Nie pierwszy już raz Syriuszowi przyszło do głowy, że jeśli szło o tworzenie pełnych ciepła i światła wspomnień z dzieciństwa, kto jak kto, ale rodzina Harry'ego robiła to naprawdę dobrze. I tak się fenomenalnie składało, że z własnej woli oraz powierzonej funkcji sam się do tego szacownego grona zaliczał.

Co mogło stanowić niejaki problem, to okoliczność, że dwumiesięczne niemowlę żadną miarą nie miało prawa zapamiętać nic z tak wczesnego okresu rozwojowego, ale od tego miało przecież wokół siebie dorosłych, by - gdy nadejdzie pora ‐ podzielili się z nim tamtymi wspomnieniami. Syriusz za punkt honoru postawił sobie, że do jedenastych urodzin uzbiera dla Harry'ego na długie, jesienne hogwarckie wieczory takiego materiału na doładowanie baterii, że po poderwaniu twarzy znad myślodsiewni chłopak jeszcze przynajmniej przez kwadrans będzie się wił na podłodze ze śmiechu. Jedno z głowy, że dobry wujek Syriusz posiadał pewną wiedzę, za którymi drzwiami w Hogwarcie czekała prawie nieużywana myślodsiewnia.

Ten pomysł urodził się jakieś pięć sekund po przypadkowym odkryciu, że syriuszowy rechot wywołuje u małego rozbawienie jak nic innego na świecie. Od tamtej chwili dla rozciągniętych w bezzębnym uśmiechu usteczek był gotowy do nie lada poświęceń, choćby dlatego, że chrześniak śmiał się tak tylko do niego i jego ojciec chrzestny wcale sobie tego nie ubzdurał.

Jak na tak młodą osóbkę, Harry Potter przejawiał już bardzo sprecyzowane preferencje i oczekiwania wobec osób z najbliższego otoczenia.

Na nikogo innego nie patrzył tak, jak na Lily, szmaragdowo zielonymi jak jej, a przy tym kuriozalnie wielkimi, niezmiennie zadziwionymi oczami małego odkrywcy. Jakby jakimś szóstym zmysłem wiedział, że to te należące do rudowłosej kobiety były pierwszymi, które utonęły w jego źrenicach. Oczy matki potrafiły go rozweselić, uspokoić i wyciszyć przed snem. Czasem, gdy długo się w siebie wpatrywali jak zaklęci, wyglądało to trochę jak bezgłośna wymiana myśli i o tę niezwykłą więź nie tak znowu trochę zazdrosny był James, chociaż miał przecież swój własny język, w którym porozumiewał się z synem.

Ich językiem był dotyk. Harry potrafił przez sen rozpoznać, że dotykają go dłonie ojca, albo zostaje ułożony na jego ramieniu. Może to była sprawa zapachu, faktury skóry albo inna zagadka fizjologii, a może kwestia zbudowania tej więzi już od pierwszych dni, gdy James zaraz po karmieniu przejmował dziecko, pozwalając Lily fizycznie dojść do siebie. A może wszystkiego po trochu, w każdym razie Harry nigdzie nie czuł się tak dobrze, jak w ojcowskich ramionach. I nikt, nawet Lily, nie potrafiła wyciszyć jego niepokoju, gdy taty nie było w pobliżu zbyt długo.

W takich przypadkach sytuację potrafił jeszcze uratować, chociażby tymczasowo, śpiew Dorei. I to już była prawdziwa magia. Kiedy siadała przy kołysce i zaczynała nucić, cokolwiek sekundę temu stanowiło dla Harry'ego problem nie do przezwyciężenia, przestawało zajmować jego myśli. Jakby melodie starych gaelickich kołysanek, które jego babcia pamiętała jeszcze z odległych wspomnień o swojej babci, przynosiły ze sobą światło. I coś w tym było, jakaś prawdziwie przenikająca duszę jasna moc, bo z syriuszowej perspektywy dwudziestolatka działało to jak lekko rozwodnione Felix Felicis.

– Ej, Łapo… – James przeturlał się bliżej, na skraj koca rozłożonego na dywanie z szeleszczących liści. – Starczy, na litość Merlina.

Leżeli we trzech pod koronami żółknących drzew na tyłach domu, dzięki zaklęciu ogrzewającemu udanie ignorując chłód ciągnący od nawilgłej ziemi. Syriusz od kwadransa zabawiał Harry'ego strojeniem głupich min i prawie nie czuł już mięśni twarzy. Rogacz próbował rozmasować obolałe żebra, ale kolejne napady śmiechu tylko pogarszały sytuację.

– Przestań, on już jest na twarzy czerwony… Psia kość, bordowy! Jak proporzec Gryffindoru! – James spróbował zabrzmieć stanowczo i wyszło tak sobie, bo po policzkach wciąż mu spływały łzy rozbawienia.

– I tak być powinno. Niechaj nosi te barwy z dumą! – pouczył filozoficznie Black. – Psuj zabawy z tego tatusia, co nie, młody? Taaaki nudziarz… O!

Jego własnemu śmiechowi zawtórowało radosne gaworzenie.

Tak, żadne z tamtych trojga, żeby stawali na głowach, nie potrafiło Harry'ego rozśmieszyć tak, jak umiał to robić wujek Syriusz. Cóż, z prawdziwym darem trzeba się urodzić.

Jeśli cokolwiek w takich chwilach mogłoby mącić syriuszowe myśli, to poczucie, że kogoś brakuje w tym obrazku. I najwyraźniej nie był w swoich przemyśleniach odosobniony.

– Wczoraj widziałem Lunatyka w hallu Biura. A właściwie najdokładniej jego obrażone plecy.

– To chyba… postęp. – Syriusz zaryzykował spojrzenie w oczy przyjaciela i nie znalazł tam cienia wcześniejszej beztroski. Tylko niepokój i poczucie winy. – I jak?

– Plecy jak plecy. – Potter sie skrzywił. – Nadal nosi na nich tę samą koszmarną kurtkę. I garbi się jak zawsze.

Syriusz policzył w myślach i rachunek nie przedstawiał się optymistycznie. Jeśli Lunatyk nie zorganizował sobie alternatywnego źródła, co właściwie było nierealne, to dwa dni temu nie mógł wyglądać kwitnąco.

– Jak on się miał? Wiesz, w kontekście futerkowego problemu. – Zawahał się, ale to było zbyt ważne. – Wyglądał bardziej na wstałem lewą nogą, za trzy dni będę nówka-sztuka… No łapiesz, jak przez ostatnie trzy i pół roku czy bardziej jak… – zająknął się i głośno przełknął ślinę – jak wcześniej?

James nie potrzebował dwóch sekund, by połączyć kropki.

– Nie przyszedł po wywar tojadowy? – Aż zamrugał, jakby nadal nie dowierzał. – Może ma innego dostawcę?

– To akurat na pewno przemyślał na chłodno i doszedł do jedynego słusznego wniosku, że jeśli mu życie miłe, to nie będzie jak dureń ostatni rozpytywać o ten konkretny eliksir na cholernym Nokturnie!

Rogacz z refleksem szukającego rzucił się do przodu i zatkał Syriuszowi usta dłonią, niewiele sobie robiąc z tego, że chwilę wcześniej sprawdzał nią poziom suchości pieluchy i werdykt oscylował między ujdzie a koc w sumie też jest do prania. Syriuszowe szczęście w nieszczęściu, że zaniepokojenie malucha, nie przyzwyczajonego do dzikich wrzasków i języka ulicznego, szybko ustąpiło błogiemu rozradowaniu, gdy tata uspokajająco pogłaskał zaróżowiony od zimna policzek. Mały aż zagruchał w odpowiedzi.

Sytuacja opanowana.

– Po pełni z nim pogadam. – W głosie Jamesa jeszcze pobrzmiewał śmiech, ale determinacja bijąca z twarzy przeczyła lekkiemu potraktowaniu tematu. – Po męsku, jeśli będę musiał. Bo tym razem, to on zachowuje się, jakby go całkiem popier… Ekhm. Niezbyt rozważnie się zachowuje. – Kontynuował miękko, z uśmiechem zaadresowanym do chłopca. – Harry, pamiętasz, jak ci mówiłem, że poza zabawnym wujkiem Syriuszem masz jeszcze mądrego wujka Remusa? – Rogacz zupełnie zignorował mordercze spojrzenie stalowych oczu. – Otóż wujek Remus chwilowo nie jest ani mądry, ani nawet zabawny. I coś trzeba z tym zrobić.


– Dlaczego kurnik?

Severus zerknął kątem oka, by sprawdzić, czy lekko zarumieniona, dopiero wracająca do naturalnego odcienia alabastru twarz nie zdradzi wiedźmy mimowolnym grymasem, gdyby ta przypadkiem zdecydowała rozminąć się z prawdą. Wciąż byłoby z jego strony pychą deklarować, że potrafił już bezbłędnie rozpoznać jej kłamstwo, ale bez dwóch zdań stał się bardziej uważny na drobne zmiany w mimice czy gestach, sugerujące odstępstwo od wzorca.

I bardzo chciałby wierzyć, że jest w tę grę lepszy od niej.

Dama zignorowała jego pytanie, przyznając temu, czym aktualnie była zaabsorbowana, wyższy priorytet. Czekał więc, obserwując, jak pospiesznie, acz skrupulatnie doprowadzała do ładu najpierw fryzurę, a potem suknię, jakby od efektu końcowego zależało przynajmniej czyjeś życie.

– Kurnik? – dopytała grzecznie, choć bez zainteresowania, lekko ściągając zaklęciem sznurowania gorsetu.

– Rezydencja – wyjaśnił, już nie bez irytacji. Zaczynał czuć się głupio, tkwiąc tak nieruchomo oparty o ścianę od chwili, gdy doprowadził siebie do ładu. Co sprowadzało się do wciągnięcia spodni na przeznaczone dla nich miejsce.

– Rezydencja?

Wzniósł tylko oczy ku rzeźbieniom sklepienia.

– Przecież z pomocą magii to żaden problem, by warownię, nawet pomimo zniszczeń, uczynić zdatną do zamieszkania – rozważył na głos, zupełnie nieprofesjonalnie ignorując tuzin kwestii, o których mógł od niej wyciągnąć coś, co miałoby daleko większe znaczenie dla finału tej wojny. – Dlaczego ród Greengrass porzucił starą siedzibę?

– Z powodu przeciągów – zbyła go mało wyrafinowanie.

Założyła za ucho ostatni niesforny kosmyk i z kolei krytycznie omiotła Severusa wzrokiem, celem zweryfikowania stanu jego odzienia. Nie ukontentowana, szybkim ruchem różdżki przywróciła na swoje miejsce brakujące guziki koszuli, którymi zupełnie nie zaprzątała sobie głowy kwadrans wcześniej. Na koniec przejrzała się w lustrze, po czym usatysfakcjonowana tym, co zobaczyła, zgarnęła z najbliższego regału przypadkową księgę i ominąwszy kanapę, z gracją przysiadła w fotelu.

Severus prychnął na tę ostentacyjną pokazówkę. Jakby miało głębszy sens udawanie, że to nadal była grzeszna tajemnica tylko ich dwojga.

Cóż, Narcyzę oczywiście mógł wywołać z biblioteki niespokojny sen potomka i zupełnie nieintencjonalnie zostawiła ich dwoje samych za zamkniętym drzwiami na dość długo, by po intensywnym wysiłku fizycznym powróciły im właściwe kolory. Jasne, że pan domu mógł nie doszukiwać się zależności między anonsowaniem wizyt przez Greengrass w te wieczory, gdy akurat w swej łaskawości udostępniał mistrzowi eliksirów doskonale wyposażoną pracownię Malfoy Manor. A główni aktorzy całego tego przedstawienia mogli nie widzieć, jak Malfoyowie wywracają oczami za każdym razem, gdy we własnym domu odbijali się od zaklęcia wyciszającego oraz zablokowanych drzwi, za którymi znajdowali Snape'a i Greengrass z zajęciem zajmujących się każde czymś innym po dwóch stronach komnaty.

Taaak, wszyscy byli dorośli i dopóki wciąż bawiła ich ta maskarada…

– Dlaczego eliksiry? – odwzajemniła się pytaniem. I chyba naprawdę chciała poznać odpowiedź, bo kiedy się odwrócił od kominka, napotkał jej świdrujące spojrzenie.

To też była część tej gry. Informacja za informację. Taka pół na serio wariacja na temat tego, na ile można kogoś poznać, sprzedając w zamian coś o sobie człowiekowi, któremu nie ufa się ani na jotę. I musiał przyznać, że w niektórych momentach ta część zabawy była tak dobra, jak seks.

Ale skoro tym razem jego pytanie zostało potraktowane tak lekko…

– Kociołki zawsze były tanie.

Ściągnęła brwi z irytacją, ale po chwili uznała swój błąd i uśmiechnęła się ironicznie, a on wzruszył ramionami.

– Stara warownia jest zdatna do zamieszkania. Rodzina z niej nie korzysta, bo rezydencja bardziej odpowiada potrzebom domowników i obecnym standardom, jakich oczekują goście. Rozumiesz, bieżąca woda w miejsce wiadra i dziury w ścianie nad fosą, włoskie tapety zamiast murów osmalonych pochodniami… – wyjaśniła z przekąsem.

– A magia Old Keiss?

Tym razem zastanowiła się przez moment.

– Magia tego miejsca jest nieokiełznana. Chaotyczna. Przy dłuższej ekspozycji, trudna do zniesienia dla obcych.

Interesujące. Zwłaszcza, że nie brzmiało jak wierutne kłamstwo, chociaż bez wątpienia coś istotnego zostało przemilczane. Nie czas to jednak ani miejsce, by się nad tym pochylać.

Teraz, jeśli odwołać się do terminologii sportowej, kafel był po jego stronie boiska.

– Eliksiry były wyborem mojej matki. Ona sama była w tym utalentowana, zwłaszcza w miksturach czarnomagicznych. Stworzyła kilka autorskich. Uczyła mnie i ważyła ze mną eliksiry w czasie wakacji, dopóki… sobie nie odpuściła. – Podszedł do regału i przerzucił kilka tytułów, aż wybrał coś, co dziś zamierzał udawać, że czyta. – Potem zdecydowałem ścigać się z samym sobą. Przed końcem piątego roku uważyłem każdy eliksir objęty programem nauczania na kursie zaawansowanym, rekomendowany na końcowy test na Owutemach.

Nie przechwalał się, zwyczajnie miał świadomość, że wedle obiektywnych kryteriów ministerialnych już na tamtym etapie był więcej niż dobry.

Greengrass odchyliła się w fotelu i z jej ust popłynął śmiech o bliżej niezidentyfikowanym podłożu, taki ani obraźliwie sarkastyczny, ani w żadnym razie szczery i pogodny. Miesiąc temu Severus zrzuciłby to na skutki jakiejś przykrej choroby genetycznej. Teraz zignorował resztę, skupiony na przenikliwości jej spojrzenia. Coś chodziło po tej ślicznej główce, bezapelacyjnie.

– Ktoś z takimi umiejętnościami oraz masą wolnego czasu mógłby dobrze spożytkować swoje talenty, no nie wiem, odpłatnie dostarczając eliksiry mniej uzdolnionym kolegom w potrzebie. Można by chyba na tym zgarnąć małą fortunę?

Severus zaniemówił. Właśnie wpadła na to spontanicznie, czy miała swoje podejrzenia jeszcze w szkole, kiedy w zamian za severusową zgodę na kooperację dla dobra Slytherinu dała mu zapewnienie, że nie będzie wnikała w jego prywatne projekty?

Ale szybko się pozbierał.

– Mówimy o Hogwarcie. O uczniach w publicznej placówce z wyżywieniem i zakwaterowaniem, z których większość dysponowała miesięcznym kieszonkowym, po które Malfoy nie schyliłby się na ulicy. Połowę z tego przejadali jeszcze w pociągu, a resztę racjonowali na Kociołkowe Pieguski i dwa kremowe w Hogsmeade raz na kwartał, ewentualnie kilka paczek mugolskich szlugów.

Greengrass teatralnie zrobiła wielkie oczy.

– Och, mówisz mi, że większość uczniów nie dysponuje na bieżące potrzeby otwartym rachunkiem u Gringotta!? – Kiedy już odegrała brawurowo szok i niedowierzanie, jej uśmiech stał się przebiegły. – No tak, co ja tam wiem. Jestem przecież tylko rozpuszczoną lalką, obrzydliwie bogatą z domu.

Severus znów obrócił twarz w stronę paleniska, by jego niekontrolowanej reakcji nie poczytała za swoje małe zwycięstwo. Musiał jakoś uciąć ten temat, co by nie przyszło jej na myśl za głęboko drążyć.

– Hipotetyzując… Rozkręcenie eliksirowego biznesu w szkole mogło być początkiem wspaniałej, galeonami wybrukowanej kariery. Gdyby tylko mój szesnastoletni umysł podsunął mi wtedy tak dojrzały plan na stabilną przyszłość, zamiast popychać w kierunku nowych wyzwań… – rzucił lekko, a jednak atmosfera namacalnie się zmieniła, gdy spostrzegł, że wiedziona jego słowami wiedźma zawiesiła wzrok poniżej zawiniętego mankietu koszuli, na wężu wypełzającym ze szczęki trupiej czaszki.

– Prawda. Jesteśmy, kim jesteśmy. Nikim więcej, nikim mniej. – Nie znalazł w jej oczach niczego, z czym był już obeznany, czego doświadczył wcześniej w żywej reakcji Syriusza, Lily, Minerwy, na nawet Dumbledore'a. Żadnej troski, szoku, bolesnego zawodu, litości, nawet ponurej akceptacji. Tylko czyste zrozumienie, i to niewiele wspólnego mające z wyborem frakcji w tej wojnie. – Umarłbyś z nudów, warząc pięć dni w tygodniu tę same mało wymagające mikstury, nieważne, jakie góry złota by to przynosiło. Potrzebujesz, by się działo. Wojna jest stanem, w którym czujesz, że żyjesz i wiesz, kim jesteś.

Podpuszczała go. Gorzej, bo choć to wiedział, zbyt był zaintrygowany tym, dokąd ta sytuacja zmierza. Gdzie zaprowadzi ich ten dziwny miesiąc wspólnego zapominania się na chwilę przynajmniej trzy razy w tygodniu. Cholera, im bardziej wydawało mu się, że lepiej ją rozumie, tym większego nabierał przekonania, że dotkliwie się sparzy.

I wiedział dlaczego.

– Nigdy nie byłaś Arethą Yaxley i nie pozwolisz, by drugi raz ktokolwiek się co do tego pomylił. Widzisz moje pokręcenie, bo też tak masz. Tylko że ja mam mniej do stracenia.

Zaskoczył ją, bo uderzył w nieosłonięte miejsce, a ona wiedziała, że cios był celny. Aretha Greengrass, w kontrze do niego, była odpowiedzialna za kogoś, kto sam nie mógł się bronić. I nie mogła, ot tak, zignorować swojego małego brata w całym równaniu, po prostu przesunąć jego ochrony w zakres powinności ojca. Byłaby idiotką, gdyby w tej sprawie zdała się na Catona.

To usytuowanie na słabszej pozycji bardzo jej nie pasowało.

Nie udając lekkiego nastroju podniosła się, zbliżyła do księgozbioru i odłożyła swój egzemplarz tam, skąd go wzięła. Zaczekała, by do niej dołączył i dopiero wtedy odblokowała drzwi.

– Nie możemy pozwolić, by Lucjusz dostał wrzodów od zimnej leguminy? – zaryzykował, trochę pojednawczo. Zależało mu bardziej niż powinno, by wysłać sygnał, że jeśli ją wkurzył, to zupełnie nieintencjonalnie.

Lekceważąco machnęła ręką, pozwalając przepuścić się przodem na schodach.

– Narcyzie od przewracania oczami i marszczenia nosa przedwcześnie zrobią się zmarszczki. A już i tak, jeśli posłuchać utyskiwań zazdrosnych mężatek nad crème brûlée na proszonych podwieczorkach, jestem winna połowy nieszczęść nękających Zjednoczone Królestwo.

Nie zdążył elokwentnie zripostować, bowiem poważne oblicze Lucjusza, zanim jeszcze rozpoznał za jego plecami niespodziewanych gości, kazało Severusowi zachować czujność. Doszło do tego poczucie zagrożenia, które biło z napiętej postawy Narcyzy.

Wreszcie sam z kolei, na dźwięk znajomego głosu, zmełł bezgłośnie ordynarne przekleństwo.

– Czyż mój siostrzeniec nie jest podobny do swojego dziadka Cygnusa? – zwróciła się Bellatrix do trzymającego się krok za nią Tertiusa Avery'ego. – Chociaż oczy masz po mamusi, prawda, mały smoku?

– Są szare – zauważył pan Malfoy Manor, przypadkiem posiadacz tęczówek o kolorze identycznym jak u chłopca. I tegoż samego odcienia włosów.

– Powiedziałbym, że bardziej bladoniebieskie – wtrącił się Avery i został nagrodzony ze strony swej protektorki skinieniem pełnym aprobaty.

Jebany dupowłaz.

– Och, Cyziu. Pozwól mi spojrzeć, przecież go nie zjem. – Bella bezceremonialnie wyjęła malucha z objęć matki i podeszła z nim bliżej blasku świec. Im dłużej studiowała to obce sobie zjawisko, tym bardziej przygryzała wargę. Nie pomagało, że dziecko w obcych rękach zrobiło się niespokojne i zaczęło płakać. Zniecierpliwiona Lestrange krytycznie ściągnęła brwi. – Nadal ta bladość…

– I chudość – zauważył usłużnie Avery.

– Czy aby nie za słabo go karmisz, Cyziu? Bo jeśli to nie kwestia diety, jest taki eliksir…

– Dziękuję bardzo, kochana. Draco ma cztery miesiące, na litość Morgany. Wiesz doskonale, że eliksirów nie podaje się dzieciom, zanim… – Odetchnęła głębiej, przejmując ostrożnie acz stanowczo niemowlę z rąk siostry, która nie oponowała, wyraźnie zdeprymowana nieznośnym zachowaniem siostrzeńca. – A skoro o zdrowej diecie. Zostaniecie oczywiście na kolacji?

– Oczywiście – zapewniła Lestrange panią domu. A jednak nadal niezdecydowana, nie odrywała oczu od chłopca o eterycznej powierzchowności krewnych po mieczu, urodzonego blisko dwa miesiące za wcześnie. Wreszcie wzruszyła ramionami. – Może to po prostu po Malfoyach.

Narcyza była najszybsza.

– Mój drogi, zaopiekujesz się gośćmi? – rzekła głosem nie znoszącym sprzeciwu i stanęła przed mężem, zanim jego klątwa uczyniłaby sytuację daleko bardziej niezręczną. – Wybaczcie, muszę położyć Dracona. Aretho, mogłabyś mi…

– Naturalnie. Zajmij się dzieckiem. – Siostra weszła jej w słowo. – Ale pani Yaxley… Greengrass, czy jak tam się teraz chce nazywać, będzie nam potrzebna.

– Do czego? – wyrwało się Narcyzie za szybko.

– Och, Cyziu. Do czegoś, w czym odnajdzie się znacznie lepiej niż w usypianiu niemowlaków – zaszczebiotała Bella już zza progu sąsiedniej komnaty ze złym błyskiem w oczach. – Weź sobie Snape'a, kochana. Nalegam.

Narcyza wymieniła porozumiewawcze spojrzenie najpierw z mistrzem eliksirów, a następnie z młodszą towarzyszką. Greengrass uspokajająco skinęła i podążyła za pozostałymi do bawialni. Dopiero, gdy głosy za drzwiami ucichły, pani Malfoy Manor pozwoliła sobie na zrzucenie maski. Z twarzy wiedźmy, tulącej spłakane dziecko, powoli schodziło napięcie, aż wydała się Severusowi tak krucha i bezbronna, jakby jeszcze chwilę temu nie była władna rzucić wyzwania swojej siostrze, bodaj najniebezpieczniejszej i najbardziej nieobliczalnej czarownicy w tym kraju. Jej szczęście, że w porę ugryzła się w język i zapanowała nad temperamentem Lucjusza. Niewiele jednak brakowało, by doszło do nieodwracalnych szkód.

Ale kim był, by wytykać brak rozwagi akurat Narcyzie? Po minie Greengrass mistrz eliksirów widział, że jak i on sam, tak córka malfoyowego rywala skłonna była w razie konfrontacji zachować się raczej nierozważnie niż obrać bezpieczną neutralność.

Cholerna Bellatrix.

Eliksirów nie podaje się dzieciom, zanim nie przejawiają uzdolnień magicznych.

Nie trzeba tytułu mistrza eliksirów, by wiedzieć, że dla niemowląt pozbawionych magii mogło to być zabójcze. Dla Bellatrix otwarty opór w tej materii byłby niezrozumiały, wszak nie przewidywała innego scenariusza niż taki, w którym jej siostrzeniec, w połowie Black, mocą i osiągnięciami w przyszłości przerośnie swego ojca. Gdyby jednak zdarzyło się, że chłopiec był pomyłką natury, należało załatwić sprawę lepiej wcześniej niż później, po cichu, zanim do sławetnego nazwiska przyklei się słowo hańba.

Większość charłaków wychowywała się w rodzinach o niższym statusie krwi i prawie nie odnotowywano takich przypadków w starych rodach. Wcale nie znaczyło to, że zbliżone statystyki dotyczyły samych narodzin. Konserwatywnej społeczności czarodziejów w temacie koncepcji władzy rodzicielskiej było niestety bliżej do rzymskiego patria potestas niż nowożytnych praw człowieka.

Na szczęście dla ich potomka - obojętne, co miałaby przynieść przyszłość - w przypadku Malfoyów było tak do czasu, gdy temat pozostawał tylko w sferze zapożyczonych przekonań i nie popartych czynem słownych deklaracji. Na ile Severus poznał Narcyzę, ta kobieta prędzej wyszarpałaby starszej siostrze z piersi serce zębami i zjadła je na surowo, niż pozwoliła podać swojemu synowi eliksir w ramach takiego testu. Jeśli chodziło o Lucjusza… Cóż, on z dużą dozą prawdopodobieństwa, z troski o delikatny żołądek, najpierw podpiekłby serce szwagierki Szatańską Pożogą.

Wizualizacja tego ostatniego umiliła Severusowi tych kilka minut napiętej ciszy, nim do komnaty wrócił Lucjusz. Przelotnie spojrzał na żonę, by upewnić się co do jej stanu emocjonalnego, a ten wciąż nie wskazywał, że jest na siłach zabawiać gości. Samemu Malfoyowi również daleko było do chłodnego i zdystansowanego zwyczajnego siebie.

Wreszcie zatrzymał się na mistrzu eliksirów.

– Nasza droga pani generał prosi. Ma instrukcje także dla ciebie.

Fantastycznie. W przypływie jakiego szaleństwa mogli zgodnie pomyśleć, że wypromowanie Bellatrix Lestrange na własną szefową było mniejszym złem?!

Ale skoro hierarchia była dla śmierciożerców wyżej jakiegokolwiek innego prawa, miał szansę na nagrodę pocieszenia. Bardzo prawdopodobne, że nawet bezkarnie.

– Oddam ci za dywan – zastrzegł, kierując się w stronę drzwi.

– Słucham?

– Niech mnie testral zeżre i wysra, jeśli Avery wytrzyma dłużej niż minutę, zanim znowu podzieli się głośno swoją mądrością.

– Severusie…

– Za tapety też oddam, gdyby mocno rozbryzło. – Mimowolnie zerknął na panią domu. – Ale postaram się ograniczyć zniszczenia.

– Snape, zaczekaj. – Malfoy bynajmniej nie prosił. – Pójdziesz tam i będziesz potakiwał albo cicho zaciskał zęby. Nie zrobisz w moim domu nic, co mogłoby zostać odebrane przez moich gości jako wrogie, rozumiesz? Na głos, proszę.

A teraz zabrzmiało to jak groźba i dało Severusowi do myślenia.

– Rozumiem – potwierdził powoli, nie mając bladego pojęcia, z czym wiązać zmianę w nastawieniu gospodarza. – Co się stało?

Arystokrata przejechał wierzchem dłoni po linii szczęki, co należało umiejscowić jako objaw wahania podszytego niepokojem. I ton jego głosu tylko severusowe przypuszczenia potwierdził, kiedy Lucjusz przemówił przez zęby.

– Bądź jak pieprzony kwiat lotosu na gładkiej tafli jeziora.

Kurwa.


Syriusz spodziewałby się raczej nadziać za pancernymi drzwiami piwnicy na śmierciożercze komando wsparte przez dementorów i smoki, niż zastać to, co zastał, kiedy po jego Bombardzie wraz z resztkami wysadzonych drzwi opadł kurz, tynk oraz kawałki wszystkiego innego, które to z podłogi wzbił w powietrze podmuch jego zaklęcia. Jakby w zwolnionym tempie obserwował, jak o kamienną posadzkę tuż u jego stóp uderzają malowniczo ułomki szklanych menzurek, rozpryskując promieniście resztki kolorowej zawartości. Patrzył, jak w tę breję upadają kawałki słoja ze zmumifikowanymi skarabeuszami, fragmenty kamienia księżycowego i masa bliżej niezidentyfikowanych śmieci.

W niesłabnącym poczuciu zagrożenia rozejrzał się po pobojowisku, ale nie natrafił na żadnego kryjącego się w ciemnym kącie agresora. Żadnej obcej magicznej sygnatury, chociaż nieokiełznana znajoma magia szalała w przestrzeni dokoła, jakby coś uszkodziło wszystkie bezpieczniki, trzymające ją dotąd w ryzach.

Zupełnie nie wiedział, co o tym myśleć i im dłużej wgapiał się w siedzącego w epicentrum zniszczeń, uwalanego pyłem, sądzą i krwią czarodzieja w czerni, tym bardziej nabierał przekonania, że tamta herbata wczoraj przed snem była za bardzo irish.

Jeśli jednakowoż nie był to sen doprawiony procentami…

– Odbiło ci, Sev?!

– Salazarze, a ty tu czego? – usłyszał w odpowiedzi głosem tak nienawistnym, że z lekkim niedowierzaniem przyswoił, iż to naprawdę było do niego.

– No nie wiem. Sprawdzam, jakie siły nieczyste tudzież pozbawieni mózgu wariaci usiłują zawalić mi strop piwnicy, grzebiąc się przy tym żywcem pod kilkoma tonami betonu? – odburknął, sam też już rozeźlony.

Cóż, może lekko przesadził, bo magicznie wzmocniona konstrukcja budynku była w stanie oprzeć się dużo bardziej destrukcyjnej sile niż kilka klątw ciśniętych w sufit, ale i to wystarczyło do aktywowania tuzina zaklęć alarmujących, jakimi właściciel obłożył swego czasu mieszkanie przy Ealing Road.

– To jest bardzo zły moment, Syriusz.

Gospodarz nerwowo obrócił w palcach różdżkę i ponownie ostrożnie zlustrował otoczenie.

Coś mu się przypomniało, dawno temu inne pomieszczenie za innymi, magicznymi drzwiami. Znalazł wówczas szesnastoletniego Ślizgona w stanie czystej destrukcji, nieposkładanego i zupełnie bez pomysłu, co ze sobą zrobić po podniesieniu się z cholernej podłogi, usłanej pozostałościami po zdewastowanych meblach. I to skojarzenie w pierwszej chwili przyprawiło Syriusza o dreszcze.

O ile u nastolatków stany obniżonego nastroju w połączeniu z aktami wandalizmu uchodziły raczej za objaw prawidłowego rozwoju osobniczego, to u zakonspirowanego szpiega, obracającego się w towarzystwie morderców i kanali, stany depresyjne nie mogły być poczytywane za zwiastun długiego życia.

Im jednak dłużej Black wpatrywał się w przyjaciela, tym bardziej upewniał się, że to pierwsze wrażenie było całkowicie mylne.

Sev nie był rozdarty ani emocjonalnie niestabilny, na pewno nie w sposób redukujący go do kupki nieszczęścia. Ta determinacja bijąca z zimnych oczu oznaczała coś innego. Coś nowego. I Syriusz za cholerę nie wiedział, co o tym myśleć. Oczyścił machnięciem różdżki nieco przestrzeni po prawej i usiadł na podłodze obok przyjaciela.

– Potrzebowałeś zmiany, są prostsze sposoby. Może wystarczyłoby tylko przemalować? – Żart nie siadł, ale tak właściwie cichy głosik w syriuszowej głowie powiedział mu, że nie można tego zbyć śmiechem. – Co to ma być?

– Technika relaksacyjna.

– Zdemolowałeś własną pracownię, żeby się zrelaksować… Jasne, to ma sens. – Syriusz przewrócił oczami. – Sev, ja wiem, że masz ostatnio w życiu dużo stresu, ale…

Mężczyzna jęknął i obdarzył rozmówcę spojrzeniem pełnym politowania. Poruszył się, jakby zamierzał wstać.

– Kurwa, a mogłem rozpieprzyć jakiś pustostan.

– Ale rozpieprzyłeś nasze mieszkanie, niszcząc je metodycznie kawałek po kawałku, aż naruszyłeś osłony i ściągnąłeś tu mnie – zauważył Syriusz, nie pozwalając się potraktować z góry. – Proszę bardzo, pofatygowałem się, by wesprzeć cię światłą radą w obliczu dylematu, którego naturę mi zaraz przybliżysz. Bo to, że coś każe ci pastwić się nad wyposażeniem wnętrz, niewiele mi rozjaśnia. Więc słucham. Może być od końca.

Z miną dziecka przywołanego do porządku przez dorosłego, Sev zgrzytnął zębami i ponownie oparł się plecami o ścianę.

– Dałem dupy. – Zażenowanie przeważyło nad gniewem, co dowodziło nietypowej dla niego pogłębionej autorefleksji. – Zdecydowałem dać sadystycznej psychopatce władzę, której nigdy nie powinna mieć. Nie doszacowałem konsekwencji.

– Sev, to nie twoja wina. Bellatrix Lestrange zbiera na swoje konto.

Tamten tylko prychnął.

– Podarujmy sobie część, w której upewniasz moje sumienie, że głębokie rozterki moralne sytuują mnie po właściwej stronie barykady. Nie zrobiłem tego w imię jakiegoś wyższego dobra, ale z czystego egoizmu.

– Wybrałeś wzmocnić pozycję Bellatrix zamiast otwarcie konfrontować się z Malfoyem, bo może być jeszcze potrzebny. Racjonalne i przemyślane posunięcie.

Sev zaśmiał się zimno.

– Nie chciałem konfrontacji z Lucjuszem – syknął, z naciskiem na ostatnie – bo przestał być tylko misją. To obchodziło mnie bardziej niż potencjalne szkody… trupy, które zostawi za sobą Bellatrix, kiedy poczuje się bezkarna. – Przeczesał palcami włosy. – A teraz to wymknęło się spod kontroli. I muszę coś z tym… z nią zrobić, zanim będzie gorzej.

– Teraz nie masz ruchu – zauważył chłodno Syriusz, nie mogąc przejść obojętnie nad zupełnie niespodziewaną reakcją zawsze chłodnego taktyka, odcinającego się od emocji przy podejmowaniu kluczowych decyzji. – Jeśli jakimś cudownym zrządzeniem losu ta szurnięta baba magicznie nie zniknie...

Urwał, bo przeraziło go to wymowne spojrzenie, a jeszcze bardziej zdecydowanie, wypisane na zaciętej, bladej twarzy.

– Nie spróbujesz zabić Bellatrix Lestrange.

– Bo będzie ci jej brakować?

Syriusz obrócił się tak, by Sev nie mógł uniknąć jego wzroku.

– Bo będzie mi brakować ciebie.

– Nisko mnie cenisz.

– Zgodnie z kwalifikacjami. Jesteś genialnym mistrzem eliksirów, potężnym oklumentą, przebiegłym szpiegiem… – Palec wskazujący wbił boleśnie w klatkę piersiową przyjaciela, niezrażony jego nieprzyjemnym grymasem. – Ale gdyby nie ograniczenie zaklęcia tarczy, zmasakrowałbym cię w pojedynku, że nie byłoby co zbierać. A Bellatrix w starciu jest szybsza i bardziej nieprzewidywalna niż ja.

– Nie zamierzam jej ceremonialnie wyzywać na udeptaną ziemię.

– A także nie otrujesz jej, bo będziesz pierwszym podejrzanym – podpowiedział Syriusz usłużnie. – I nie myśl o napuszczeniu na nią kogoś trzeciego albo zaangażowaniu wspólnika w zbrodni, nawet nieświadomego swojej roli. Ta jędza dla zabawy wchodziła do głowy gościom Oriona i rzucała ze złośliwości Imperiusa, zanim dostałem sowę z Hogwartu. Jest zapewne lepsza w magii umysłu niż Malfoy. – Zakończył śmiertelnie poważnie. – Nie rób tego, bo albo skończysz martwy, albo spalony. A to nikomu się do niczego nie przysłuży.

Odczekał, ile było konieczne, by Sev we własnej głowie przeszedł proces od zaprzeczenia, przez bunt, do akceptacji.

– Dlatego nie chciałeś, żebym szedł w konfrontację z Lucjuszem? Nie miałbym z nim wielkich szans jeden na jednego?

Kiedy wreszcie Sev się odezwał, już nie przemawiał przez niego gniew. Pytanie nie było też próbą sprowokowania sprzeczki czy rozładowania frustracji. Po prostu chciał wiedzieć i polegał na fachowym syriuszowym osądzie.

A Syriusz nie mógłby tego, w większości niezasłużonego, pokładanego w sobie zaufania zawieść, bezwstydnie przyjacielowi kadząc.

– Wytarłby tobą podłogę, chociaż raczej by cię nie zabił, skoro chodziło mu po głowie, żeby się dogadać. Twoją przewagą zaskoczenia byłyby autorskie klątwy, ale w starciu bezpośrednim… Nie masz ułamku doświadczenia Malfoya. Tymbardziej Bellatrix czy Lestrange'ów.

Syriusz wiedział, o czym mówił. Z częścią voldemortowych kundli miał wątpliwą przyjemność skrzyżować różdżki jeszcze w służbie Zakonu i ramach vendetty za Charlusa, co do reszty był na bieżąco z raportami z aurorskich misji i na podstawie zestawień ofiar mógł z małym marginesem błędu oszacować potencjał poszczególnych śmierciożerców.

Co do Seva, ich pojedynki ze szkoły, i to te na siódmym roku, nie noszące jak wcześniej znamion znęcania, teraz wydawały się prehistorią, a jednak jeśli nie mówiły nic o obecnych umiejętnościach ex-Ślizgona, to sporo zdradzały o jego sposobie myślenia. Więcej przyjaciela walczącego na jego aktualnym poziomie widział Syriusz w urywakach wspomnień, gdy co jakiś czas wspólnie na potrzeby wywiadowcze rozbierali coś na czynniki pierwsze z pomocą myślodsiewni. Ale przede wszystkim znał go.

W odróżnieniu od reszty Wewnętrznego Kręgu, Sev nie szukał na polu bitwy bezpośredniej konfrontacji. Korzystał za to ze sposobności wtopienia się w grupę i tak dobierał misje w terenie ‐ zawsze w składzie z kimś, kto lubił wyrywać się przed szereg, chętnie siejącym jednoosobowo najpoważniejsze zniszczenia. Z kolei mistrz eliksirów wolał tło. Nie skupiał się na wciągnięciu w grę równego sobie przeciwnika. Nie chciał angażować się w pojedynki, których rozstrzygnięcie wymagało znacznie więcej niż rzucenia przypadkowego Crucio albo zabłąkanej Sectumsempry. Koledzy z Mrocznym Znakiem poczytywali to za asekuranctwo słabego wojownika, obawiającego się za bardzo skupić na sobie uwagę aurorów i narazić się na ich zemstę.

W rzeczywistości Sev nie pozwalał sobie stwarzać sytuacji, by taka walka zaczęła go pociągać. Albo, nie daj Merlinie, by w konsekwencji przypadkowo zabił kogoś, kto nie był wrogiem.

Drugą stroną medalu było to, że w konsekwencji od czasów Hogwartu niewiele się na tym polu rozwinął. Swoją siłę, użyteczność i miejsce u boku Czarnego Pana zbudował na przymiotach osobistych i umiejętnościach, które były unikatowe w armii śmierciożerców, w większości po prostu śmiertelnie niebezpiecznych morderców. W chwilach takich jak ta, to ostatnie przypominało o sobie, śmiejąc mu się w twarz.

– A Carrow?

Syriusz rozważał chwilę.

– Alecto czy Amycus?

Sev przekął szpetnie i przejechał dłonią po policzku, rozmazując krew na warstwie sadzy, jakby nakładał barwy wojenne.

Syriusz taktownie przekierował uwagę na inne kwestie. Nie, żeby jakieś bardziej radosne.

– Myślę, że w sprawie horkruksów doszliśmy do ściany i potrzebujemy wprowadzić w temat kogoś z szerszymi kompetencjami – zaproponował ostrożnie. – Ja stoję w miejscu. Jeśli tobie też nic nie udało się ustalić…

Sev wyraźnie się spiął.

– Jeśli idzie o Greengrass…

– Zapomnij. – Black schował głowę w ramionach. – Jeden z moich najgorszych, najbardziej żenujących pomysłów. Nie powinienem o tym nawet wspominać. Zrobimy to inaczej.

– To na pewno – przyznał zimno Sev. – Aretha Greengrass będzie przez najbliższe miesiące raczej nieuchwytna. Dostała posadę w Hogwarcie.

Jeśli Syriusz miałby wymyślić najbardziej absurdalne zajęcie dla byłej księżniczki Slytherinu, to etat pedagoga w Szkole Magii i Czarodziejstwa w żadnym razie nie przyszedłby mu do głowy przed osuszeniem trzeciej kolejki. Pochylając się jednak nad tematem chwilę dłużej, uwzględniwszy aktualne uwarunkowania polityczne i sytuację osobistą rzeczonej wiedźmy…

– Dobrze dla niej – zawyrokował, z zaciekawieniem śledząc wyraz twarzy towarzysza. – Zważywszy, jakie pomysły miewa szanowny ojciec, pod nosem Dumbledore'a nie powinny dosięgnąć jej nieprzyjemne konsekwencje ani próby wymuszenia posłuszeństwa. – Im dłużej to mielił, tym więcej widział w tym sensu. – Chwilowo ma też z głowy sprawę ponownego zamążpójścia. Przy odrobinie szczęścia do końca letniego semestru Leighton Bulstrode przekręci się ze starości, a aurorzy zdejmą kilku innych mniej ciekawych kandydatów. – Zastanowiło go co innego. – Dyrektor raczej nie zrobiłby takiej przysługi dla Catona, więc obstawiam, że to Aretha zagrała na poczuciu winy starego z powodu jego udziału w uczynieniu jej młodą wdową w niełasce.

Sev wydawał się nieporuszony.

– Daj sobie jeszcze pół minuty.

Syriusz rozdziawił usta, ale zdecydował odczekać głupie trzydzieści sekund. Doznał olśnienia w połowie zakreślonego czasu.

– To nie bezpieczne wyjście ewakuacyjne, ale misja.

– Bardzo ryzykowna, bo przecież zarówno Riddle, jak Dumbledore wiedzą, że ten drugi spróbuje ją namówić do szpiegostwa. I każdy na swój sposób ukarze za podejrzenie nielojalności – dopowiedział szpieg, jak nikt inny rozumiejąc konsekwencje tej nowej sytuacji.

Syriusz poczuł, jak uderza w niego fala gorąca.

– Pomysł Bellatrix?

– Tak uważa Malfoy. W jego opinii Bella chce trzymać w szachu Catona i ani przez chwilę nie zawaha się, by użyć tej dźwigni. Ma gdzieś, że to szkoła pełna dzieci. Może też zlecić Greengrass dodatkowe niebezpieczne zadanie dla kaprysu. Panie nigdy nie kryły wzajemnej niechęci.

– Ale ty tak tego nie widzisz.

– Myślę, że Bella jest przekonana, iż to był jej genialny pomysł. Greengrass bardzo dobrze udawała zaskoczoną.

To było niedorzeczne.

– Daj spokój, Caton by tak nie ryzykował.

– Pomysł jest Arethy. – Sev przymknął powieki i rozmasował nasadę nosa. –

To jej sposób na odzyskanie wpływu na wydarzenia. Wejście w rolę gracza.

Syriusz wywrócił oczami.

– Brzmi jak ktoś, kogo znam.

– O nie. Nie wiem, co mnie musiałoby odwalić, żebym w coś takiego wszedł. Jakby jeden skurwiel regularnie grzebiący mi w głowie to było mało. A ja mam mniej do stracenia. – Zaklął szpetnie i słojem, który mu się nawinął pod rękę, cisnął w przeciwległą ścianę z taką pasją, jakby chciał ją przebić na wylot. – Pieprzona idiotka.

Zapadła cisza, którą Syriusz wykorzystał na poukładanie sobie tego w sensowną całość. I poraziły go doraźne wnioski. Może jednak nadinterpretował?

– Aretha Greengrass jest dorosła i zamierza rozegrać Bellatrix po swojemu, dla własnej korzyści. Może to jest rozwiązanie twojego problemu.

Sev miał mord w oczach.

– Greengrass wydaje się, że umie grać w tę grę, ale z Hogwartu nie ma kontroli nad niczym. A już najmniej nad tym, co Bellatrix będzie o niej i jej użyteczności szeptać Czarnemu Panu do ucha. Ani co bez jej rad odwali Caton. Albo jak zaplanował wykorzystać jej obecność w szkole Dumbledore'a.

– Sev, pozbycie się mojej kuzynki nie cofnie czasu i nie naprawi tej sytuacji.

– Wiem – zgodził się.

– Jeśli chcesz coś jeszcze rozwalić, nie krępuj się.

Syriuszowi odpowiedział zimny, sarkastyczny śmiech.

– Niewykluczone, że skorzystam. – Sev przechylił głowę i przestał się uśmiechać. – Karma to dziwka.

– Co?

– Od dwóch lat moje popieprzone jazdy doprowadzają cię do stanów lękowych. – Odetchnął głębiej. – Wyobraź sobie, że ta walnięta wiedźma jest grubo bardziej popieprzona ode mnie.

Syriusz bez słowa wspiął się po schodach, by wydostać się z dusznej, ciasnej przestrzeni. Dopiero, gdy znalazł się w przestronnym salonie, pozwolił sobie na siarczystą wiązankę pod adresem czyichś matek.

Aretha Greengrass.

Oczywiście.

A przez ostatnie tygodnie Syriusz nabierał już coraz silniejszego przekonania, że dożyją końca tej jebanej wojny.


Martisz, misqa, Seshien, Elsinoe - dziękuję za komentarze.

Tytułem ogłoszenia - z uwagi na coraz bardziej dającą mi się we znaki upierdliwość tutejszego serwisu, jak również świadomość, że życie tutaj zamiera, powoli wdrożyłam zasiedlanie AO3. Jestem tam pod tym samym nickiem. Na razie wrzucam po kawałku JB, docelowo (w miarę możliwości i czasu) przeniosę również NPW, celem równoległej publikacji. Ale to kiedyśtam ;)