Dobrana para"


Disclaimer: Nie posiadam praw do „X-Menów", niestety. A szkoda. Stworzyłam bowiem wiele profili nowych postaci, nie mówiąc o fanfikach. For the English speakers – this is the translation of my „The Chlorokinetic Guthrie" fanfic, which you can find here, on my profile. As for Amy, one of Lewis' sisters, it was me who called her like that in this fic, for the real name of the last Guthrie sister still remains undisclosed by the "X-Men" creators, to the best of my knowledge. Enjoy!


- A więc naprawdę zamierzasz to zrobić! – zawołała Melody Guthrie ze zdumieniem. Oczy nastolatki zwęziły się; kąciki jej ust zadrgały. Przez chwilę, ładna twarz dziewczęcia przypominała oblicze rozbawionego Buddy, siłą woli powstrzymującego wybuch rubasznego śmiechu.

- Cóż, zawsze mogło być jeszcze gorzej – dodała Cissie , ironicznie współczującym tonem. Ona też, choć lepiej niż siostra, tłumiła rozbawienie, widoczne mimo to, w jej mimice. Zamrugawszy, rzuciła ukradkowe spojrzenie dziewczynie ich brata, wygodnie usadowionej na kolanach Lewisa, siedzącego teraz w stodole Guthrich, między Melody, a nią samą. Flora, troskliwie obejmowana przez swego chłopaka, o pierś którego się opierała, była piękna jak zawsze. Choć nic nie mówiła, sprawiała wyraźne wrażenie, że cała rozmowa bawi także i ją, nawet jeśli ze zgoła odmiennych powodów, niż rodzeństwo chłopca, spoglądającego na nie ponuro.

- Tak, mogłeś przecież dostać gorszą moc – fałszywie pocieszała go Joelle, pokazując mu język za jego plecami. Dobrotliwie pogładziła naburmuszonego chłopca po ramieniu.

- Jak na przykład zdolność do… do zmieniania swoich stóp w lody waniliowe. Gdy je zjesz, nigdy już nie odrosną. Przymknąwszy oczy, roześmiała się cicho, rozbawiona tą wizją.

- Lub możliwość powiększenia ich o pięć numerów… a w tym samym czasie twoje dłonie robiłyby się naprawdę malutkie – zaćwierkała Paige, która dotąd milcząc, z ożywieniem wtrąciła się teraz do rozmowy.

- Ewentualnie… pomyślmy… umiejętność zmiany koloru włosów na fioletowy – i to wszystko – tym razem na dobre roześmiała się Melody.

- Talent kontrolowania długości paznokci – sarkastycznie dorzuciła Amy, wciąż patrząc na dziewczynę Lewisa.

- Albo… albo... o, wiem!... rozmawiania ze złotymi rybkami! – zachichotała perliście Elizabeth, klepiąc się po kolanach, nadzwyczaj ukontentowana własnym dowcipem.

Przez kolejne dwie minuty, pannice prześcigały się w wymyślaniu coraz to bardziej zwariowanych mocy, jakimi mógł potencjalnie władać Lewis Guthrie, aż ten z teatralnym jękiem, włożył palce do uszu, podśpiewując kwaśno: „tralala, nic nie słyyyszę!". Temat toczącej się właśnie rozmowy sześciu młodych panien G., tyczącej się jego hmm… problemu, zdecydowanie irytował go bowiem ponad wszelkie wyobrażenie.

Do grona mutantów dołączył dołączył teraz bowiem czternastoletni Lewis. Jego pożal się Boże, trzpiotowate siostrunie, także te, które same były przecież mutantkami, bezustannie stroiły sobie zeń żarty. Chłopcu zdecydowanie jednak daleko było do wesołości.

Zaledwie dwa miesiące wcześniej, tuż po swoich urodzinach, odkrył, iż potrafi mentalnie komunikować się z roślinami. Wszystkimi roślinami – trawą, chwastami, drzewami... Włączając w to różę, stojącą na parapecie pokoju, który dzielił z Samem przed jego wyprowadzką, zanim ten został zabrany przez profesora Xaviera. To on, Lewis, zawsze ją podlewał, zapewniając przy tym, jak urokliwe ma kwiaty. A tymczasem niespodziewanie, zaledwie kilka dni po tym jak odkrył swoją umiejętność... roślina przemówiła do niego! Co najlepsze (czy też raczej najgorsze), okazała się być szaleńczo zakochana w swoim młodocianym właścicielu. Zawsze wszak był dla niej taki miły, podziwiał głębię koloru i miękkość jej płatków. Ach, jak bardzo nastolatek żałował, że podlewał ten głupi kwiatek! Powinien był pozwolić mu uschnąć, zamiast paplać do niego, jaki jest ładny, gdyż faktycznie róża (nazwana przez niego Florą) pod wpływem jego zabiegów, zaczęła stawać się coraz piękniejsza. Szczęśliwie jednak, wszystkie jej przypochlebne słówka mógł usłyszeć tylko Lewis. Dziękował Opatrzności, iż żadne z jego rodzeństwa nie dysponowało podobną mocą; niektóre frywolne stwierdzenia, jakie zalotnie przekazywała mu roślina, potrafiły być naprawdę… krępujące.

Biedaczysko rumienił się, zażenowany, ale było to naprawdę nic w porównaniu z tym, co nastąpiło później! Róża – Flora - bowiem ogłosiła się nową partnerką młodego pana Guthrie! Domagała się od niego całowania, przytulania i szeptania jej słodkich słówek. Wszystkich tych rzeczy, jakie mężczyzna – młodzieniec w tym przypadku - może robić z prawdziwą dziewczyną. Czternastolatek mógłby jej po prostu powiedzieć, niezbyt grzecznie, acz szczerze, żeby dała mu spokój i bezsprzecznie od razu by to zrobił, gdyby nie pewien drobny fakt, którego nie dało się tak łatwo zignorować.

Ogród jego mamy cieszył się zasłużoną opinią jednego z najładniejszych w całym hrabstwie Cumberland w Kentucky, gdzie mieszkała rodzina Guthrie. Przez ostatnich kilkanaście lat, pani G. zgłaszała go do odbywającego się co roku konkursu na najpiękniejsze kwiaty. Nie trzeba dodawać, że niemal za każdym razem zdobywała pierwsze miejsce. Lucinda Guthrie puchła z dumy, ale nie była to li i jedynie kwestia tejże, jako iż otrzymana gratyfikacja finansowa również się liczyła. Wiązanie końca z końcem było nader trudne przy takiej ilości dzieci, zwłaszcza od czasu, gdy zmarł ich ojciec, główny żywiciel rodziny.

Wyglądało jednak na to, że dawne, dobre dni „ogrodowej prosperity" dobiegły końca. Powód? Groźby samozwańczej dziewczyny Lewisa, informującej go chłodno, iż jeśli nie uzna jej za swoją partnerkę, ta nawiąże kontakt ze swoimi pobratymcami z ogrodu, przekonując ich do zwiędnięcia, tak by nie miały najmniejszej szansy na wygraną. Nastolatek wiedział, że ta przeklęta róża może to zrobić w każdej chwili. Był też boleśnie świadomy swej niezdolności zmuszenia kwiatów, żeby nie usychały – mógł doń przemawiać, kontrola nad nimi jednak pozostawała jak na razie poza wszelką dyskusją.

Ponadto, „ukochana" zagroziła mu, iż później postara się namówić wszystkie rośliny w ich wsi, aby te uschły. Tak, wszystkie, od najmniejszej trawki poczynając, do leśnych drzew, rosnących w niewielkim zagajniku tuż za wioską. I będzie to wyłącznie jego wina. „Tu był ogród pani Guthrie" – mogłaby głosić tabliczka – „ale już go nie ma, jest martwy, a to wszystko przez jej syna, Lewisa". Chłopiec w desperacji myślał, iż najbezpieczniejszą opcją byłoby spalenie zakochanej (a także, najwyraźniej lekko obłąkanej) róży, tudzież zniszczenie jej w jakiś inny sposób, lecz nie mógł się do tego zmusić – była wszak czującą i inteligentną istotą, zasługującą na życie.

Swoimi przemyśleniami podzielił się z siostrami, które teraz odbywały małą burzę mózgów w ich stodole. Tak więc siedział teraz na ubitym klepisku, z doniczką na kolanach, wystawiony na szydercze komentarze siostruń i czuł, jak w jego sercu narasta nienawiść do dziewcząt. Jego roślina, Flora, całkiem niczym mały kociak czy szczeniak była teraz głaskana przez nader wrednie uśmiechającą się Cissie. Uśmieszek dziewczyny poszerzał się z każdym muśnięciem jej długich palców, gładzących delikatne szkarłatne kwiatki. W tej chwili przypominała mu rekina. Chłopak zamknął oczy. Pod jego powiekami zatańczyła wizja niszczejącego ogrodu i pieniędzy, które stracą, jeśli nie zrobi tego, co powinien. Tak, w tej chwili wiedział, co musi zrobić. Drgnął. Na jego opalonej letnim słońcem twarzy pojawił się wyraz zdecydowania.

- Patrzcie na jego minę, on naprawdę to zrobi, mówiłam, że tak będzie – powiedziała triumfalnym głosem Amy, odwracając się do reszty sióstr. Te prychnęły.

- Spróbowałby nie! - burknęła Elizabeth. Zacisnęła pięści. - Nie możemy sobie pozwolić na utratę wygranej przez jego głupi kaprys! Jeśli nie będzie chciał, zawsze możemy powiedzieć Jebowi, żeby potraktował go paroma elektrycznymi wyładowaniami. Zachichotała krótko, jakby wizja tego, co ich brat - mutant - mógłby zrobić Lewisowi, gdyby ten nie czuł się w obowiązku spełnić kaprysu swojej hmm... dziewczyny, była najzabawniejszą rzeczą na całym świecie.

Dwanaście par oczu śledziło Lewisa, gdy nastolatek ostrożnie przytulił czoło do róży. Gąszcz gałązek i intensywnie czerwonych kwiatów, osłaniał jego chłopięcą twarz przed zaciekawionymi spojrzeniami sióstr. Listki wdzięcznie opadły na ramiona chłopca, jakby roślina go obejmowała. Chłopak odwzajemnił jej uścisk, posyłając wysilony uśmiech dziewczętom obserwujących go z wyraźnym zadowoleniem. Zesztywniał na chwilę, zamykając oczy i otwierając swój umysł na Florę, nawiązując z nią mentalne połączenie. Przez pół minuty czternastolatek słuchał, jak ta angażuje się w bezgłośną rozmowę, której nie mogły usłyszeć jego siostry, obserwujące go, jak sześć drapieżników wpatrujących się w swoją ofiarę.

- I? - Paige jako pierwsza zadała to pytanie, kiedy w końcu odsunął od doniczki twarz, z malującą się nań oszołomioną miną. – I co? Co ona powiedziała? Czego dokładnie chce?

Chłopiec westchnął.

- Po pierwsze, mam ją zabrać na długi, romantyczny spacer. Właśnie teraz. Po drugie, muszę ją przedstawić kolegom jako moją dziewczynę, Florę. Cóż, wygląda na to, że będę musiał, jeśli nie chcę, by uschły wszystkie rośliny w naszej wiosce, zaczynając od naszego ogrodu. Może będę uważany przez wszystkich za kompletnego kretyna, ale w szerszej perspektywie, jakie ma to znaczenie? Najważniejszy jest konkurs, tylko on się liczy.

- I na pewno musisz? - zapytała Elizabeth.

- Tak. Jak powiedziała ta przeklęta róża, słowa "tu był ogród Guthrich" będą tylko wspomnieniem. Nasz ogród będzie martwy. Z drugiej strony jednak, jeśli nie, to wszyscy będą mnie mieli za świra. Cóż, jeśli mama znowu zdobędzie pierwszą nagrodę, staniemy się tak jakby bogaci – w każdym razie jak na standardy naszej wioseczki – a dziwni bogacze znani są po prostu jako ekscentrycy, nie jako świry – zażartował Lewis, pocieszając się. Przełknął ślinę i wyszczerzył zęby w nienaturalnym uśmiechu.

- Najpierw muszę zabrać ją teraz na spacer, a przy tym przytulać i nie żałować pocałunków ani słodkich słówek. Fuj – wzdrygnął się lekko. Koniecznie przy kolegach– podkreślił, podnosząc palec - tak, żeby wszyscy widzieli, że ona jest moją dziewczyną. Spochmurniał. - Powiedziała, że wtedy i tylko wtedy, może zmieni zdanie w kwestii zniszczenia roślin w naszym ogrodzie – dodał gorzko. - Może. Ludzie wezmą mnie za kompletnego świrusa, ale w sumie nie ma to znaczenia, jeśli tylko dzięki temu uratuję ogród mamy...

Z tymi słowami, chłopak ucałował ostrożnie, jakby na próbę, krawędź jednego z pąsowych kwiatów. Dziewczętom wydawało się, że delikatne płatki zadrgały przez chwilę – to nie mogło być złudzenie – jakby ich właścicielkę wyraźnie zadowolił ów przejaw tak niespodziewanie po raz pierwszy okazanych jej uczuć. Lewis wstał, znów próbując wysilić się na uśmiech, po czym, westchnąwszy ciężko, odwrócił się i wyszedł ze stodoły, wciąż dzierżąc w ramionach doniczkę. Dziewczyny patrzyły ze skupieniem na brata, gdy kierował się ku centrum wsi, powłócząc nogami – widać było wyraźnie, iż nie kwapi się specjalnie do zaprezentowania kumplom swej nowej „ukochanej".

- Tu był ogród – tu jest ogród – i tu będzie ogród – powiedział zdecydowanym głosem, na tyle głośno, że siostry mogły go usłyszeć, mimo dzielącej ich kilkunastometrowej odległości. - Tak. Tu będzie ogród. Najpiękniejszy w całej wsi. Pomachał im, po czym pochylił się, by raz jeszcze złożyć pocałunek, tym razem na liściu Flory. Sylwetka oddalającego się chłopaka była teraz niewiele więcej, niż tylko kropką w oddali, ale panny Guthrie widziały wyraźnie, jak ten przytula do piersi doniczkę ze swoją „dziewczyną", całując ją namiętnie. Raz po raz. I znowu! I znów! Siedzące na klepisku stodoły trzpiotki, z wytężeniem obserwowały ów niecodzienny widok.

W milczeniu, choć nie bez złośliwego uśmiechu, przyglądały się coraz mniejszej postaci chudego nastolatka, kurczowo trzymającego doniczkę z różą i pokrywającego ją soczystymi całusami. Cmok! Cmok!

To Melody w końcu przerwała ciszę, tak gęstą, że dałoby się ją kroić nożem.

- Nooo, całuski całuskami, ale przecież mogło być gorzej. Zamiast róży, zawsze mógł to być przecież kaktus. Bardzo kolczasty kaktus – stwierdziła złośliwie.