami. Dla Snape'a nie ulegało wątpliwości, że aktualny Czarny Pan, choćby owładnięty żądzą wiedzy i ceniący ją sobie u innych, nie pozwoli sobie na wyhodowanie żmii na własnym łonie. Regulus miał przewalane i widocznie tylko on sam tego nie dostrzegał, zapewne upajając się ogrzewaniem w blasku chwały swojego mistrza.
Zderzenie z rzeczywistością będzie brutalne. I dobrze tak gówniarzowi, bo sam skręcił powróz i założył sobie pętlę na szyję.
W tej chwili myśli Severusa zajmowało zgoła co innego. Formuła zaklęcia autorstwa Blacka została zaakceptowana przez Lorda Voldemorta i pozostawało tylko czekać na rozpoczęcie spektaklu. Snape miał pewność, że sam Czarny Pan nie zaryzykuje przetestowania niesprawdzonego rytuału o niezbadanych skutkach. Poza osobami, które przygotowały niezależnie miksturę i zaklęcie, w ciemnym ogrodzie znaleźli się również Malfoy i Rosier. Severus miał przeczucie, że już wychwycił intencje ich pana i podziw chłopaka dla nieprzeciętnego umysłu mrocznego maga jeszcze bardziej wzrósł. Zagadką pozostawało, czy ofiara sama chwyci haczyk.
– Lucjuszu – odezwał się miękko Czarny Pan, prawie niezauważalnym gestem wskazując na eliksir w dłoniach jego wytwórcy. – To niezwykle skomplikowany rytuał i nie mógłbym polegać na mocy kogoś mniej odpowiedniego, pozwalając mu zakosztować prawdziwej potęgi.
Malfoy posłusznie wyciągnął dłoń po fiolkę. Powstrzymał go Rosier, wysuwając się do przodu i zwracając bezpośrednio do Voldemorta.
– Mój panie, nie ujmując nic Malfoyowi, uczyniłbyś mi honor, zezwalając na wypróbowanie zaklęcia. Moja magia nie ustępuje jego magii – zadeklarował, asekuracyjnie przyjmując poddańczy ton i służalczo pochylając głowę.
Ciemnobrązowe tęczówki, okalające przenikliwe, bezdenne źrenice uważniej przypatrzyły się Evanowi. Cisowa różdżka powędrowała na chwilę do lewej dłoni, a szczupłe palce pogładziły chropowate drewno. Czarny Pan rozważał sprawę. A raczej bardzo dobrze udawał, że to robi.
Malfoy zastygł w bezruchu, a jego twarz pozostała niewzruszona. Severus wywnioskował, że dla niego, a także dla Blacka nic z tego, co się działo, nie było zaskoczeniem. Tamci dwaj wiedzieli, że Rosier zostanie wkręcony, zanim sam Snape się tego domyślił, a główny zainteresowany nadal zdawał się nie wyłapać sensu tego przedstawienia. Barczysty i niewątpliwie sprawny we władaniu różdżką, do tego pechowo porywczy i nie obdarzony dalekowzrocznością Rosier miał przewalone i nawet nie wiedział, jak bardzo. Pozostawał tylko urodzonym mordercą, podczas gdy pozostali obecni posiadali mniejszy lub większy zmysł polityczny. Tylko idiota myślałby, że upiecze mu się już po kilku dniach bezmyślny wybryk i zamiast nauczki dostanie szansę, by się przypodobać swojemu mistrzowi.
Prawda, że mądrość rzadko szła w parze z siłą, a głupota skuteczniej zabijała niż niedomiar magicznej mocy.
– Ustąp miejsca Evanowi, Lucjuszu – zadecydował wreszcie Voldemort.
Rosier ochoczo sięgnął po fiolkę z eliksirem. Zanim połknął zawartość, Black pouczył go dokładnie, w jaki sposób wypowiedzieć inkantację i w jakiej kolejności nakreślić runy, poprzedzone odpowiednimi ruchami różdżki. Zaklęcia wiążące z magicznym potencjałem żywiołów wymagały niezwykłej skrupulatności. Chaotyczne wyładowania aury, sprowokowane przez nieumiejętne przeprowadzenie kolejnych etapów, niejednokrotnie odsyłały delikwenta na cmentarz, o ile było co po nim zbierać. Snape mógł co najwyżej zgadywać, jakich następstw oczekiwał Czarny Pan po rytuale, bowiem sama mikstura ujawniała różne właściwości, zależnie od powiązania jej z różnorakimi zaklęciami.
Powietrze dookoła zaiskrzyło się od specyficznego odcienia magii, ani Jasnej, ani Ciemnej. Coś takiego wyrywało się próbom tradycyjnej klasyfikacji, chociaż zdecydowanie było to najsilniejsze zmysłowe doznanie, jakiego Severus doświadczył w życiu. Czuł upajający smak czystej magii na języku, delikatnie szumiało mu w uszach, a skórę muskały wyładowania niewidocznej dla ludzkiego oka mocy. Przez chwilę prawie zazdrościł Rosierowi, bo dla tamtego bodźce musiały być niewyobrażalnie spotęgowane. Twarze Malfoya i Blacka odzwierciedlały nie mniejsze zafascynowanie. Jedynie najstarszy czarodziej pozostawał nieporuszony. Wyczekiwał.
I nagle nieskończenie czysta i potężna magia ziemi, do której prawo uzurpował sobie Rosier, zaczęła wymykać mu się spod kontroli.
Snape'a uderzyła fala nieokiełznanej mocy, teraz już nie otulającej ciało, a palącej skórę. Agresywnej i dzikiej, drwiącej ze słabego maga, niezdolnego jej właściwie ukierunkować. W Severusie zaczęła narastać panika.
Rosier wydawał się skrajnie przerażony.
Chwilę temu jeszcze pewnie stojący, obecnie wił się na trawie, zmagając z własną różdżką, nie słuchającą jego poleceń. Gotową zabić swojego właściciela, niepomną na żadne sentymenty.
– Mój panie... – wycharczał ostatkiem sił, błagalnie szukając rozbieganym wzrokiem brązowych oczu.
– Regulusie – padło beznamiętnie, a Voldemort nie zadał sobie nawet trudu, by zerknąć na Rosiera. Nie wyglądał na szczególnie przejętego i nawet pytając, zdawał się nie przywiązywać wagi do oczekiwanej odpowiedzi. – Co jest niezbędne, by kontynuować albo przerwać rytuał?
Black, niemniej zaniepokojony od Snape'a i Malfoya, ze strachem skupił uwagę na Czarnym Panu.
– Magię żywiołów skupia rdzeń różdżki. – Głos chłopaka był wyraźnie przytłumiony, a wzrok odrobinę nieobecny. Umysł nadal przetwarzał informacje.
– Słyszałeś – powiedział tylko Voldemort w kierunku Rosiera i pierwszy raz tego wieczora wydawał się zaciekawiony. Doskonale wiedział od początku, jaki będzie finał. Teraz Evan stawał przed wyborem i Czarny Pan bez wątpienia czerpał przyjemność z obserwowania zmagań śmierciożercy z jego różdżką i wolą przeżycia.
Severus już zrozumiał, co Rosier musiał zrobić, jeśli oczekiwał wynieść z tego życie.
Doskonała lekcja na przyszłość, by nigdy nie podpadać Tomowi Riddle'owi.
Wydawało się, że czas się zatrzymał, a przynajmniej zaczął płynąć wolniej. Dla miotającego się na trawie, przytłoczonego obcą magią mężczyzny, prawdopodobnie było to najdłuższe kilkadziesiąt sekund w życiu. Wreszcie cierpiąca twarz ujawniła skrajną desperację.
Lewa dłoń chwyciła koniec różdżki, a zesztywniałe palce prawej nie puściły rączki. Jeszcze chwilę się wahał, ale instynkt przetrwania zwyciężył. W absolutnej ciszy nocy trzask łamanego drewna odbił się od pobliskich drzew echem grzmotu.
Evan Rosier złamał własną różdżkę na oczach Czarnego Pana, wybierając przetrwanie. Nie został do niczego zmuszony, sam wyrwał się z pomysłem przetestowania zaklęcia i okazał słabość, nie potrafiąc zapanować nad magią. A później poznał alternatywne wyjścia z sytuacji i odrzucił magię na rzecz przeżycia, które mu ofiarowano. Nie mógł się bardziej poniżyć. Bez względu na to, jak potoczy się przyszłość, Rosierowi zostanie to zapamiętane do śmierci. Choćby dopasował lepszą różdżkę i odnalazł swój rozum, nie zmyje hańby.
Po pięciu minutach Snape znów znalazł się wśród gości, świadomych najwyraźniej, gdzie i z kim chłopak spędził ostatnie trzy kwadranse. I chociaż ich twarze nie kryły zaintrygowania, nikt nie odważył się zapytać wprost, a Severus miał na dziś dość wrażeń. Wymknął się na taras, z dala od ludzkiej masy, by odzyskać nieco równowagi. Chyba wreszcie dotarło do niego, w jak niebezpieczną grę zdecydował zagrać i na ile nieprzyjemne konsekwencje czekają w przypadku potknięć i przegranej. Rosier przeżył ze względu na nazwisko i wpływy, a jednak został potraktowany bezlitośnie. Połowa śmierciożerców w salonie i na tarasie dostałaby wyrok śmierci, bo nie każdy czystokrwisty był niezastąpiony. Lord Voldemort niewątpliwie zasługiwał na miano geniusza, ale słów litość i przebaczenie nie można było kojarzyć z jego osobą.
On potrafił być przerażająco bezwzględny.
– ... i lepiej dopilnuj przesyłki od Borgina – padło gdzieś na lewo, spomiędzy kępy krzewów, chłodnym tonem, charakterystycznym dla Lucjusza Malfoya.
Severus, skryty w cieniu, za murem, nie mógł zostać dostrzeżony i bezkarnie przysłuchiwał się strzępkom rozmowy.
– A co w ogóle ma być w tej paczce? – dopytał jedyny w tym gronie czarodziej bez różdżki, wciąż rozedrganym głosem.
– Nie rób z siebie jeszcze większego idioty, Rosier. Nie strać przesyłki z oczu – pouczył gospodarz Malfoy Manor. – A najlepiej nie pokazuj się jemu na oczy przez najbliższe tygodnie. Chyba rozumiesz, że pobłażliwość Czarnego Pana kończy się na drugich szansach.
Evan coś wymamrotał, ale tego już Severus nie usłyszał, podobnie jak reszty konwersacji, bo mężczyźni się oddalili w stronę fontanny.
Na dzisiaj młody mistrz eliksirów wystarczająco się już napatrzył i nasłuchał.
