Pierwsze dni sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku obfitowały w wypadki tak dziwne i niespodziewane, a rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia w sposób tak wymowny, że tylko niedoświadczony życiem optymista ośmieliłby się żywić złudne nadzieje, iż z perspektywy początku września tamto przeczucie nadciągającego fatum wyda się jedynie podsycaną lękiem paranoją. Ostatnim, o co ktokolwiek mógł Severusa Snape'a posądzić, był choćby umiarkowany optymizm, a jednak kiedy upalny sierpień przeszedł w deszczowy wrzesień i nijakich kataklizmów nie odnotowano, nawet on zaczął sobie wyrzucać, że z tym czarnowidztwem trochę go poniosło.
Minął ponad miesiąc, a temat przepowiedni nadal nie wypłynął.
Co więcej, choć okazji było po temu kilka, ku bezbrzeżnej konsternacji Severusa, wciąż ‐ o dziwo! - nie dorobił się on w ciele dodatkowych otworów, czy to od zdradziecko wbitego w plecy sztyletu, broni miotającej tudzież jakiejś paskudnej klątwy. Nie odczuł również konsekwencji obecności podejrzanych dodatków w napitkach ani nie natknął się na przeklęte artefakty podrzucone do kieszeni. Czas płynął, a niepodzielny pan Malfoy Manor żadnego aktu otwartej agresji się nie dopuścił, jakby wciąż niezdecydowany, jak to rozegrać. Jakby nie chciał być tym, który uderzy pierwszy. A może wręcz nie chciał konfrontacji w ogóle? Jeszcze nie tak dawno ten brak ukierunkowanej malfoyowej wrogości nawet Severus poczytywałby za dobrą jaskółkę. Przecież przez miesiące pozwalał wzrastać w swojej głowie myśli, że może wbrew zdrowemu rozsądkowi trafił w tym bagnie na kogoś, kogo z wroga chciałby uczynić sprzymierzeńcem.
A potem przyszło minione lato i przeczołgało dwudziestolatka tak przykładnie, iż aktualnie na myśl o wcześniejszych naiwnych chłopięcych złudzeniach chciało mu się z samego siebie zaśmiać z politowaniem. Dlatego jego konsternacja z upływem dni zaczęła ustępować irytacji na ten stan zawieszenia, a teraz przyszedł i gniew. Bo to nie była tylko sprawa między nimi dwoma. O tym coraz częściej przypominało palące spojrzenie brązowych oczu oraz pozostawiające jeszcze mniej wątpliwości interpretacyjnych sugestie werbalne, gdy już zwyczajowo wespół z powodem severusowej zgryzoty dostępowali dyskusyjnej przyjemności zabawiania swymi osobami Czarnego Pana w długie sobotnie wieczory.
Gra na przeczekanie na tym etapie z ryzykownej stała się już śmiertelnie niebezpieczną. Jeśli cholerny Malfoy nie zachowa się jak mężczyzna, to… To co zrobisz?, coraz częściej pytał sam siebie, za każdym razem silniej wkurzony. Ach, gdyby tylko Opatrzność była tak łaskawa i w Malfoya uderzył piorun. Albo za niewłaściwymi drzwiami nadział się na żmijozęba peruwiańskiego. Ewentualnie potknął się na wysokich schodach albo utopił w wannie.
Cokolwiek, byle to nie mistrz eliksirów musiał uderzyć pierwszy.
I tak oto, co nie bądź bez głębszego przemyślenia, Severus wylądował na biwaku w południowej Szkocji.
‐ Ja jednak to bym zrobił, jak każe stara szkoła. Jeszcze nikt nie powiedział mi nie - padło z lewej głębokim, nieprzyjemnie drapieżnym głosem.
- Bo przeważnie po pierwszej klątwie nie są już w stanie wymawiać większości spółgłosek. A w tym przypadku zachowanie po drugiej stronie umiejętności mowy i chociaż minimum zdolności poznawczych ma znaczenie kluczowe - zauważył chłodno Severus, nie odrywając wzroku od okna na piętrze, gdzie w mdłym świetle nieświadome, że są obserwowane, kołysały się w tańcu dwie wtulone w siebie sylwetki.
- Zawsze można poszukać innego dojścia. To był i tak ślepy traf ‐ odbił mężczyzna i wzruszył ramionami. - Jeśli okaże się, że to ślepa uliczka, po prostu puścimy chatę z dymem.
Severus nie musiał zerkać na prawo, by mieć pewność, że cień jeszcze głębszego pierwotnego głodu uchwyci na twarzy młodszego z braci Lestrange. Zdecydował uprzedzić wywód ze szczegółowym opisem tego, co Rabastan przed, po i w międzyczasie puszczania z dymem myśliwskiego domku myślał zrobić z jego rezydentami.
- Panowie, głębszy wdech. Żadnych podpaleń, rozczłonkowań, a tym bardziej mordów dzisiaj nie będzie.
Rudolf pogardliwie prychnął.
- Przypomnij, po co cię ze sobą wzięliśmy, Snape?
‐ No nie wiem. Może nawet wy dwaj doszliście do wniosku, że beze mnie to spierdolicie?
- Wal się.
- Przypomnij mi, dlaczego zaprosiliście mnie zamiast Belli?
Riposta nie nadeszła i nawet jeśli Severus nie znał precyzyjnej odpowiedzi, to między wierszami wyczytał, że jeszcze w połowie lata Rudolf podpadł żonie naprawdę grubo. Tak grubo, że pan domu Lestrange mniej obawiałby się na tych wrzosowiskach widoku śmierci niż oblicza swej połowicy.
Mniejsza o większe, grunt, że zadziałało. Bracia jakoś dziwnie szybko zrobili się senni, co mistrz eliksirów przyjął ze zrozumieniem. Przed upływem pięciu minut miarowe oddechy mężczyzn powiedziały mu, że wreszcie po całym dniu z dwoma najbardziej hałaśliwymi dorosłymi, jakich miał nieszczęście poznać, zamiast przewidywanej migreny doczekał się jednak chwili zasłużonego spokoju.
Udział w wycieczce krajoznawczej w towarzystwie braci Lestrange po bezkresnych wrzosowiskach śladami ślicznej jak obrazek i tępej jak siekiera do rąbania cukru żony dyrektora Departamentu Magicznego Transportu nie był pierwszym pomysłem, na jaki sam by wpadł w kontekście planów urlopowych, ale poza oczywistym były ku temu też inne powody. Kiedy sięgnął pamięcią do sierpnia, do kamienicy w Manchesterze, i jeszcze tamtego magazynu nad rzeką, a potem sytuacji z wiosny z kuzynem kierownika Głównego Archiwum… Taaak, tamto, co zastał po kuzynostwie archiwisty w ich przydomowym ogrodzie upewniło Severusa, że ma za słaby żołądek, by choćby sprzątać po Lestrange'ach.
Pani dyrektorowa nie miała wyobrażenia, jak zupełnie niechcący jej się poszczęściło. Oczywiście - biorąc poprawkę na okoliczności.
Celem, do którego akcja zmontowana przez Lestrange'ów miała zbliżyć śmierciożerców, było uzyskanie dostępu do tajnego rejestru awaryjnych aurorskich świstoklików. I w założeniu nie miała to być jednorazówka, lecz stworzenie długoterminowego dojścia, dzięki któremu mroczna armia nie tylko pozyskiwałaby domowe adresy żołnierzy przeciwnej armii, ale docelowo także modyfikowała koordynaty i podrzucała trefne świstokliki. Przewaga taktyczna nie do przecenienia.
I to wiązało się z trzecim z powodów, dla których Severus nie mógł być teraz gdzie indziej.
Pierwotny plan zakładał inwigilację rodzinnej posiadłości niedawno owdowiałej matki pani Hall, gdzie według ustaleń Rabastana córka miała spędzić kilka najbliższych dni, doglądając niedomagającej rodzicielki. Sytuacja wydawała się dogodna zarówno do zastosowania standardowego zastraszenia przy akompaniamencie wrzasków starowinki i huku trawiącego domostwo pożaru, jak i do przeprowadzenia porwania, gdyby z panią dyrektorową nie szło jednak się dogadać i zaszła potrzeba rozmawiać bezpośrednio z panem Hallem przy użyciu mocniejszych argumentów. Jakież było jednak zdziwienie śmierciożerców, kiedy okazało się, że pani Hall wyskoczyła z paleniska w edynburskiej placówce Ministerstwa prosto w ramiona postawnego jegomościa i razem udali się w kierunku przeciwnym niż dom jej matki. Sytuacji dodawała pikanterii okoliczność, że złożony nawrotem skrofungulusu pan małżonek drugi tydzień wyrzygiwał płuca w Mungu, zaś sygnatura magiczna tajemniczego towarzysza pani dyrektorowej ‐ nawet jeśli twarz zmieniona eliksirem wielosokowym próbowała oszukać ciekawskich - identyfikowała gagatka jako dyrektorskiego sekretarza. Ten jeden raz wysłanie ogona za niewierną połowicą wysoko postawionego oficjela mogło przynieść śmierciożerczej sprawie więcej wymiernych korzyści niż puszczenie z dymem średniowiecznego zamczyska wypełnionego trupami jego mieszkańców. A to, co Czarny Pan mógł dostać od sekretarza, jeśli tylko tamten cenił swoje życie…
Severus rozluźnił ramiona.
To było tak dobre, że aż nieprawdziwe. Jeśli upilnuje Lestrange'ów i nic po drodze się nie zesra, jego problem z Malfoyem być może rozwiąże się bez trupów. Kiedy przymknął powieki, pierwszy raz od tygodni pozwolił sobie snuć plany bez złowróżbnych przeczuć.
A potem nastał nowy dzień i licho przyniosło Jamesa Pottera.
- Jesteś naprawdę niebezpiecznym człowiekiem, Black. Powstajesz z martwych, pakujesz łapy w ogień i nawet cię nie osmala, omija cię dopust boży, jednocześnie uderzając w dom twojego najsilniejszego wroga. A wcześniej zięć twego niedoszłego teścia, poślubiony twojej narzeczonej bez poszanowania przedślubnego kontaktu, ściąga na siebie makabryczną śmierć, ty zaś znasz szczegóły lepiej i szybciej niż aurorscy informatorzy… ‐ Przybysz na poczekaniu, nie przerywając sobie, przeskanował otoczenie i na uprzednio rzucone zaklęcia poufności nałożył także własne. Wreszcie spoczął na wolnym miejscu naprzeciw Syriusza. - Nie mam słów.
Swobodny ton, okraszony krzywym uśmiechem pozwalał potraktować przydługi wywód jako żart na zagajenie rozmowy. A jednak Syriusz tym razem głupio się nie pomylił. Na podstawie wniosków z obserwacji przy tych kilku spotkaniach na przestrzeni minionych tygodni wiedział już, że zastępca szefa Biura Aurorów właśnie zadał pytanie. I to śmiertelnie na serio.
- Jest takie jedno słowo - powiedział Syriusz z równą, co jego rozmówca, swobodą. - Karma.
Robards zaśmiał się zimno.
- Jasne.
- Naprawdę nie przyłożyłem do tego ręki.
Zmrużone oczy aurora na dłużej zatrzymały się na wysokości syriuszowych, a ten nie odwrócił twarzy. Szybko pojął, co chodzi po głowie Robardsowi i ruchem swojej własnej ostrzegł, że to nie jest dobry dzień na przeciąganie liny. Rozumiał, dlaczego Gawain Robards chciał wiedzieć. Pomimo idącej w miesiące współpracy auror nadal nie ufał sojusznikowi, nie mając przekonania co do jego motywacji. Abraxas Malfoy i Yaxleyowie obchodzili go tyle, co zeszłoroczny śnieg, potrzebował za to wiedzieć, jakim człowiekiem jest Syriusz Black, zanim wejdzie w ten układ obiema nogami.
Syriusza to nie dziwiło. Chociaż wiedział o Robardsie dużo wiecej niż tamten o nim, ufał mu zapewne jeszcze mniej.
Nieważne, czy auror uznał, iż zdobycie jednoznacznego potwierdzenia w tej konkretnej materii nie jest aż tak ważne, czy może przestraszył się długofalowych kosztów tego, co przez chwilę chciał zrobić, grunt, że roztropnie powstrzymał się od użycia legilimencji.
Jego szczęście.
- Fakt, na niewinnych nie padło. - Robards teatralnie machnął ręką, ale zielone oczy odbiły przekonanie, że pan domu Black łże jak pies.
- Naprawdę nie maczałem w tym palców. - Syriusz się zawahał, ale przecież sam tego chciał. Wóz albo przewóz. ‐ Yaxleyów pogrążył twój Bulstrode. A jeśli chodzi o Abraxasa… Akurat jego śmierć mnie nie uradowała, bo graliśmy do tej samej obręczy.
Syriusz pogratulował sobie podjętego ryzyka, bo tak zaskoczonym i odsłoniętym widział Robardsa do tej pory tylko raz.
‐ Więc Malfoyowie…
- Nie. Abraxas działał w tajemnicy przed Lucjuszem. Nie popierał działań syna i zamierzał stworzyć dla rodziny jakąś perspektywę po drugiej stronie. Głównie gromadził informacje, działał ostrożnie, chciał po cichu zbudować sojusz przeciwko Voldemortowi.
-Abraxas Malfoy, na Merlina… I kto, poza tobą, był tak szalony, żeby w to wejść?!
- Przekonał kilka osób. ‐ Urwał, bowiem nie wszystkim zamierzał się na tym etapie dzielić. Na zaufanie trzeba sobie wszak zasłużyć. Było jednak coś, co z różnych względów chciał powiedzieć na głos. - W tym mojego brata.
Nie musiał Robardsowi wykładać wszystkiego ze szczegółami, bo tamten sporo wiedział z akt, a resztę na szybko sobie dopowiedział.
- Tyle rewelacji. Jeszcze zaraz mi powiesz, że Malfoy wcale nie umarł na smoczą ospę.
Syriusz tylko się uśmiechnął.
- Nie powiem ci więcej. Nie dzisiaj. ‐ Teraz sam czuł się odsłonięty i potrzebował z powrotem bezpiecznego pancerza. - Dzisiaj chcę, żebyś wiedział, że nie bawię się w to, bo potrzebowałem zajęcia i chciałem poczuć się ważny. Dla mnie, jak dla Abraxasa i Regulusa, tych próżnych i zepsutych czystokrwistych, to jest sprawa, za którą, jeśli przyjdzie co do czego, jestem gotowy umrzeć. - Pochylił się nad stołem, jakby chciał być lepiej usłyszanym. ‐ Jeśli zamierzasz mnie dalej dyscyplinować, straszyć i traktować z góry, to dajmy sobie spokój. Nie wybrałem cię, bo miałem na ciebie brudy i chciałem, żebyś chodził przy nodze. Ani dlatego, że wydawałeś się dobrym kandydatem na przyjaciela.
Mężczyzna przed nim mimowolnie prychnął.
‐ No to słucham, dlaczego ja?
- Jesteś silny, niebezpieczny i efektywny. - Sojusznik tego samego formatu, wspomniał abraxasowe słowa. - I też prędzej umrzesz, niż zdradzisz to, w co wierzysz, prawda?
Gawain Robards skinął poważnie.
- To decyduj, czy chcesz mnie rozpracowywać operacyjnie czy ze mną pracować. Bo mam wystarczająco wielu wrogów, by jeszcze oglądać się za plecy i patrzeć na ręce domniemanego sojusznika.
Auror nie potrzebował do namysłu nawet dziesięciu sekund. Nie spuszczając wzroku z wciąż napiętej twarzy chłopaka, odchylił się na krześle i założył nogę na nogę.
- To co się urodziło?
Syriusz odetchnął głębiej, na szybko ostatni raz rozważając za i przeciw.
- Potrzebuję informacji. Starej. Bardziej na użytek prywatny. - Wychwyciwszy po drugiej stronie zaciekawienie, kontynuował ‐ Abraxas Malfoy i Walburga Black. W szczególności, co w przeszłości mogło ich poróżnić.
‐ Malfoya i twoją matkę? W jakim sensie?
‐ Nastawić do niego wrogo Walburgę - uściślił, niezręcznie bębniąc palcami w blat stołu.
Robards ściągnął brwi.
- Poza oczywistym?
A teraz do Syriusza wróciło echo niekomfortowego poczucia zagubienia, jak przy ostatniej rozmowie z Doreą Potter.
- A konkretniej?
- Jeśli prawdą jest to, na co obciążającego dowodu nie udało się wtedy śledczym zdobyć, bo też za bardzo nie szukali… - Robards podparł brodę na dłoni i uśmiechnął się szelmowsko, niespodziewanie przeistaczając się z chmurnego kolesia o nieokreślonym wieku w nadzwyczaj zadowolonego z życia trzydziestodwulatka. ‐ Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek mogło bardziej namieszać w tym stuleciu miedzy wielkimi rodami i zostawić po sobie więcej smrodu, co sprawa Reviusa Greengrassa.
Zanurzając się w półmrok zapuszczonego ogrodu na tyłach szulerni, od lat królującej na podium lokalizacji w Edynburgu, gdzie najwięcej pechowców znika bez wieści, Severus miał nienajlepsze przeczucia. A nie mógł jeszcze wiedzieć, że za chwilę pożałuje, iż wczoraj myślami przywołał czarta w złą godzinę.
‐ Świat by się skończył, gdyby to zaczekało do jutra?
- Ty mi powiedz ‐ odburknął mu James Potter, petując niedopałek o obłażące z farby drzwi szopy ogrodnika.
To była pierwsza wymiana zdań między nimi od ponad miesiąca, kiedy to rozeszli się bez słowa w dwie strony po kilku godzinach mielenia na krwawą papkę potterowej psychiki. Lekcje legilimencji z Dumbledorem z pozycji ucznia Severus wspominał jako mocno nieprzyjemne, a momentami brutalne i dopiero obrócenie sytuacji o sto osiemdziesiąt stopni uświadomiło mu, że dyrektor wykazywał się w tej materii daleko idącą empatią, wręcz delikatnością. Luksus, którego wobec ograniczeń czasowych i własnego nikłego doświadczenia, on sam Potterowi nie mógł zapewnić. I jeśli rano cokolwiek potrafił wyczytać już nie z myśli, ale ze zmęczonego, zaciętego oblicza ex-Gryfona, to przekonanie, że jeśli dotychczas Potter nie miał uzasadnionego powodu, by chcieć Severusa zabić, to po tych kilku godzinach tamtej nocy taki powód zyskał.
Szczęśliwie dla Severusa, w obecnej sytuacji był on Jamesowi Potterowi naprawdę potrzebny. I mając w pamięci chaotyczne strzępki wspomnień z aurorskich akcji, wyrwane z poczochranej głowy, zamierzał w Potterze to przekonanie o swojej użyteczności jak najdłużej podtrzymywać.
Nie mogło dziwić, że po tamtym dla obydwu bardziej dogodnym było przez minione tygodnie przekazywanie sobie informacji za pośrednictwem Syriusza, umówionych skrytek, nawet świstków zostawianych na stole. Cokolwiek nie wymagało ich obecności w tym samym czasie w tym samym miejscu.
Jeśli Potter zażądał spotkania twarzą w twarz, to… Severus wolał nie zgadywać.
Wyciągnął rękę po podany bez wyjaśnień, wymięty pergamin, który auror gniótł zapewne dłuższą chwilę w dłoni. Z absolutnym zagubieniem podniósł wzrok znad kartki, jakby miał problem z uchwyceniem sensu w całej tej sytuacji. Bo jedynym, co nie wymagało tłumaczenia, była tożsamość posiadacza dłoni, która z manierą przy kreśleniu "y" wykaligrafowała starannym pismem ciąg liter i cyfr, układających się w londyński adres.
- To Malfoy, prawda? - podjął auror chyba tylko pro forma, bo nawet intonacja nie wskazywała, by miał wątpliwości.
Severus przyjrzał się badawczo drugiemu chłopakowi.
‐ Skąd to masz?
- Gad przysłał pocztą do Biura, obiegiem wewnętrznym na moje nazwisko - warknął Potter i jego złość była jak najbardziej umotywowana. Utrzymywanie z pominięciem drogi służbowej prywatnej korespondencji z wysoko postawionym śmierciożercą nie było czymś, z czego szanujący się auror chciałby składać raport wydziałowi wewnętrznemu. - Była jeszcze notka z poleceniem, by nazajutrz bladym świtem zrobić nalot pod wskazanym adresem. Z obrazowym opisem konsekwencji, jeśli się nie zastosuję.
Czyżby Malfoy poczuł się na tyle pewnie, by popełnić błąd uczniaka?
‐ Ta notatka…?
Potter z miejsca ostudził jego entuzjazm.
- Po przeczytaniu widowiskowo uległa samozniszczeniu.
No tak, zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
‐ Ta lokalizacja. ‐ Potter był dziś wyjątkowo dociekliwy. - Co jest pod tym adresem?
- Moje mieszkanie.
O czym wiedziały dwie osoby. I nie było w tym wąskim gronie Lucjusza Malfoya, przypomniał mu głosik z tyłu głowy, którego nie sposób było zignorować.
- Gryffindorze… Jest tam coś, czego lepiej, żeby nie znaleźli aurorzy?
Severus oparł się o ścianę i szczerze roześmiał.
- Jestem śmierciożercą i mistrzem eliksirów Czarnego Pana. Zgadnij.
Niemniej już po chwili trudno mu było doszukać się w tej sytuacji jakiegokolwiek powodu do śmiechu. Lucjusz Malfoy podjął wreszcie męską decyzję i wysłał Severusowi wiadomość, na którą oczekiwał odpowiedzi. Tylko jak zareagować, nie mając pewności, w jakich kategoriach malfoyowy ruch odczytać. To było ostrzeżenie, wyzwanie, wskazanie miejsca w szeregu?
A pies go…
- Co z tym zrobisz?
Pytanie oderwało Severusa od paranoicznych dociekań i szybko go otrzeźwiło. A może nawet bardziej wyraz twarzy aurora, który je zadał.
- Nic bez głębszego zastanowienia. Bo Malfoy też na pewno to sobie najpierw przemyślał.
- Wiedział, że to do ciebie dotrze albo sam się domyślisz. Nie wpadłbyś w czasie nalotu, bo utknąłeś w Szkocji. Tyle zachodu właściwie po nic?
Potter miał rację i jednocześnie nie dotykał nawet sedna sprawy.
- To bez znaczenia. Malfoyowi nie zależy na nalocie. To tylko wiadomość do mnie.
- Niech następnym razem puści sowę ‐ wycedził przez zęby Potter, mocno już rozeźlony.
Zupełnie jak nie on.
- Kawa weszła za mocno?
- Do dzisiaj walił mnie twój posrany układ z Malfoyem, ale tym razem gad przekroczył granicę. Tylko dlatego nic z tym jeszcze nie zrobiłem, że ponoć jest potrzebny. Ale to był ostatni raz.
Severus roztropnie zdusił odruch i nie roześmiał się Potterowi w jego nabzdyczoną twarz.
- Bo myślałeś, że zawsze będzie szlachetnie i bohatersko?
- Jestem aurorem i nawet jeśli dużo się ostatnio pozmieniało, to jedno nie ‐ podszedł krok bliżej i prawie oparł się ciałem o Severusa. - Nie będę aportował, kiedy Malfoy zagwiżdże. Ani dla niego, ani dla ciebie. Jestem w tym, żeby w ogólnym rozrachunku śmierciożercy szybciej trafili tam, gdzie powinni i dla tego mogę ryzykować. Ale nie, by dostarczać wam rozrywki i doraźnie ułatwiać obchodzenie prawa. Dotarło?
W jego twardym spojrzeniu było coś takiego, że Severus ugryzł się w język i tylko skinął.
Rozumiał punkt widzenia Pottera, ale też wiedział, że jeszcze kilka tygodni albo miesięcy, a wciąż teraz ostre granice i dla złotego chłopca z Domu Lwów zaczną się zamazywać. Bo jakimikolwiek figurami stylistycznymi nie operowałaby jedna i druga strona, nie była to wojna czystej Jasności z najgłębszym Mrokiem. A już na pewno jej żołnierze, poza naprawdę nielicznymi wyjątkami w osobach rasowych morderców, na tym etapie byli gdzieś, bliżej albo dalej, na skali szarości.
Sprawa Reviusa Greengrassa nie była czymś, o czym Syriusz pierwszy raz usłyszał od Gawaina Robardsa. Tamte głośne wydarzenia obrosły mroczną legendą, bo rzadko kiedy, gdy ktoś znika, właściwie wszystkim na rękę jest nie szukać. I właśnie bardziej na wpół bajkową opowieścią była dla urodzonego już później młodego Blacka niż rzetelnym źródłem informacji, ilekroć natykał się na jakieś wzmianki tamtej afery przy okazji bieżącej działalności wywiadowczej. Coś tam słyszał o tym od ojca, coś gadali chłopaki w szkole, czasem ktoś rzucał nawiązanie w rozmowie.
Niby nic nadzwyczajnego, a jednak znaczące, że koleś nie żył od dwóch dekad, głową domu Greengrass był niewiele ponad rok i nie zdążył się nawet ożenić, a jednak nie było w magicznym świecie czarodzieja albo wiedźmy, którzy zaczepieni na ulicy nie kojarzyliby człowieka. A bardziej niestworzonych o nim opowieści.
Jeśli mówiło się, że Alphard Black popadał w konflikty z nieciekawymi personami, to ‐ jeśli wierzyć ustnym przekazom - Reviusa Greengrassa tyleż nienawidziła, co jeszcze bardziej się bała większa rzesza czystokrwistych niż Albusa Dumbledore'a w jego najlepszych latach. Zapewne szło o to, że Greengrass był jednym z nich, ale uświęcone zwyczajem reguły czystokrwistego światka miał w głębokim poważaniu. Co rusz załaził komuś za skórę, a na koniec dnia było tak, jak on chciał. Z Blackami zadarł, zrywając kontrakt ślubny z ciotką Cedrellą. Malfoyów przerobił w białych rękawiczkach na grube miliony na spekulacjach handlem smoczą skórą. Wreszcie zasłużył w pełni także na nietajoną wrogość Ministerstwa, w tydzień metodami wątpliwej legalności doprowadziwszy do wymiany trzech dyrektorów departamentów, którzy nadepnęli mu na odcisk. Skompletowanie tak znacznej i różnorodnej grupy przeciwników można uznać za imponujące osiągnięcie jak na trzy dekady żywota, bo tyle sobie liczył rzeczony wróg publiczny, gdy słuch po nim zaginął.
Pewny siebie, nieustraszony, błyskotliwy. Silny i niebezpieczny. Jak nic - bardziej postać z bajek niż czarodziej z krwi i kości.
Syriusz oddałby miesiąc życia, by móc osobiście poznać gościa. I wszystkie muffinki świata z nadzieniem truskawkowym, jeśli za dziesięć lat będzie mógł pochwalić się podobnym dorobkiem, nadal pozostając wśród żywych.
Jak to się jednak miało do Abraxasa i Walburgi?
Interesujący wątek poboczny, ale raczej rzeczywiście bez związku. Cato jako głowa rodu z przypadku zamiast Reviusa, który mógł zjeść ich na śniadanie, zrobił dzień zarówno Abraxasowi, jak i Walburdze. To ich nie miało prawa poróżnić.
Zaraz… A jeśli to był kolejny element układanki? Bo skąd pewność, że i tu nie było jak z wydarzeniami opisanymi w listach do Alpharda, o których przekaz ręką Walburgi tak różnił się od wersji powielanej przez Oriona. Drobne elementy, szczegóły, które jednak zamydlały obraz tego, co naprawdę miało miejsce.
Czy zarówno Blackom, jak i Malfoyom było na rękę zniknięcie Reviusa? W ogólnym rozrachunku… Tak. Ale… niekoniecznie samej Walburdze.
Tak jak rody Black i Malfoy zyskiwały na objęciu przywództwa przez Catona, tak dla interesów rodu Greengrass naturalnie lepszą opcją był Orion niż Walburga. Podobnie dla interesów rodu Malfoy, niezależnie od osobistych sympatii Abraxasa.
Krew zawsze przed pomniejszymi namiętnościami.
Syriusz aż wstał, kiedy obok słów z abraxasowego listu wróciły do niego także te wypowiedziane przez Walburgę, gdy wspominała ostatni raz, kiedy Abraxas i Cato zrobili coś wspólnie.
Nie był nawet świadomy, jak pokonał schody i korytarz wiodący do drzwi rzeźbionych w akanty, ani nie zaczekał na zaproszenie, ale sam się wpuścił do środka.
Przywitało go zaskoczone spojrzenie oczu szarych i czujnych, jak jego własne.
- Powiedz mi, że się mylę i tamta sprawa… - zaczął, wciąż niepewny, czy go wyobraźnia nie ponosi. A jednak nie było innego racjonalnego wytłumaczenia, więc kontynuował już bardziej rzeczowo. - Abraxas w porozumieniu z ojcem i Catonem zabili Reviusa Greengrassa, prawda?
Dziękuję tradycyjnie stałemu gronu komentujących za zostawienie śladu, a pozostali - również się nie krępujcie ;)
Jeśli w tej opowieści można mówić o arcach, to właśnie wkraczamy drugą nogą w coś w rodzaju znaczącego wątku pobocznego.
Do następnego.
