Odsłona I

Kawałeczki. Odłamki. Drobinki. Odpryski. Niczym puch wyściełały tę niewielką przestrzeń, jakąś jedną trzecią pomieszczenia. Ostre. Poszczerbione. Tępe. Połyskiwały jeszcze swym dawnym blaskiem w świetle popołudniowego słońca, rzucając na ściany kolorowe refleksy. Idealnie trójkątne. Wieloramienne. Obdarzone łagodnym łukiem z jednej strony i niezliczoną ilością zakończeń z pozostałych. A wszystkie wyrzeźbione w tej samej gwałtownej chwili, w ten sam sposób, przez tego samego człowieka, z tego samego jednego powodu. Cienkie. Grube. Klinowate. Leżały tu jak gdyby nigdy nic, jakby tu właśnie było ich miejsce. Od zawsze. Srebrne. Przezroczyste. Białe. Zroszone mikroskopijnej wielkości plamkami o trudnym do określenia kolorze. Wreszcie krwistoczerwone. Prezentowany obraz sprawiał wrażenie doskonale skomponowanej całości, której wszystkie składniki idealnie ze sobą współgrały. Ciepłe światło słońca, rozrzucone od niechcenia przedmioty na półkach, biurku i podłodze, niby niedbale rozsypane dookoła szkło, kawałki drewna robiące wrażenie pozostawionych we właściwych miejscach, szeleszczące arkusze papieru delikatnie podrywane przez wpadający pustymi oknami wiatr i leżąca prawie pośrodku czarna marynarka. Widok ten przepojony był niesamowitym spokojem, którego nie mogły zniweczyć dźwięki dobiegające z zewnątrz. Prawdę mówiąc, trudno sobie wyobrazić, że cokolwiek mogłoby wpłynąć destrukcyjnie na panującą tu teraz harmonię. Napięcie opadło, choć wciąż czaiło się gdzieś w kącie, obserwując czujnie podnoszącą się z podłogi atmosferę pojednania.
Kobieta, przed którą rozpościerał się ów harmonijny widok nie była bynajmniej zachwycona. Zamiast tego rosła w niej irytacja. Stała obok biurka, opierając ręce na biodrach i kręcąc głową z niedowierzaniem. Polecono jej szybkie posprzątanie jednego z gabinetów. Bałagan – powiedzieli – nie oczekiwała więc, że zastanie dzieło całkowitego zniszczenia. Podniosła z podłogi marynarkę. Była częściowo sztywna, gdzieniegdzie przybrała brudny brunatny kolor. Ale kobietę bardziej zainteresowało to, co ubranie kryło pod sobą. Ciemnoczerwoną plamę pośród kawałków szkła. Jej brzegi schły już, zmieniając swą barwę na brzydki brąz. Sprzątaczce zebrało się na mdłości, z obrzydzeniem odrzuciła marynarkę na biurko i cofnęła się, aby nie czuć tego nieprzyjemnego słodkiego zapachu krwi. Najchętniej wygarnęłaby dyrekcji, że do jej obowiązków należy sprzątanie biur i gabinetów, co z reguły (i dotąd ta reguła się sprawdzała) wykluczało zajmowanie się pozostałościami po pacjentach – to leżało w gestii salowych. Jednak złorzeczenia zostawiła na później, odsuwając swój wózek na bok i raz jeszcze lustrując pokój w poszukiwaniu innych niespodzianek. Do tego zadania potrzebowała lepszego i mocniejszego sprzętu, zrozumiała też dlaczego kazano jej się pośpieszyć. Prawdopodobnie jeszcze przed wieczorem zjawi się ktoś, aby zająć się przynajmniej zabezpieczeniem pozbawionych oszklenia okien i wyjścia na taras. Wściekła wyszła z gabinetu z rozmachem otwierając drzwi opatrzone lśniącym jak zwykle napisem Dr Gregory House...

Odsłona II

– Czy ty kompletnie zwariowałeś?! – Cuddy wtargnęła razem z Wilsonem do pokoju diagnostycznego. – Chciałeś grzebać w mózgu pacjenta bez mojego pozwolenia?! – Jak zwykle w takich sytuacjach, zwracając się do House'a, podnosiła nienaturalnie głos. Biorąc jednak pod uwagę częstotliwość takich sytuacji, jej krzyk był zupełnie naturalny, zwłaszcza, że skierowany do House'a i generalnie robił niewielkie wrażenie, a na adresacie najmniejsze. A ten właśnie wędrował w tę i z powrotem, omawiając z podwładnymi kolejny przypadek. Spojrzał pytająco na Wilsona, który natychmiast podniósł ręce w geście obronnym:
– Nie patrz tak na mnie! Ja tylko spotkałem ją przypadkiem na korytarzu.
– Oczywiście, że nie, dr Cuddy! – House wyciągnął z ust lizaka, żeby móc pokazać jak bardzo został dotknięty i przybrać niewinny wyraz twarzy. – Chciałem, żeby Foreman grzebał w mózgu pacjenta bez twojego pozwolenia.
– Zrzucanie odpowiedzialności na podwładnych wcale nie polepsza twojej sytuacji, House! – zagrzmiała groźnie Cuddy, mijając spłoszoną jej krzykiem Cameron, i zaczęła z powagą studiować tablicę. – Możesz mi powiedzieć, dlaczego próbowałeś zabić tego biednego człowieka?
– Czy jeśli wymyślę dobry powód, to potraktujesz to jako okoliczność łagodzącą i nie ukarzesz mnie potworną ilością nadgodzin w klinice? – Zanim Cuddy się odwróciła, House z powrotem wpakował lizaka do ust i bezczelnie czekał na odpowiedź.
– Nadgodziny będziesz robił, gdy odrobisz te zaległe, a biorąc pod uwagę twoją niechęć do wywiązywania się z obowiązków i uparte ich unikanie, nastąpi to za jakieś pół wieku. – Cuddy popisała się sarkazmem.
– Albo w ogóle nie nastąpi – Foreman cicho zwrócił się do Chase'a, na co także Wilson i Cameron zareagowali szerokim uśmiechem.
– Mówiłeś coś Foreman? – House postąpił bliżej stołu, wpatrując się zimno w zmieszanego neurologa.
– Foreman przypomniał właśnie, że decyzję o wykonaniu biopsji podjęliśmy wspólnie, dochodząc do wniosku, iż to jedyny sposób, aby dowiedzieć się, co dolega naszemu pacjentowi. – Chase nadzwyczaj szybko opanował chichot i zwrócił się rzeczowo do Cuddy. Taka odpowiedź jej bynajmniej nie usatysfakcjonowała. Świadomość, że jej lekarze mają mordercze zapędy była dość przerażająca.
– Tak, akurat wspólnie – parsknęła Cuddy. – House, znajdź inny sposób na zdiagnozowanie, bo inacz... – nie dokończyła, ponieważ w tej chwili zadzwoniła komórka House'a. Ten natychmiast sięgnął do kieszeni marynarki po telefon, ciesząc się, że na chwilę odsunięto katowski topór wiszący nad jego karkiem.
– Chyba nie zamierzasz teraz odebrać?! – Cierpliwość i oburzenie Cuddy przekraczały ostatnie granice. House uśmiechnął się przepraszająco.
– To na pewno mój psychiatra. Martwi się zawsze, gdy słyszy jak się na mnie wyżywasz. – Odwrócił się w stronę swego gabinetu, uniósł aparat do ucha i rzucił:
– Halo? – Przez kilka sekund odpowiadała mu cisza, wreszcie usłyszał znajomy, choć ledwo rozpoznawalny, bo drżący i słaby męski głos.
– Tak mi przykro...

Odsłona III

– ?! – Przecież nigdy nie dzwonił! Nigdy! Jeśli rozmawiali, to tylko przy okazji rzadkich spotkań, zwykle organizowanych przez matkę. House wiedział, że miała im to za złe. Nie mogła liczyć na choćby cień inicjatywy z ich strony. Dlaczego więc teraz on do niego dzwonił? Dlaczego nie ona? Przecież, jeśli chcieli się z nim zobaczyć... Dlaczego brzmiał tak niepewnie, jakby... jakby się czegoś obawiał? Czego miałby się bać? I od kiedy w ogóle bał się czegokolwiek? Nie, to niemożliwe... I dlaczego umilkł? Myśli, które kłębiły się w głowie House'a prowadziły go do jednego możliwego wyjaśnienia. Było tak przerażające, że konieczność jego potwierdzenia go przytłoczyła. Najchętniej przerwałby połączenie, wrócił do pracy, zajął umysł czymkolwiek, byleby nie zadawać tego trudnego pytania, na które spodziewał się jednej odpowiedzi. Ale przecież musiał wiedzieć na pewno, choć tak bardzo chciał się teraz mylić. Przez chwilę stał niezdecydowany przed drzwiami swego gabinetu z pochyloną głową, oddychając ciężko i próbując nie wpaść w histerię. Jeszcze nie... Wreszcie pchnął je laską i wszedł wolno do środka. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że mówi bardzo cicho i chrapliwie, że słowa grzęznące w zaschniętym gardle wypowiada powoli, jakby chciał odwlec to, co mógł po nich usłyszeć...
– Co...zrobiłeś...?

Odsłona IV

Nienawidził go. Darzył szczerą, prawdziwą, pełną, czystą, wolną, niczym nieograniczoną nienawiścią. Odkąd pamiętał. Od zawsze... Nie znosił tego uśmiechu – fałszywie obleczonego w ojcowską troskę grymasu twarzy. Doskonale wiedział, że to tylko maska przeznaczona dla ludzi z zewnątrz i dla jego matki. Nie cierpiał tego nieznoszącego sprzeciwu, naładowanego bezpodstawnym gniewem i agresją przerażającego głosu. Nienawidził tych dłoni – gładkich i delikatnych dla jego matki, a dla niego szorstkich i ciężkich... Nienawidził tych słów – pełnych pogardy, cedzonych przez zęby, krzywdzących, przykrych, wypowiadanych z maniakalnym przekonaniem, powtarzanych wielokrotnie...To od nich się wszystko zaczęło... Nienawidził tego spojrzenia – lodowatego, wgniatającego w ziemię, okrutnego, sprawiającego, że nie potrafił się ruszyć... Nie znosił sposobu w jaki trzymał kubek, jego kroków, gdy wracał do domu, tego jak zapinał pasy, jego mundurów, jego sposobu bycia, tego jak... Nienawidził go całym sercem. Za to, że niezależnie, jak bardzo Greg się starał, nie mógł spełnić jego oczekiwań. Oczekiwań, których nigdy nie określił, nie wyartykułował, zupełnie jakby od początku wiedział, że jego syn im nie podoła. Tresura bez wydawania komend. Nienawidził go za to kim się przez niego stał. I był pewien, że ojciec także go nienawidzi. Może nawet bardziej niż on jego, jeśli to w ogóle możliwe...
Pamiętał, kiedy uderzył go po raz pierwszy. Miał może cztery lata. Ojciec wrócił właśnie z pracy, był zmęczony, ale obiecał zabrać Grega na spacer. Nie spędzali ze sobą zbyt wiele czasu, pani House uważała, że należy to naprawić i namawiała męża na zabawy z synem. Poszli więc niedaleko do lasu, wynajdywali rzadko uczęszczane ścieżki, obserwowali ptaki i owady. Ojciec znał ich nazwy, rozpoznawał wszystkie drzewa, pokazywał synowi różnice między poszczególnymi gatunkami roślin. Przenosił chłopca na rękach, gdy ten nie mógł pokonać niewielkiego wzniesienia, stawiał na nogi, gdy przewracał się na wystających korzeniach. Greg uwielbiał w ten sposób spędzać czas ze swoim ojcem. Nie był wtedy surowy, jego spojrzenie łagodniało, nie zwracał ciągle uwagi na wszystko, co i jak robi jego syn, nie krzyczał na niego, jak zwykł to robić w domu. Był zupełnie innym człowiekiem. Chyba po raz ostatni. Greg przydreptał właśnie z jakąś gałązką. Chciał pokazać ją ojcu, był pewien, że tej jeszcze nie widział. Chcąc zwrócić na siebie uwagę odwróconego plecami ojca, szarpnął jego płaszcz. Ten odwrócił się nagle i zanim chłopiec zdołał się zorientować, co się dzieje, wymierzył cios w twarz otwartą ręką. To było tak zaskakujące, tak nieprawdopodobne, że nawet teraz House nie miał do końca pewności, czy wydarzyło się naprawdę. Ale wymazanie tego wspomnienia z pamięci nie pomogło, były przecież kolejne... Gałązka spadła miękko na ziemię. Chłopiec cofnął się o krok. Z przerażonych niebieskich oczu kapały łzy. Z otwartej dziecięcej buzi wydobył się jęk, malutka dłoń sięgnęła do bolącego policzka. Nie rozumiał, co się stało. Ojciec patrzył na niego z góry, beznamiętnie go obserwował, niczego nie wyjaśnił. Nie powiedział dlaczego, nie wytłumaczył czym Greg zasłużył sobie na karę. House pojął to dużo później. To był pokaz siły, pierwszy ostrzegawczy sygnał przed tym, co miało nastąpić i trwać przez kolejne lata. Co to za ostrzeżenie, które niczego nie mogło zmienić? Zupełnie jakby ojciec mówił:Zobacz, mogę to zrobić. W każdej chwili. Nie powstrzymasz mnie. Nikt mnie nie powstrzyma.I miał rację, zawsze miał rację. Chwycił Grega za rękę i stanowczo rozkazał:
– Nie płacz! – Pociągnął go za sobą – Idziemy nad rzekę, zobaczysz mnóstwo ryb. – Chłopiec posłusznie wytarł łzy i poszedł za ojcem.
Przez długi czas szukał powodu, musiał istnieć jakiś powód! Nawet jeśli to była frustracja związana z pracą, uraz wyniesiony z wojny czy cokolwiek innego – to nie mogło być wytłumaczenie dla wyżywania się na bezbronnym dziecku. Jednak House zupełnie odrzucał niemożność, a nawet irracjonalność szukania usprawiedliwienia dla czerpania sadystycznej przyjemności z katowania własnego dziecka. Zatem obwiniał siebie. Za wszystko.Jesteś złym człowiekiem.To stwierdzenie najczęściej padało z ust ojca. House nigdy nie wyczuł w tych słowach namiastki rozczarowania, żadnego żalu do Stwórcy, żadnego zawodu spowodowanego zachowaniem syna. Czyż to z miejsca nie czyniło ich bezpodstawnymi, fałszywymi, kompletnie bez znaczenia? A jednak ojciec wypowiadał je z okropną pewnością i politowaniem, patrząc na Grega z wyższością, niemal dobrotliwie. Prawdopodobnie święcie wierzył, że pozwalając żyć swemu synowi, nadaje temu żałosnemu życiu wartość. I House był przekonany, że tylko dlatego jeszcze żył, chociaż... Kiedy miał trzynaście lat ojciec pobił go do nieprzytomności. Matka od kilku dni była w Stanach – opiekowała się ciężko chorą siostrą, jej nieobecność miała potrwać kilka tygodni. Mieszkali wtedy w Japonii. Wtargnął do pokoju Grega, doskoczył do niego bez słowa i zaczął okładać pięściami. Bił na oślep, z ogromną siłą, jakby wpadł w szał. Greg miał wrażenie, że ciosy spadają na niego ze wszystkich stron. Czuł, jak pęka mu żebro. Czuł krew spływającą ze skroni, gdy uderzył w jedno z wiszących na ścianie zdjęć. Ilekroć tracił równowagę i lądował na podłodze próbował jak najszybciej wstać, czepiając się mebli, ponieważ pułkownik House nie fatygował się, aby podnieść swoją ofiarę. Robił wtedy użytek z ciężkich wojskowych butów i kopał zapamiętale, boleśnie raniąc. Kiedy po raz kolejny rzucił chłopaka na biurko, ten zamknął oczy pewien, że za chwilę umrze... Ojciec nie od razu zorientował się, że Greg jest nieprzytomny. Zbyt był zajęty pastwieniem się nad nim, aby zauważyć, że się nie rusza. Zostawił go na podłodze: broczącego krwią, ze złamanym nosem, zwichniętą ręką, dotkliwie posiniaczonego. House nie wiedział jak długo to trwało. Kiedy się obudził, zdołał jedynie rozejrzeć się czujnie po pobojowisku w swoim pokoju i z ulgą stwierdzić, że jego oprawca zniknął, po czym znów zapadł w głęboki sen. Przez kilka dni był w stanie tylko zacisnąć zęby i powlec się do łazienki. Potem kładł się na łóżko i zwijał z bólu w duchu przeklinając, że ojciec go nie zatłukł. Pułkownik House nie interesował się nim, nie zajrzał do niego ani razu, nie zabrał do szpitala, nie przyniósł nic do jedzenia. Zachowywał się jakby jego syn nie istniał.
To był jeden z jego sposobów wychowywania. House szybko nauczył się, że nie może sobie pozwolić na okazywanie jakiejkolwiek słabości w obecności ojca. Płacz, krzyk, prośby, żeby przestał, wołanie o pomoc skutkowały tylko gwałtowniejszymi wybuchami agresji.Jesteś mężczyzną! Jesteś czy nie?!Potrząsał nim wściekły.Tak jest!Brzmiała zawsze odpowiedź.Więc się tak zachowuj! House nie wiedział jak inaczej mógłby to udowodnić, choć ojciec nie raz groził mu, że zamknie go w piwnicy, wywiezie gdzieś na pustynię albo każe mu biegać czy wykonywać inne wyczerpujące zadania do upadłego, żeby go tylko sprawdzić. Lub raczej dowieść, że do niczego się nie nadaje, że jest nikim, że jest złym człowiekiem. House nie umiał racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego, ale uwierzył. Uwierzył w to, co mu od zawsze powtarzał. I nie mogły tego zmienić nawet najmilsze słowa jego matki. Twierdziła, że jest doskonały taki, jaki jest, że nie mogła wymarzyć sobie lepszego dziecka, że go kocha. Zawsze stawała w jego obronie, gdy sądziła, że jej mąż jest dla ich syna zbyt surowy. Oczywiście nie miała pojęcia, co się naprawdę działo. Surowość pułkownika House'a w jej obecności przejawiała się aresztem domowym za spóźnienie ze szkoły, zakazem odzywania się za nie dość wysokie wyniki w nauce, pozbawieniem posiłku za podobne karygodne przewinienia. To wszystko, co musiała wiedzieć. Gdy spostrzegała siniak czy zadrapania na ciele kilkuletniego syna i pytała co się stało, ojciec szybko znajdował przekonywające wytłumaczenie. Zwykle odpowiadał wymijająco, nie chcąc okłamywać jej wprost. Syn zawsze potwierdzał jego wersję, a on nigdy nie zaprzeczał, że nie było go przy zdarzeniu, że czegoś nie widział. Ale też nie przyznał się do swojej właściwej roli w powstaniu odkrywanych ran. Później wyjaśnienia pozostawił Gregowi, który przy tej okazji do perfekcji opanował posługiwanie się kłamstwem. Poza tym House dobrze ukrywał siniaki, skaleczenia, pozostawione ślady, blizny. Potrafił je opatrzyć. Te widoczne tłumaczył upadkiem czy starciem podczas meczu, zabawy z rówieśnikami, niebezpieczną przygodą podczas jednej z wielu samotnych zwiadowczych wędrówek po okolicach kolejnego nowego miejsca zamieszkania. Opowiadał barwne historie, które skutecznie odwracały uwagę matki od problemu. Uśmiechała się wtedy do niego i prosiła, aby bardziej na siebie uważał. Zapewniał, że wszystko w porządku, prosił, żeby się nie martwiła, przekonywał, że umie o siebie zadbać – przecież jest mężczyzną. Chociaż wielokrotnie chciał to zrobić, powiedzieć jej o wszystkim, wypłakać się w jej ramionach, poprosić ją o pomoc. Nie wiedział jednak czy by mu uwierzyła, czy nie zdenerwowałaby się tym, że można mówić takie rzeczy przeciwko własnemu ojcu. Przede wszystkim jednak obawiał się, że jego matka nie zniesie prawdy. W jego oczach była bezbronną, zagubioną, delikatną kobietą, trwającą wiernie przy swoim mężu. Zajmowała się domem, a grono jej znajomych w gruncie rzeczy ograniczało się do rodzin innych amerykańskich wojskowych stacjonujących w danym kraju. Co by się z nią stało, gdyby jej powiedział? Dla niej jedynym wsparciem i najbliższą osobą był pułkownik House. Cokolwiek miało się wydarzyć, ona nie mogła się nigdy dowiedzieć. Nigdy.

Odsłona V

Wybiegli natychmiast. Powodowani tajemniczym impulsem, czystą ciekawością, chęcią zdobycia pierwszej nagrody? Trudno to określić, obserwator z zewnątrz mógł brać pod uwagę te i wiele innych czynników. A może cała piątka poczuła niespodziewanie nieodpartą chęć pokonania biegiem tych kilku metrów dzielących przeciwległy koniec pokoju diagnostycznego od gabinetu House'a? Cóż, nie oszukujmy się, też byście wybiegli co tchu, słysząc niepokojące hałasy i dźwięk tłuczonego szkła w sąsiednim pokoju. Ale zanim poderwali się z miejsc, upłynęły jakieś dwie sekundy – wymienili między sobą zdziwione, lekko zaniepokojone spojrzenia; któreś z nich rzuciło: „Co u diabła?"; któreś zawołało: „House?!". Dotarcie do drzwi zajęło im kolejne trzy sekundy. Pięć sekund to wbrew pozorom całkiem dużo czasu. Potwornie. Wyobraźcie sobie, co moglibyście zrobić w tej ciągnącej się w nieskończoność chwili: doczytać stronę książki i sprawnym ruchem przewrócić kartkę, zmienić płytę CD w stacji dysków E, przeskoczyć pokaźną ilość kanałów w tv, zaparzyć expresową herbatę lub zdemolować miejsce, w którym się aktualnie znajdujecie. House zrobił właśnie to ostatnie – zdemolował swój gabinet. Cuddy, Wilson i reszta zastali w nim bałagan na biurku, rozbity telewizor, przewrócony regał blokujący dostęp do drzwi wychodzących na taras. W zasadzie to już nie były drzwi tylko rama z wystającymi dookoła ostrymi kawałkami szkła. Ten sam los spotkał okno. Mówiąc krótko, większość wyposażenia gabinetu wylądowała na podłodze. Połamane kawałki laski leżały u stóp House'a. Siedział w całkowitym bezruchu, wciśnięty w kąt między biurkiem a regałem. Miał szeroko otwarte oczy, a oddech tak płytki, że praktycznie niedostrzegalny. Jego przedramiona zwisały luźno ze wspartych na kolanach łokci. Z obu dłoni sączyła się krew, w lewej wciąż znajdowała się komórka. W rękawach przesiąkającej krwią marynarki tkwiły drobiny szkła. Najwyraźniej House rozprawił się z oszklonymi drzwiami i oknem gołymi rękami.
– House! – Cuddy próbowała się do niego dostać, więc Chase i Foreman pozbierali leżące na drodze półki i krzesło. – House, słyszysz mnie?
Nadal patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem.
– House! – Wilson potrząsał gwałtownie ramieniem przyjaciela. – Co się stało?!
House zdawał się zupełnie nie widzieć tego, co dzieje się dookoła, nie przejmować się tym, co działo się z nim samym. Nie spostrzegać zatroskanych spojrzeń, nie słyszeć próśb i pytań, nie czuć zakładanych przez Cameron opatrunków i aplikowanych przez Wilsona leków. Tylko w pewnym momencie bezwiednie zamknął coraz bardziej szkliste oczy i wypuścił z dłoni telefon. Był tylko on i konsekwencje słów, które przed chwilą usłyszał. Odbijały się głuchym, okropnie głośnym echem w jego głowie, nie pozwalając myśleć o niczym innym. Nie zwracał uwagi na zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Dlaczego miałoby być dobrze? Niczego już się nie da naprawić i to on sam za to odpowiada. On, nikt inny...

Odsłona VI

Urywał zdania, słowa przerywał szloch, czasem pełna westchnień cisza. Nie panował nad swoim głosem, który brzmiał strasznie nienaturalnie, raz niewiarygodnie cichy, a za chwilę wysoki, podniesiony. Przecież to nie miało teraz żadnego znaczenia, natomiast na Housie robiło piorunujące wrażenie. Stał przy oknie wstrzymując oddech, uważnie słuchając, nie ośmielając się nic powiedzieć...
– Zapytała... Kiedyś musiała coś podejrzewać...nie wiem...Po tylu latach zapytała wprost... Zaskoczyła mnie. Nie mogłem...nie mogłem skłamać...po prostu nie potrafiłem... Dlaczego?!... Powiedziałem jej, synu... Powiedziałem wszystko... Płakała... Długo nie odzywała się do mnie... Nie pozwoliła się do siebie zbliżyć...Tak mi przykro...Tak bardzo mi przykro... Powiedziała, że to jej wina...że pewnie jej nienawidzisz...że powinna była zauważyć...wcześniej zareagować...chronić cię...chronić cię przede mną... Myślałem, że zrozumie...Przecież miałem rację!... Wiesz, że miałem rację... Jesteś silnym człowiekiem... Nauczyłem cię żyć...Nauczyłem dyscypliny... Dzięki mnie nigdy się nie poddałeś...Nie zrobiłem ci krzywdy!...Nie powinienem był zostawiać jej samej...Była...była roztrzęsiona...nie wiedziała co robi...Znalazłem ją w łazience...Za późno...może gdybym wrócił wcześniej to...Tak mi przykro...Wzięła jakieś tabletki na uspokojenie...przez przypadek za dużo...na pewno...Musiała wziąć je przez przypadek!...Wszystkim się zająłem...Znalazłem ładne miejsce...spodobałoby jej się...Spędziłem z nią całe życie... Nie mogę teraz...Teraz nie może być inaczej!...Wszystko będzie dobrze...musimy tylko znowu być razem...i będzie jak dawniej... Dopełnisz ostatnich formalności...Resztą się zająłem...Myślałem, że przyzna mi rację...
Westchnienie...Krótka chwila ciszy...Delikatny trzask...Ogłuszający huk...Łoskot uderzenia i upadku...I cisza...
House dygocząc na całym ciele opuścił rękę z telefonem. Stał jeszcze przez sekundę, powoli podnosząc zamglony wzrok. Poruszył nieświadomie ustami jakby chciał coś powiedzieć...
Jestem złym człowiekiem.