Boże, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. Daj mi siłę, bym zmieniał to, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, bym odróżnił jedno od drugiego.

Marek Aureliusz


Kiedy pojawił się na znajomej polanie w pobliżu Wrzeszczącej Chaty, Dumbledore już na niego czekał, zapewne odrobinę zdziwiony spóźnieniem swojego – z natury pedantycznie punktualnego – szpiega. A szpiegowi za cholerę nie spieszyło się do tej rozmowy.

– Witaj, Severusie – zaczął starzec spokojnym tonem. – Rozumiem, że wczorajsza noc obfitowała w niefortunne zdarzenia. – Gdy chłopak nie wydał z siebie dźwięku, tamten kontynuował. – Znaleziono na obrzeżach Hogsmeade ciało i jego identyfikacja nastręcza sporo kłopotów…

– Zachary Bredfort, auror drugiego stopnia – doinformował głucho. – Moja robota. Wpadł, kręcąc się koło Borgina i Rosier sprowadził go do Malfoy Manor. A on polecił mi się nim… zająć.

Zapadła głucha cisza. Dyrektor Hogwartu wpatrywał się w swojego niedawnego ucznia z czymś w rodzaju żalu. To było nie do zniesienia.

– Spaliłem go żywcem – wyrzucił z siebie chłopak, uciekając wzrokiem. – A właściwie zrobił to mój doskonały eliksir, powodując piętnastominutową agonię, bo nie miałem dość jaj, żeby odpalić Avadę i zrobić to od ręki.

– Bredfort zginął od Avady kedavry, jak mówią wyniki oględzin ciała – ostrożnie poprawił Dumbledore, przypatrując się mu z uwagą.

On go w końcu dobił, ale to nie robi różnicy, bo widocznie wystarczająco się zasłużyłem, żeby zarobić na nagrodę.

Zanim jeszcze skończył mówić, odwinął rękaw na lewym przedramieniu, ukazując szpecące bladą skórę wężowe piętno.

– Severusie…

– Powiedziałem kiedyś, że nie chcę moralizowania ani troski dopóki będę efektywny. Chciałeś mieć swojego szpiega i wydawało ci się, że dostanę się do Wewnętrznego Kręgu warząc eliksiry, kompletując archaiczne receptury i prawiąc komplementy Narcyzie Malfoy?

Starzec nie odpowiedział, a Snape nie był w stanie znieść tego współczującego wzroku, zupełnie mu nienależnego. Zdał sobie od razu sprawę, że ostatnie dotyczyło bardziej nastawienia jego samego, niedawno podjaranego rozszerzaniem horyzontów i brylowaniem na salonach. Udającego, że ta bardziej ekstremistyczna część w ogóle nie istniała i miała go nigdy nie dotyczyć. Nie po raz pierwszy w ciągu ostatniej doby przyznał przed samym sobą, że był skończenie głupi.

– Co Syriusz znalazł w przesyłce od Borgina? – zapytał beznamiętnie, odganiając bombardujące go koszmarne myśli. – Mam nadzieję, że gra była warta świeczki.

– Kilka czarnomagicznych artefaktów, starożytne zwoje o magii krwi i łzy feniksa, jak twierdzi znalazca…

– Jak twierdzi?

– Prawem łupu zdecydował zatrzymać je dla siebie – przyznał dyrektor, nieco zakłopotany. Severus nie mógł powstrzymać perwersyjnego, zimnego uśmiechu. Syriusz szybko się uczył, a przy jego zamiłowaniu do brawury ratujące życie panaceum będzie jak znalazł.

– Rozumiem, że to on zajmuje się teraz reorganizacją wywiadu Zakonu? Wypada pochwalić wyniki. Oczywiście wszystko zostaje po staremu, wiadomości ode mnie przechodzą przez ciebie i lepiej, żeby Syriusza nie spotkał nieszczęśliwy wypadek przy pracy.

– Oczywiście. – Dumbledore sprawiał wrażenie, jakby chciał zejść na niewygodny temat, więc Snape skinął tylko głową i odwrócił się, ale powstrzymały go w miejscu słowa starego czarodzieja. – Severusie, nie zrób teraz czegoś nierozważnego.

Młody śmierciożerca odwrócił się powoli z lodem w zmatowiałych oczach.

– Albusie, uważasz, że teraz mam większą motywację, by dochować wierności mojemu nowemu panu? – syknął, wypluwając ostatnie słowo. – Bo nie mam już odwrotu i jeśli nie zostanę z nim, to czeka mnie Azkaban? O tym, że to bilet w jedną stronę, akurat pomyślałem tygodnie temu, zanim zacząłem tę grę. Nie mam zamiaru przenosić się do innych okopów, żeby ratować tyłek, bez względu na to, jak potoczy się wojna.

– To nie jest dobry sposób myślenia, mój drogi chłopcze.

– Co ja, do jasnej cholery, mówiłem o moim drogim chłopcu?! Wsadź sobie gdzieś ten protekcjonalny ton. Nie jestem twoim uczniem, a już na pewno twoim synem, żebyś miał prawo odstawiać mi wykład z mądrości życiowej.

– Jak uważasz, Severusie. Nihilizm nie wpływa jednak dobrze na kondycję psychiczną, a wydaje mi się, że masz kilka rzeczy do utrzymania za mentalnymi barierami.

Ach, że też to akurat Snape'owi umknęło. Szpieg w depresji to szpieg niezdatny do kontynuowania misji, bo łatwy do zdemaskowania, a w końcu Dumbledore poświęcił temu projektowi prawie semestr zajęć z oklumencji i kilka ostatnich tygodni na pogadanki o Voldemorcie. Cóż by to było za marnotrawstwo.

Chłopak zaśmiał się szyderczo.

– Uspokoję cię, Albusie. Mam przed sobą zadania, które skutecznie utrzymują mnie przy życiu i nie pozwolą mi się rozpaść. Teraz, kiedy wreszcie uzyskałem dostęp do bardziej przydatnych informacji, nie pozwolę sobie na wpadkę. Nigdy nie miałem tak silnej motywacji. W końcu nie ma rzeczy, której bym nie zrobił, by osiągnąć cel.

W błękicie oczu Dumbledore'a błysnął strach, gdy głębiej przypatrzył się onyksowym tęczówkom, ale Severus nie przejął się tym szczególnie. Tylko domyślał się, co przez ostatnią dobę czaiło się w jego własnym, ciemnym spojrzeniu. Nie mógł się zmusić, by spojrzeć w lustro. Tafla zwierciadła odbijała istoty posiadające duszę, a on nie był pewien, czy w ogóle zobaczy swoje odbicie, bo najwyraźniej takowej już nie miał.


Końcówka marca, podobnie zresztą jak cały maj i większość czerwca, minęły mu na penetrowaniu spelun spod ciemnej gwiazdy, zakradaniu się do Głównego Archiwum Ministerstwa, dzięki uprzejmości i magicznej przepustce Artura, a także licznych spotkaniach w najdziwniejszych miejscach, o istnieniu których nawet on niedawno nie wiedział. Po niemal trzech miesiącach wzmożonej pracy mógł powiedzieć, że Zakon miał wreszcie swoją, nie najgorzej zorganizowaną siatkę do zbierania i przekazywania informacji. Syriusz zbudował ją praktycznie od podstaw według własnego pomyślunku. Już po pobieżnym wybadaniu gruntu miał świadomość, że potężni skądinąd czarodzieje, pokroju Moody'ego czy McGonagall, nie mieli zielonego pojęcia, gdzie zacząć. Pozostawali zagubieni, jeśli chodziło o bardziej zakulisowe działania, wymagające nie tyle faktycznej siły, co sprytu i kreatywności oraz naginania zasad. Nie mógł mieć im za złe tych braków, wynikających z ich osobowości – w końcu trzon Zakonu Feniksa budowali dawni Gryfoni, pałający naturalną niechęcią do bardziej ślizgońskiego podejścia w kwestii polityki.

Na wojnie można sobie pozwalać na sentymenty i szumny heroizm, tylko o ile chce się dostąpić zaszczytu odznaczenia Orderem Merlina Pierwszej Klasy. Pośmiertnie.

Syriusz skutecznie wyplenił u siebie ciągoty do niepotrzebnego ryzyka i docenił przydatność odwoływania się do groźby, kiedy z próśb niewiele sobie robiono.

O tym, że z nonszalanckim osiemnastolatkiem lepiej nie pogrywać, miał wątpliwą okazję właśnie uświadamiać sobie zestrachany Mundungus Fletcher, z paniką w oczach kombinujący zapewne, jak by się tu wyłgać tym razem z niezaciekawej sytuacji.

– Zupełnie nie wiem, co ma pan na myśli… To jakieś wielkie nieporozumienie, panie Black.

– O popatrz, a ostatnio byliśmy na ty, Dung. Przestań włazić mi w dupę, bo mam inne preferencje. – Syriusz zablokował mężczyźnie ciałem ostatnią drogę ucieczki. – Gdzie byłeś, kiedy cię nie było, zanim zgarnęli cię kolesie z Departamentu Magicznych Gier i Sportów zupełnie gdzie indziej, niż powinieneś się znajdować?

Dał chwilę oszołomionemu cinkciarzowi na bliższą analizę średnio gramatycznego pytania, bo poniekąd bawiły go reakcje tego konkretnego czarodzieja, którego można by pomylić z domowym skrzatem ze względu na stan odzienia i fizjonomię. Z błędu wyprowadzał jedynie jego zdecydowanie ludzki wzrost i obecność za pasem porządnie ufajdanych spodni niemniej ufajdanej różdżki.

Dumbledore stanowczo odradzał włączenie Fletchera do organizacji, a Moody nawet chciał go zamknąć, kiedy dowiedział się, że wreszcie ktoś ustalił adres pobytu rzeczonego, ale sam Black widział potencjał w nowym nabytku. Oczywiście wiązały się z tym problemy, wymuszające średnio pięć razy w miesiącu wygrzebywanie Dunga z ministerialnych macek, bo pechowiec miał chyba na pieńku z oficjelami w każdym departamencie i zwiedził połowę aresztów po tej stronie Dziurawego Kotła. Nie było jednak drugiej osoby o tak rozległych kontaktach i dojściach. Gdyby Fletcherowi odpowiednio wynagrodzić galeonami fatygę, zapewne udanie upchnąłby jakiś specyfik na potencję samemu Voldemortowi i jeszcze dostałby od tegoż klienta pisemną rekomendację gwarancji jakości. Zważywszy na uzdolnienia Fletchera, niejakie prawne zawirowania w opasłej kartotece były nieliczącymi się drobnostkami.

Syriusz nie mógł sobie jednak pozwolić, by Dung uzyskał tę przewagę, która pozwoliłaby mu dostrzec swoją właściwą użyteczność, bo wtedy już na pewno nie wylazłby chłopakowi z kieszeni. Dobrze było kanciarza regularnie postraszyć i całkiem pomyślnie się składało, jeśli akurat pojawiał się po temu powód.

– Ci z Departamentu Magicznych Gier zwyczajnie szukają kozła ofiarnego – pożalił się Dung. – Zdarzy się czarodziejowi trafić… niechcący zupełnie… do jakiegoś kasyna raz czy dwa razy w życiu…

– Siedemnaście razy od początku roku, a nie mamy połowy. I to były nielegalne lokale, a w papierach trzech wisiałeś jako współwłaściciel.

– Przecież wiesz, Black, jak to jest. Lipne umowy, bo szanująca się arystokracja nie chce postawić magicznej sygnatury na pergaminie, ale już pieniądz z najgorszej dziury, dechami zabitej, im nie śmierdzi. Sam złamanego knuta się na tym nie dorobiłem.

– Bo płacili galeonami. Wracając do tematu – gdzie cię poniosło w zeszły wtorek, kiedy miałeś pojawić się z przesyłką Pod Świńskim Łbem?

Chłopak złowrogo zmierzył mężczyznę wzrokiem, z ukontentowaniem obserwując pogorszenie się psychicznego stanu Fletchera. Uwielbiał tego szachraja, lecz łgarstwem byłoby zaprzeczanie, że w równym stopniu nie bawiło go pogrywanie sobie z jego pokrętną osobą. To świadczyło o nobilitacji Mundungusa w syriuszowej ocenie, bo niewielu było czarodziejów, z którymi w ogóle chciało się Blackowi wchodzić w głębsze dywagacje. Ten stanowił na wszystkich polach prawdziwy oryginał.

– Te urzędnicze szuje mnie zgarnęły, z pogwałceniem praw obywatelskich i nietykalności osobistej! – przesadnie obruszał się pokrzywdzony, badając kątem oka reakcję Syriusza.

– To było wieczorem, jak wskazuje protokół zatrzymania. Gdzie byłeś w porze obiadowej?

– Yyy… Bo ja wiem? Tydzień czasu, człowiek może mieć luki w pamięci.

– Dobrze, że znam twoje niedomagania i sprawdziłem. Od jedenastej do trzynastej czterdzieści pięć przegrywałeś na wyścigach purpurowych ropuch galeony Zakonu, które miałeś wieczorem zostawić u Aberfortha – doprecyzował ostro Black, ociupinę znudzony jąkaniem się rozmówcy. – Purpurowe ropuchy? Serio, Dung?

– Musiałem się odkuć. Wszystko oddam, Merlin mi świadkiem. – Fletcher wykonał gest, jakby chciał złożyć Wieczystą, ale chłopak nie złapał się na blef. Czekał z uniesioną brwią na deklarację, popartą przysięgą na magię, ale – rzecz jasna – się nie doczekał. Dung opuścił podniesioną rękę i, udanie skruszony, jęknął żałośliwie. Podarował sobie kontynuowanie strategii grania na empatii młodego arystokraty, bowiem osiemnastolatek żadnej nie wykazywał.

– Wygodnie, bo stary dziad od stuleci gryzie ziemie. – Black był bezlitosny. – Prędzej Minister zaprzysięgnie celibat, niż ktokolwiek wyciągnie od ciebie gotówkę. Odpracujesz to albo puszczam sowę do Departamentu Magicznych Gier i masz z głowy problem z zakwaterowaniem na najbliższe lata. W pasiaku będzie ci do twarzy. Wyszczupla.

– Ależ Syriuszu, po co zaraz się odwoływać do drastycznych środków. Ja na tych wyścigach byłem zupełnie służbowo. Zasięgnąć informacji. Wyszedłem z tym… jak to mówią… z inicjatywą! – Porozumiewawczo łypnął okiem, ale na chłopaku większego wrażenia to nie zrobiło, więc kontynuował z mniej pewną miną. – Po tym, jak Borgin zaliczył tę wpadkę, co to mu później śmierciożercy zrobili rozkipisz w lokalu, konkurencja zaczęła zacierać ręce. Mówi się…

Black uśmiechnął się w duchu. Zdolności adaptacyjne tego kombinatora były godne pozazdroszczenia, a silny instynkt przetrwania pozwoli mu z dużym prawdopodobieństwem doczekać praprawnuków, jeśli jakakolwiek kobieta będzie miała dostatecznie niskie poczucie własnej wartości, by dać mu się zaciągnąć do alkowy.

– Kto mówi? – zdecydował dopytać Syriusz. A nuż sprawa wyda się warta zachodu.

– Daj żyć. Przecież wiesz, że jeśli puszczę parę z gęby i moje anonimowe źródła się dowiedzą, że nie są już anonimowe, to mi Eliksir Życia nie pomoże.

Fakt, Mundungus Fletcher nigdy nie ujawniał swoich dojść, ale jego informacje zazwyczaj okazywały się rzetelne i nieocenione, bo obracał się w kręgach, do jakich nie dało się dotrzeć, nie spędzając wcześniej połowy życia po ciupach i rynsztokach.

Syriusz skinął mu głową, by kontynuował.

– No więc, na zachodnim Nokrutnie, obok wiadomej knajpy, co do niej aurorzy zrobili wjazd po Wielkanocy i ja nic z tym nie miałem wspólnego – zaznaczył z naciskiem – rozkłada się w każdy czwartek na godzinę taki łapserdak i nagabuje ludzi. Metr osiemdziesiąt pięć, ciemne włosy do ramion, goła wila na lewym pośladku… – Black uniósł brew w wyrazie zaciekawienia, skąd Dung zna takie szczegóły anatomiczne przypadkowego nieznajomego, ale informator niezrażony kontynuował. – No to ten delikwent robi teraz za obwoźne zaplecze dla śmierciożerców, tak się przynajmniej gada na mieście.

– A co się przemilcza?

– Meritum sprawy, że tak powiem. Bo to się kupy nie trzyma. Kto wystawałby na ulicy w taką gównianą pogodę, skoro miałby już fuchę dostawcy dla klientów z ciężką sakiewką? – zapytał retorycznie, dawkując napięcie. Pechowo, zupełnie nieumiejętnie, bo Syriusz sam wyłapał absurd sytuacji.

– Dung, ty znasz tego człowieka? Skoro wiesz, co ma wydziergane na pośladku…

– Nie, ja wiem, co miał wydziergane Buck Reily, bo to szwagier mojej kuzynki był. Tyle, że gryzie piach od zimy. Po tym, jak próbował przekombinować i zaszantażować jednego z wielkich panów, żonie przesłali złamaną różdżkę i odcięte uszy. Obydwa – podkreślił uniesieniem dwóch palców, noszących pod paznokciami pozostałości wczorajszego śniadania. – Ten ktosiek na ulicy nie narzeka na słuch. – Twarz Dunga, ukontentowanego swoją przemyślnością, nabrała konspiratorskiego wyrazu. – Na moje oko jest po Wielosoku i robi za szpicla.

Albo za przynętę, dopowiedział sobie Syriusz.

– Kogo szantażował ten… Reily?

– Ale tego już naprawdę ode mnie nie usłyszałeś – ostrzegł z niepokojem Fletcher, rozglądając się po pustej ulicy. Chłopak skinął w milczeniu, zanim jego informator dopowiedział półgłosem – Avery'ego.


W ciągu kolejnych miesięcy nic się właściwie nie zmieniało, a każdy dzień był podobny do kolejnego, o ile akurat w ramach rozrywki nie wypadał jakiś rajd na rozprostowanie kości. Od Severusa nie wymagano zazwyczaj obecności, bo jego głównym zadaniem była praca nad recepturami i udoskonalanie mikstur. Pierwszy raz w swoim życiu z niechęcią stawał przy kociołku, wiedząc, że jego idealne produkty będą niosły śmierć i zniszczenie, ale to było na swój sposób lepsze niż towarzyszenie reszcie i współuczestniczenie w ich sadystycznych zabawach. Skutków działania swoich eliksirów zazwyczaj nie oglądał, oczywiście poza momentem ich testowania.

Zgredek musiał go nienawidzić przynajmniej w takim stopniu, jak on sam siebie.

Przez te kilka tygodni brał czynny udział w pięciu wycieczkach krajoznawczych, których celem było odesłanie do wieczności co bardziej załażących za skórę Voldemortowi aurorów i funkcjonariuszy Ministerstwa. W trzech przypadkach ofiarom udało się zbiec, w dużym stopniu dzięki odpowiednio szybkiej reakcji Zakonu na wysłane naprędce ostrzeżenie. W dwóch pozostałych nawet po domach, służących aurorskim rodzinom za schronienie, nie pozostał kamień na kamieniu.

Severus swobodnie operował Sectumsemprą i kilkakrotnie użył Cruciatusa, zrywając ze swoim postanowieniem zachowywania Niewybaczalnych dla prawdziwych wrogów. Skoro zdecydował się na przyjęcie Znaku, musiał być wiarygodny, a śmierciożercy nie bawili się zgodnie z pojedynkowym ceremoniałem. Zresztą, ci pechowcy, którzy trafiali pod jego różdżkę, i tak byli już trupami, a on nie mógł tego zmienić. Nie, kiedy obok roiło się od czarnoodzianych drapieżników, nigdy nie rezygnujących z łupu. Dlatego torturował, kiedy wymagały tego okoliczności – aby nikt nie przyglądał się mu bliżej i nie wymuszał na nim choćby sięgania do Avady. Aby uniknąć niefortunnych sytuacji, na rajdach starał się trzymać blisko Lestrange'ów czy Rosiera, bo ich nienasycone apetyty odbierały robotę innym uczestnikom zabawy, robiącym tylko za publikę.

Zdarzało mu się pojawiać na spotkaniach z Dumbledorem ze śladami krwi na ubraniu, a stary czarodziej zdawał się tego nie widzieć, z uwagą wysłuchując cennych informacji, ślepy na wszystko inne. Zapewne planował już, jak je wykorzysta, wypierając ze świadomości, przez kogo i w jaki sposób zostały zdobyte. Starzec trzymał się niezmiennie ich początkowych ustaleń i nigdy nie moralizował, bo Severus ze swojej strony pozostawał niezmiennie efektywny. Na początku, zaraz po naznaczeniu, chłopak spodziewał się wyczuć od Dumbledore'a odrazę i niechęć do swojego szpiega. Zdumienie Snape'a było bezbrzeżne, gdy uzmysłowił sobie, że dyrektorowi naprawdę nie przeszkadzało, co jego wtyka musi robić, by wejść w posiadanie prawdziwie wartościowych danych. Starzec nie skupiał się na szczegółach, patrząc szerzej. Wreszcie dotarło do Severusa, że wspaniały przywódca Jasnej Strony, nawet jeśli faktycznie i nie tylko na potrzeby utrzymania dobrego wizerunku bolał nad pojedynczymi ofiarami tej wojny, to akceptował te straty i godził się z nimi w imię wyższego dobra. Po tym objawieniu niedawny uczeń Hogwartu zaczął żałować, że dyrektor nie pozostał tylko wkurzającym, dziadziusiowatym staruszkiem z zamiłowaniem do tandety i wyżerających mózg słodyczy. Poznanie kodeksu etycznego Dumbledore'a odbierało Zakonowi Feniksa i Jasnej Stronie nieco z ich… jasności.

Nawet jeśli nie wszystko w tym układzie się Severusowi podobało, nie widział za bardzo alternatywy. Stał się za to jeszcze ostrożniejszy w relacjach z tym starym wygą. Niezmiennie jednak przekazywał informacje, bowiem – zapewne w dużej mierze dzięki Syriuszowi – Zakon robił z nich dobry użytek. A potem, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, Snape udawał się do Malfoy Manor, by uwarzyć jakiś śmiercionośny eliksir albo załapać się na kolejny, naprędce zmontowany rajd po mugolskich osiedlach. I następnie wracał na polanę obok Wrzeszczącej Chaty, w celu podzielenia się szczegółami powyższego z Dumbledorem.

To stało się już niemal rutyną.

Chociaż na pozór wszystko wydawało się takie samo, wyczuwalnie szło ku zmianom. Śmierciożercy coraz bardziej wychodzili z inicjatywą, starając się utrafić w gusta Voldemorta, a ten w żadnym razie ich nie stopował. O ile jeszcze w zimie najbliżsi Czarnemu Panu podwładni w jakiś sposób Severusowi imponowali swoim obyciem, inteligencją czy potencjałem, to teraz, widząc ich w akcji, zmieniających się z arystokratów w ucieleśnienie pierwotnych, prymitywnych instynktów, zwyczajnie nimi gardził.

Stopniowe spuszczanie śmierciożerców ze smyczy było niewątpliwie następstwem zmian, jakie zaszły w organizacji Zakonu, który wreszcie jako tako zapanował nad wewnętrznym chaosem. Teraz zaczęło się prawdziwe polowanie, z wypłaszaniem zwierzyny, różniące się od wcześniejszego strzelania do nieruchomych celów. Słudzy Czarnego Pana musieli się wykazywać inwencją i większą ostrożnością, by nie narazić się na jego gniew za bezproduktywność oraz zasypywanie go spreparowanymi informacjami, jak to miało miejsce na przełomie zimy i wiosny, kiedy Syriusz rozkręcił swój kontrwywiad i wprowadził na scenę Raguela.

Severus był pod wrażeniem pomysłowości przyjaciela i jego podejścia do tematu bez śmiertelnej powagi, której było wszędzie od zasrania. Ośmieszanie śmierciożerców wywoływało bardziej dalekosiężne skutki niż kolejne morderstwa po stronie przeciwników. Anonimowe trupy tak nie zapadały w pamięć przeciętnego szarego obywatela jak nagłówki w Proroku Codziennym i zdjęcia szacownego Avery'ego seniora na łóżku w Świętym Mungu, z pokaźnym biustem oraz skrzydłami. To nie był sposób na prowadzenie wojny, który zapewniałby zwycięstwo, ale lepszy taki niż żaden. Oddźwięk społeczny robił swoje i powstrzymywanie tłumów przed masową histerią warte było odrobiny zaangażowania. Jak znał Syriusza, jego przyjaciel miał przy tym kupę radochy.

Z kolei samym Severusem zawładnęło poczucie, że dryfuje na wodach niemocy, nie mogąc uchwycić wzrokiem linii brzegu. Był od początku świadomy niemożliwości wykorzystywania wszystkich przekazywanych Dumbledore'owi informacji bez niebezpieczeństwa szybkiego wykrycia przecieku. Chłopak mimo to utwierdzał się w przekonaniu, że to wszystko zmierza donikąd. Nawet jeśli zagrożeni atakiem będą mieli czas na ukrycie się, nadal pozostawali uciekinierami. Na miejsce każdego wykrytego donosiciela pojawiał się kolejny. Każda akcja wywoływała reakcję i to się nie kończyło.

Jeśli ktoś miał dość rozumu, to powinien spalić za sobą mosty i zabunkrować się gdzieś głęboko, po mugolskiej stronie, bo tutaj nie było przyszłości. Problem w tym, że nie miał co liczyć, by dwa powody jego zmartwień doszły do tych samych wniosków i skorzystały z rozumu. Należało dziękować Merlinowi, że w swojej głupocie nie rzucali się do walki w pierwszym szeregu.

Severusa toczyła bezsilność i jego śmiała deklaracja doprowadzenia do upadku Czarnego Pana z upływem dni zaczynała nabierać nierealności, z kolei same obrazy z nocy przyjęcia Mrocznego Znaku zamiast blaknąć – stawały się wyrazistsze. Ta sama determinacja, która go napędzała, mogła równie dobrze rozbić go na kawałki, a wszystko poszłoby w cholerę. Nie chciał zapomnieć, ale musiał ciągle mieć świadomość, dlaczego pamięta. Z tego powodu zazwyczaj odsuwał od siebie niepożądane myśli i pozostawał skupiony na nieprzyjemnie odległym celu.

Malfoy Manor stało się właściwie jego domem. Jeśli akurat nie pracował, co zdarzało się niemal każdego dnia, to uczestniczył w nocnych spotkaniach w jednym z salonów, choć zazwyczaj bez obecności samego Voldemorta. Chociaż Czarny Pan nie pojawiał się w gościnie u Malfoya częściej niż raz, dwa razy w tygodniu, a i wtedy nie zawsze mieli do niego dostęp postronni, to i tak ta częstotliwość świadczyła o szczególnej roli Lucjusza wśród zastępów wojowników Ciemnej Strony. Dzięki temu, że Severus był blisko, słyszał i wiedział więcej niż zapewne powinien, sporo wyczytując między wierszami.

To właśnie zachowanie jasnowłosego gospodarza zasygnalizowało mu, że coś się zmienia i tymi zmianami rzeczony nie wydawał się szczególnie usatysfakcjonowany.

Severus, pomimo miesięcy kręcenia się w pobliżu, nie był w stanie rozgryźć młodego Malfoya. Bez wątpienia Lucjusza napędzała ambicja i żądza władzy, miał też skrystalizowane plany polityczne, sięgające poza Wizengamot, w którym stołek należał mu się z urodzenia. Fascynowała go potęga i Czarna Magia, bo wydawały się środkiem do realizacji tych celów. Popierał Voldemorta ideologicznie, prawdziwie przekonany o nierówności czarodziejów ze względu na ich urodzenie. Jednak przy tym wszystkim usilnie starał się zachować prywatną przestrzeń, w której brakowało miejsca dla polityki, a która zarezerwowana była dla jego żony. Starał się za wszelką cenę trzymać Narcyzę na uboczu, z rezerwą, choć bez wyraźniej niechęci, traktując jej ukochaną siostrę. Nie lubił nawet, gdy były porównywane, bo to kierowało rozmowę w stronę pytań o brak bezpośredniego zaangażowania młodej pani Malfoy w śmierciożerczą sprawę, której dla odmiany jej siostra oddała się bez reszty.

Gdyby nie chodziło o parę czystej krwi arystokratów, połączonych ze sobą politycznym mariażem, Snape zaryzykowałby stwierdzenie, że Lucjusz robił to z miłości i troski, zdając się przy okazji na swój zmysł polityczny. Jeśli Czarny Pan rzeczywiście przejąłby władzę absolutną, Narcyza pozostawała żoną jednego z jego najbardziej zaufanych sług. Gdyby coś jednak poszłoby nie po ich myśli, z nikłym prawdopodobieństwem, ale zawsze, to nawet nazwisko, pieniądze i wpływy nie ochroniłyby Malfoya przed Azkabanam albo czymś gorszym, z kolei jego żona pozostawała czysta. Ten jeden element nie pasował do obrazu Lucjusza Malfoya, bezwzględnego śmierciożercy, którym przecież był, bo takim go widział Severus w czasie rajdów i w pobliżu Voldemorta. Jeśli jednak dla tego wyrachowanego i szalenie inteligentnego, ukierunkowanego na cel czarodzieja istniało coś więcej, poza dążeniami jego pana?

Snape znał już tę słabość, która mogła być także cholernie silną motywacją. Dla kogoś prawdziwie ważnego można posunąć się do wszystkiego. Pod tym kątem, w porównaniu do Voldemorta, któremu nie zależało na niczym, oprócz samego siebie, Malfoy mógł być bardziej niebezpieczny i Severus zdecydował go nie lekceważyć.

I severusowe myśli pobiegły w stronę pewnej, udzielonej ustami Lucjusza, całkiem pożytecznej rady na temat zachowania odpowiedniego nastawienia do przedstawicieli rodu Blacków. W ocienionej kwitnącymi różami alejce Snape właśnie usłyszał charakterystyczny śmiech, od którego nawet jemu robiło się nieprzyjemnie chłodno, a jedyną osobą, przed którą czuł prawdziwy lęk, był Voldemort. Temperatura spadła o co najmniej kilka stopni, pomimo naprawdę ciepłego czerwcowego wieczoru, kiedy pozbawionemu miękkości śmiechowi zawtórował niższy, ostry głos towarzyszącego Bellatrix młodego chłopaka.

– Witaj Bello. – Lucjusz wszedł w obowiązki pana domu, unosząc lekko kąciki ust i dłoń w wymuszonym geście powitania. W jego oczach czaiła się groźba. – Miło, że zdecydowałaś nam umilić wieczór swoją obecnością, ale tego samego nie mogę powiedzieć o twoim towarzyszu.

O, w tym miejscu Severus zgadzał się z gospodarzem w całej rozciągłości, mierząc się spojrzeniem z Tertiusem Averym, ujmującym ramię Lestrange.

– Lucjuszu, nie bądź takim gburem – obruszała się kobieta i teatralnie wydęła wargi jak skarcona mała dziewczynka. – Młody Tertius tak cieszył się na tę wizytę.

– Szczerze wątpię – zripostował blondyn, a i twarz podmiotu konwersacji nie wyrażała szczególnego zadowolenia ze znalezienia się w takim towarzystwie. Malfoy kontynuował, zwracając się do szwagierki. – Wiesz, że cię uwielbiam i możesz czuć się w tym domu jak we własnym, ale zanim zaprosisz gości, wolałbym o tym wiedzieć, żeby wydać odpowiednie dyspozycje.

– Och? – Bellatrix zrobiła zadziwioną minę. Przechyliła głowę w taki sposób, że promienie zachodzącego słońca delikatnie podkreśliły jej idealne kości policzkowe i długą szyję. Ewidentnie celowo sięgnęła do arsenału, który zwykle działał na mężczyzn. Zatrzepotała rzęsami, ocieniającymi ciemne tęczówki, zupełnie pozbawione miękkości i kobiecego ciepła, które sugerował wyraz jej twarzy. To była jednak najbardziej niebezpieczna kobieta, z jaką Severus miał do czynienia. O tym upewniły go iskierki szaleństwa w jej hipnotyzujących oczach, gdy znów się odezwała słodko. – Sama tylko przenoszę wiadomość. Dziś w nocy odwiedzi Malfoy Manor nasz pan. To on zaprosił tutaj Avery'ego, ale może też powinien cię pytać o zgodę?

Snape poczuł, jak gęstnieje powietrze i jego samopoczucia nie poprawił wypełzający na usta Tertiusa sadystyczny, triumfalny uśmiech. Lucjusz najszybciej się opanował, a jego głos, gdy zdecydował zaspokoić ciekawość szwagierki, zabrzmiał chłodno, ale z wystudiowaną uprzejmością.

– Droga Bello, chyba widzisz różnicę między sobą a Czarnym Panem i nie muszę ci tego rozrysowywać na pergaminie? Skoro jednak zostałaś wyznaczona do roli posłańca, to wywiąż się z nałożonego na ciebie obowiązku i wyjaśnij, w jakim charakterze mam zaszczyt… gościć… młodego Avery'ego.

– Nie wychodziłeś dziś z domu? – z udawanym żalem zapytała Lestrange. – Grono aurorów uszczupliło się o kolejnych dwóch pechowców, cały Nokturn będzie miał o czym rozprawiać nad obiadem do końca tygodnia. Doprawdy, że też takie atrakcje cię omijają… Ach. Nie byłeś zaproszony? Mogę ci umilić czas opowieścią o ciekawszych momentach, zanim pojawi się reszta gości, a zapewniam, że nawet ja byłam pod wrażeniem kreatywności Tertiusa. Jednak ze względu na wąskie grono obecnych nasz pan uznał, że ceremonię należy odłożyć na dzisiejszy wieczór, by zapewnić odpowiednią oprawę. Chłopak naprawdę sobie na to zasłużył, więc nie bądź taki nieuprzejmy i zaproś nas do środka. Stęskniłam się od wczoraj za Cyzią i daruję sobie wystawanie na werandzie.

Nie dała szansy zareagować Malfoyowi i zwinnie ominęła go, ciągnąc za sobą Avery'ego w stronę wejściowego hallu, jakby się rzeczywiście czuła jak u siebie w domu. Lucjusz odwrócił się za odchodzącymi z niesmakiem, który przeszedł w niemaskowany gniew. Nie chodziło tylko o obecność tego małego sukinsyna, wyraźnie przez większość arystokratów pogardzanego, a nawet nie o to, iż gnojek najwyraźniej wkupił się w łaski Voldemorta.

Malfoy tłumił w sobie złość z powodu tego, że został pominięty na rzecz tej szalonej psychopatki.

– Idzie ku gorszemu – wyrwało mu się na głos i szybko odwrócił się do Severusa z przestrachem, poniewczasie przypominając sobie o jego obecności. To, co zobaczył na twarzy mistrza eliksirów, musiało Malfoya uspokoić, bo przywołał ponownie cały swój uprzejmy chłód, maskujący prawdziwe emocje. Jeśli onyksowe oczy odbijały myśli chłopaka, to za bardzo nie różniły się od jasnych tęczówek blondyna.

Obydwaj mimowolnie drgnęli i Severus nie miał wątpliwości, że Lucjusz również poczuł silny impuls obcej magii, emanujący z piętna na lewym przedramieniu. Pan wzywał sługi, by dzieliły z nim moment przyjęcia do grona wybranych nowego nabytku.

I wtedy dotarło wreszcie do severusowego mózgu, że Tertius Avery od dzisiaj znów wkroczy do jego świata, dzieląc z nim Mroczny Znak i tym razem Snape nie będzie sobie mógł pozwolić na usunięcie gnoja z drogi.

Jakby dotąd nie było wystarczająco gówniano.


Tęsknił za Ealing Road prawie tak bardzo, jak za Pokojem Życzeń, chociaż o tym drugim nie pozwalał sobie za często myśleć, by nie oszaleć. Pomieszkiwał więc z Austen i Potterami w ich aktualnej kryjówce, czuł się jednak bezdomny jak nigdy dotąd. Nie miał swojego miejsca, do którego mógłby wracać, ale całą duszą dziękował Niebiosom, że był ktoś, kto na niego zawsze czekał, oferując bezpieczną przystań otwartych ramion i kojące słowa, zawsze potrafiące go sprowadzić znad krawędzi, kiedy pozwalał sobie myśleć za dużo. Tak jak obiecał Vitalii, odpuścił ponowne próby dotarcia do Seva i poniekąd pocieszała go myśl, że ten nie bywał za często widywany i wymieniany wśród typowanych uczestników kolejnych śmierciożerczych rajdów. Istniała szansa, że dostatecznie długo uda się idiocie utrzymać przy życiu i nie umoczyć na tyle, by nie było odwrotu. Syriusz mógłby go jakoś z tego wyciągnąć, kiedy wreszcie znajdzie sposób, a na razie nie miał na to najmniejszych pomysłów.

Hedonistycznie korzystał z jednej z chwil oddechu, pozwalających utrzymać się mu przy zdrowych zmysłach. Wreszcie, pierwszy raz od sześciu dni, udało mu się po ludzku wyspać, czując przy boku znajome, kochane ciało, dające jak nic innego na świecie irracjonalne poczucie bezpieczeństwa. Obecność Vitalii niezmiennie odganiała koszmary i dziewczyna żartobliwie przypominała mu co jakiś czas, że zawsze będzie do niej wracał choćby po to, aby odespać zarwane noce. Prawda była jednak taka, że dzięki niej, w całej tej beznadziei, potrafił dostrzec światełko w tunelu. Jakkolwiek naiwnie to brzmiało, kiedy czytało się w relacjach Rity Skeeter o kolejnych aktach przemocy, trupach i śladach użycia morderczej Czarnej Magii, Black naprawdę wierzył, że ten obłęd kiedyś się skończy i warto czekać. Wtedy będą mogli wreszcie wychodzić na ulice bez zaklęć maskujących i awaryjnego świstoklika w kieszeni, nie oglądając się przez ramię.

Kiedy wojna się dobiegnie końca, będą mogli zacząć żyć.

Otworzył oczy przytomniej, kiedy usłyszał przytłumiony odgłos stukania o okienną framugę i szybę, przez którą wdzierały się do pokoju promienie nie tak już porannego słońca. Bez ociągania poderwał tyłek z pościeli i usłużnie uchylił okno, wpuszczając do środka nieco powietrza, zalatującego spalinami fabrycznymi. Na parapecie wylądowała sowa, targająca przesyłkę. Ptaszysko, uwolnione od papierowego balastu, przysiadło na skraju komody, domagając się odrobiny pieszczot. Otrzymawszy owe zaskrzeczało ukontentowane i rzuciło się na suchą karmę, jak zawsze przygotowaną wcześniej na jednej z półek regału. Na pozostałych walały się stare egzemplarze Proroka z poprzednich tygodni.

Nawet jeśli Syriusz akurat był kilka dni poza – tak zwanym – domem, zawsze po powrocie uzupełniał braki, z zamiłowaniem zaczytując się bez pamięci w rubryce towarzyskiej i tekstach panny Skeeter. Jedno z niewielu dziwactw, z których nie miał zamiaru rezygnować, choćby w obliczu końca świata.

Jak miał w zwyczaju, także dziś tradycyjnie chciał ominąć czołówkę, by wrócić do niej później, już nabuzowany endorfiną i z uśmiechem na twarzy. Tylko w takim stanie pozwalał sobie zaznajamiać się z makabrycznymi szczegółami aktualnych, przeważnie tragicznych informacji z frontu, bo od miesięcy o tym krzyczały pierwsze strony dzienników. Jego uwagę przykuło jednak zdjęcie znajomego lokalu w północnej części ulicy Śmiertelnego Nokturnu, o którym nie dawniej niż dzień wcześniej napomknął Dung Fletcher. Jeszcze wczorajszego wieczora Black przekazał ostrzeżenie o szemranej działalności pewnego ewidentnego trupa Dumbledore'owi, ale widać zdało się to jak psu na budę. A już na pewno nie pomogło dwóm aurorom, jak donosił korespondent Proroka.

Ze zniechęceniem chłopak przebiegł tekst wzrokiem drugi raz i nie budząc Vitalii wymknął się do małego saloniku, by fiuuknąć w parę miejsc. Po nieudanej próbie skontaktowania się z kominkiem dyrektora Hogwartu – też to była dla Syriusza wielka nowość – udało mu się złapać Alastora Moody'ego, a ten, po swojemu, nie przebierał w słowach.

–… skończeni idioci. Nie zastosowali się do protokołu, nie rzucili odpowiednich zaklęć skanujących. Przez własną głupotę dali się zabić. Departament stracił dwóch wykwalifikowanych aurorów z powodu domowego skrzata!

– A więc pod Wielosokowym…

– Był zwykły skrzat. A ci niekompetentni partacze myśleli, że skoro pozorant nie ma różdżki, to można zignorować środki bezpieczeństwa.

– I skrzat deportował się z nimi, kiedy go tylko dotknęli… Prosto w ręce śmierciożerców – wyszeptał Syriusz w kierunku zielonkawych płomieni, składając kawałki układanki do siebie.

– Z kim ja mam pracować, skoro aurorzy najwyższej rangi pozwalają się w taki głupi sposób uśmiercić?! – huknęło z paleniska i po chwili twarz Moody'ego, epatująca irytacją i zniechęceniem, zniknęła Blackowi z oczu.

Chłopak opadł na podłogę w wyrazie rezygnacji. Chociaż przejął się smutnym losem dwóch mężczyzn, to nie mógł nie podzielać zdania ich przełożonego. Sami się w to wpakowali, ryzykując niepotrzebnie z czystej brawury. Zignorowali ostrzeżenie o prawdopodobnym podstępie, skupieni na możliwości wykazania się schwytaniem ważnego dla Voldemorta źródła zaopatrzenia. Nawet co bystrzejsze dziecko zorientowałoby się co do mocno podejrzanej sytuacji i nie podarowałoby sobie porządnego rozpoznania. Może rzeczywiście niedługo na kurs aurorski zaczną przyjmować małolatów, bo w ciągu ostatniego roku Departament stracił niemal połowę swojego doświadczonego składu.

Obok Syriusza na dywanie uklękła Vitalia, mnąc w dłoniach dzisiejszy egzemplarz Proroka.

– Chodzi o tych dwóch aurorów? – zapytała łagodnie, odkładając gazetę i delikatnie gładząc chłopaka po karku, jak zawsze trafnie odczytując jego myśli i starając się rozładować napięcie. – Nie możesz wiedzieć na czas o wszystkim i wszystkich uratować.

– Ale ja wiedziałem. Dostałem cynk, przekazałem wyżej i ci dwaj, idąc do tego zaułka, powinni byli skorzystać z ostrzeżenia – stwierdził rzeczowo. – Vitalia, jaki ma sens porządne odwalanie roboty, skoro nikt nie korzysta z jej wyników? Możemy mieć doskonały system wczesnego reagowania, sprawną hierarchię dowodzenia… Dostajemy naprawdę konkretne informacje, ludzie narażają dla nich życie, a to wszystko po to, żeby na ostatnim etapie ktoś coś schrzanił, zmarnował wysiłek innych i sam wysłał się do kostnicy.

Nie usiłował nawet ukrywać zniechęcenia i prawdziwej goryczy. Rzeczywiście mógł stawać na głowie, a zawsze, gdzieś po drodze, całe jego zaangażowanie i działania szlag trafiał.

– Vitalia, nie masz czasem dość? Nie chciałabyś się stąd zwinąć i zrobić sobie przerwy, zakopać się gdzieś pod ziemią, przeczekać?

– Pięć razy dziennie – wypaliła, uśmiechając się z naturalnym rozbawieniem na widok głupkowatego wyrazu twarzy Syriusza. – Tyle że wynieślibyśmy się stąd ciałem, ale duchem nadal rozpracowywałbyś finansowe machinacje i rodzinne powiązania na szczycie łańcucha pokarmowego. Albo powtarzałbyś w myślach znajome nazwiska, zastanawiając się, czy przypadkiem ktoś z tej listy nie przeniósł się już na tamten świat. Ja miałabym podobnie. Nie jesteśmy ludźmi, którzy zwyczajnie palą za sobą mosty i mogą dalej funkcjonować w nowych, sielskich warunkach. To byłaby wegetacja, a nie życie.

– A więc musimy z naszym życiem zaczekać, aż poślemy Voldemorta do piachu – podsumował niewesoło.

– Syriusz, jesteśmy tu i teraz. Nie będę zawieszała całej swojej życiowej aktywności ze względu na jakiegoś rasistowskiego popaprańca, jeszcze czego. Następnej wiosny już nie będę miała osiemnastu lat. Może mi urosnąć tyłek albo pojawią się rozstępy i zbliżę się o rok do menopauzy, a i ty, jeśli będziesz dalej jechał na śmieciowym żarciu, możesz nieco stracić na atrakcyjności, narażając na kryzys nasz związek. No co, myślisz, że jestem z tobą ze względu na syriuszowatą osobowość?

– Dobra, załapałem. – Chłopak przyciągnął jasnowłosą bliżej siebie. – Mówiłem ci już, panno Austen, że jesteś najmądrzejszą młodą czarownicą, jaką znam? – wymruczał w jej ucho.

– Nie przypominam sobie. Tak rzadko dostaję od ciebie komplementy nie noszące anatomicznych odniesień do mojej osoby, że raczej bym zapamiętała.


Update dzięki uprzejmości lokatorki zza ściany, dysponującej netem mobilnym.

Dziękuję za komentarze wszelakie. Szczerze ;)