To był dla Hogwartu rok zdecydowanie wyjątkowy. Rok, w którym naukę rozpoczęło wielu uczniów, których nazwiska w przyszłości miały stać się głośne w świecie czarodziejów. To właśnie tej jesieni progi szacownej szkoły przekroczył po raz pierwszy James Potter, ojciec Chłopca, Który Przeżył, a także Syriusz Black, Remus Lupin i Peter Pettigrew – jego wierna banda, swymi numerami siejąca słuszny postrach wśród nauczycieli. Wtedy też brać uczniowska powiększyła się o Severusa Snape'a – postać tyleż barwną, co groźną.

Severus nie był z całą pewnością duszą hogwarckiego towarzystwa. Śmiało można stwierdzić, że inni uczniowie go nie lubili . Z drugiej strony – on po prostu nie dawał się lubić. W chwili, gdy pojawił się w Hogwarcie znał już więcej czarnomagicznych zaklęć niż niejeden dorosły czarnoksiężnik i nie wahał się ich wypróbowywać na swoich kolegach. Był co prawda niezwykle zdolny, pojętny i ambitny, ale wyśmiewany przez rówieśników i z tego powodu bardzo zgryźliwy i samotny. Jednak, czy zawsze tak było? Czy Severus Snape zawsze, przez całe życie był sam?

Oczywiście, że nie! To po prostu niemożliwe. Czy można wyobrazić sobie człowieka, który nie miałby absolutnie żadnego towarzystwa? Który przez całe dnie i noce nie miał nikogo? Który nigdy z nikim nie rozmawiał? Przez całe tygodnie, lata? Nie, to wykluczone! I tak oto do tej historii tryumfalnie wkracza postać przez dłuższy czas pomijana (a z jakich powodów, to jeszcze się wyjaśni; wiadomo tylko, że maczało w tym palce Ministerstwo Magii) – Merriwether MoFire, rówieśnica Snape'a i Pottera, uczęszczająca do tej samej, co oni, klasy.

Merriwether była nawet nieco podobna do Severusa – tak samo nachmurzona i nieprzyjemna… i tak samo nietowarzyska. Panna MoFire budziła paniczny strach wśród uczniów, zanim jeszcze pojawiła się w Hogwarcie. Istotny wpływ na to miała rodzina, z której miała nieszczęście pochodzić. Rodzina ta nie brała czynnego udziału w życiu czarodziejskiej społeczności, ale mimo to cieszyła się żywym zainteresowaniem. Jej widmo wisiało nad magicznym światem jak groźne fatum. Wbrew temu, co można by sądzić, nie była to wcale rodzina czarnoksiężników. Przeciwnie, „czarne owce", które się w niej kiedykolwiek pojawiły, Merriwether była w stanie policzyć na palcach jednej ręki. Hm… Cóż więc było nie tak? MoFire'rowie byli dość liberalnie nastawieni, jeżeli chodzi o dobieranie życiowych partnerów. Jednym słowem, do przodków Merriwether należały zarówno olbrzymy, jak gobliny, elfy, wile, banshee, strzygi, wampiry, wilkołaki… Właściwie wszystkie możliwe humanoidalne stworzenia. Ponad to większość MoFire'ów należała do grona wybitnych czarodziejów, badaczy i eksperymentatorów. Fakt ten z jednej strony sprawiał, że w ich rodowej siedzibie znajdowały się różnorodne nagrody i wyróżnienia za odkrycia w dziedzinie nowych zaklęć i eliksirów, z drugiej jednak strony piwnice MoFire's Hall zaludniali czarodzieje w wyniku nieudanych eksperymentów poprzemieniani w niewyobrażalne monstra. Większość z nich była oczywiście nie tyle groźna, co zabawna.

Jedna z najbardziej znanych w szerokim świecie historii rodowych MoFire'ów opowiada o ciotecznym pradziadku Merriwether, który zapragnął sprawdzić, jakie zaklęcia są w stanie zadziałać na wilkołaki (wbrew powszechnemu, i słusznemu!, poglądowi, że żadne). W tym celu cioteczny pradziadek wyszedł z domu w noc pełni księżyca, odnalazł w pobliskim lesie wilkołaka (może nawet swojego kuzyna?) i bez żadnej osłony szył w niego wszystkimi znanymi sobie urokami. Oczywiście nie zdążył ich zbyt wiele wypowiedzieć. Za to w niedługim czasie sam mógł sprawdzić, jak to jest „mieć w sobie coś z wilka".

Trudno się dziwić, że mająca w sobie tak dziwaczną mieszankę krwi Merriwether budziła niepokój. Jednak dziewczyna, sama w sobie, wyglądała zupełnie normalnie. Nie była może zbyt ładna – szpecił ją drwiąco-wściekły wyraz twarzy, zimne spojrzenie zielonkawych oczu, dziwnie chłodne i złe, jak na tak młodą osóbkę, i zadarty nos. Jej brązowe włosy były zawsze nieco wzburzone i układały się tak, jak chciały. Stanowiło to powód ciągłych kpin ze strony innych dziewczyn, bo nietrudno się domyślić, że początkowy strach braci uczniowskiej prędko ustąpił miejsca złośliwościom i śmiechom.

Och, i jeszcze najważniejsza rzecz, jeżeli chodzi o Merriwether MoFire. Była to zdecydowanie przedstawicielka rodu najczystszej krwi w świecie czarodziejów. Krwi tak doskonałej, że nawet Malfoyowie mogli uchodzić przy niej za szlamy. Bo o ile obecność mugoli w rodzinie w powszechnej opinii psuje krew, o tyle pokrewieństwo z różnego rodzaju potworami i magicznymi stworami wpływa dziwnym trafem raczej na polepszenie jej jakości. Łatwo zatem domyślić się, do jakiego domu została przydzielona Merriwether… Jasne, że do Slytherinu! I przynajmniej na początku okazała się dzieckiem absolutnie godnym tego przydziału.

Merriwether nie zdążyła poczuć się samotnie w Hogwarcie. Ona nawet nie zauważyła, że nie ma koleżanek. Jak to możliwe? Hm… Stwierdzenie, że inni ludzie byli Merriwether obojętni jest mocno przesadzone – panna MoFire innych ludzi nawet nie zauważała. Po pierwszym roku nie potrafiłaby nawet wymienić nazwisk osób, z którymi chodziła do klasy. Właściwie nie znała nawet ich liczby (!), zaczytana i zamyślona, na dobrą sprawę zajmowała się wyłącznie nauką (którą uwielbiała, co było nie aż tak typowe dla Slytherinu i stanowiło pierwszy nieprzyjemny zgrzyt), jednak w drugiej klasie złośliwe zaczepki pod jej adresem znacznie się nasiliły i musiała na nie odpowiedzieć. A zdecydowanie nie była bezbronna…