– Witam wszystkich na pierwszej lekcji obrony przed czarną magią w nowym roku szkolnym w Hogwarcie. To już trzecia klasa, więc myślę, że zaczniemy od małej powtórki – mówił mały profesor Flitwick stojący na swoim biurku. – Panie Lupin, proszę powiedzieć, co pan wie o bahankach.

Bardzo blady chłopiec o podkrążonych oczach siedzący obok Syriusza Blacka podniósł się z ławki i trochę zmęczonym głosem zaczął odpowiadać.

– Co za nudy – szepnęła w tej samej chwili, w ostatniej ławce, Merriwether MoFire do Severusa Snape'a. Podparta na jednej ręce, drugą ze średnim zainteresowaniem przewracała podręcznik o wiele mówiącym tytule „Stworzenia bardziej groźne. Podręcznik stopnia trzeciego kursu czarodziejów" Augustianusa „Smokusa" Drumgaduma. Miała znudzony wyraz twarzy i półprzymknięte oczy.

– To dopiero trzeci dzień. Ciekawe, co będzie dalej – odparł z lekkim roztargnieniem jej towarzysz. On z kolei ze znacznie większym zainteresowaniem czytał książkę do eliksirów.

– A temu co znowu? – spytała dziewczyna, mając na myśli Lupina, który ze zbolałą miną pocierał ręką czoło.

– Obchodzi cię to?

– Wcale.

Severus uśmiechnął się pod nosem, ale po chwili zesztywniał, podniósł powoli wzrok na Lupina i wpatrzył się w niego, jakby widział go po raz pierwszy na oczy.

– Co się stało? – zapytała Merriwether.

– Czekaj, to musi coś być… Coś z nim musi być nie tak, on tak zawsze dziwnie wygląda.

– A co konkretnie?

– Skąd mam wiedzieć. Po prostu przyszło mi to do głowy. Tutaj coś się musi kryć…

– Jasne, tak naprawdę to wampir w przebraniu.

– Mówię poważnie.

– Ja też! Znam całe mnóstwo wampirów. Potrafią się nieźle maskować – powiedziała ironicznie. – Daj spokój!

– Ten Lupin coś ukrywa i ja się dowiem. On nie jest normalny.

– Severusie, chyba nie sądzisz, że ty jesteś normalny. Jeżeli ktoś ci tak powiedział, to cię skrzywdził.

– Oj, zamknij się i przypatrz.

MoFire popatrzyła na Lupina, którego profesor Flitwick właśnie nakłaniał do odwiedzenia skrzydła szpitalnego. Wyglądał okropnie.

– Może złapał jakieś świństwo?

– Niemożliwe, jest taki tylko od czasu do czasu.

– Rób, co chcesz. Zabaw się w aurora i pośledź go trochę.

Lupin wyszedł, a profesor wypytywał teraz uczniów o wróżki zębuszki, koboldy i kłapousznice.

– Auror? To mi coś przypomina, patrz!

Severus wyciągnął z torby opasłe tomisko i podał Merriwether. Na okładce widniały wielkie, tłoczone, złote litery, które wszem i wobec głosiły tytuł dzieła:

PODSTAWOWY KURS OBRONY MAGICZNEJ
(z rozszerzeniem)
dla
Kandydatów na Członków Grup Szturmowych
poziom pierwszy AB9Z
Ministerstwo Magii
Wydział Bezpieczeństwa

– Ekstra! – prawie krzyknęła MoFire, więc oboje szybko się schylili, żeby Flitwick nie mógł dociec, skąd dobiegł głos. – Skąd to masz?

– Znalazłem.

– Przestań się zgrywać, jesteś beznadziejny!

– No dobra, kupiłem na Nokturnie. Tylko tam sprzedają nieletnim. W Esach i Floresach zagrozili mi za to Azkabanem.

Merriwether zerknęła na spis zaklęć.

– O kurde!

– Nie rozumiem, dlaczego się boją, że to przeczytamy – mruknął Snape.

– Bo to źle wiedzieć. Żyjemy w wiekuistym przekłamaniu. Ministerstwo kryje…

– Przestań, znowu zaczynasz! – Severus skrzywił się i zaczął naśladować jej sposób mówienia: – Oni wszyscy tkwią w spisku. Rząd nami steruje. – To ostatnie powiedział odrobinę za głośno, więc oboje znowu przypadli do ławki.

– A tak na poważnie, to dlaczego uczą nas tak mało zaklęć? – Merriwether przerzucała szybko kartki.

– Ze strachu.

– Jasssne…

– Serio, tak naprawdę aurorzy to debile. Przyjmują wszystkich, bo mało kto się zgłasza. Z tego powodu kursy są coraz słabsze, żeby mogli nadążyć. Nic nie potrafią. Więc i my musimy umieć mniej, aby można nas było pokonać. Dla inteligentnych to oczywiste, ale tobie też mogę wyjaśnić.

Merriwether kopnęła go po ławką, ale nie trafiła, więc rzuciła w niego Zaklęcie Lekkiego Podskoku. Wyrżnął kolanem w blat i syknął. Zamierzył się z własnej różdżki, lecz w tej chwili Flitwick popatrzył w ich stronę. Schylili się, jak na komendę. Profesor nie odwracał głowy. Wytężał wzrok, poszukując źródła hałasu, a jednocześnie słuchał wywodów Hiacynty Wottlewalk na temat pryszczomotków. MoFire odezwała się, leżąc z policzkiem przyciśniętym do ławki:

– Gadasz bzdury. Założę się, że w Hogwarcie i tak rozszerzaliby nam materiał.

– Więc czemu tego nie robią?

Merriwether zamyśliła się, a chwilę później jej oczy rozjarzyły się niewróżącym nic dobrego blaskiem. Zazwyczaj wyglądała tak, gdy wymyśliła coś naprawdę złośliwego.

– Hm… Może o to zapytam?

– Nie odważysz się!

– Zakład?

Dziewczyna wyprostowała się, a jej ręka błyskawicznie powędrowała do góry.

– O proszę! – ucieszył się nie wiadomo z czego profesor. – Panna MoFire chce nam opowiedzieć o banshee.

– Co? Nie! Ja… To znaczy, chodziło mi o coś innego.

– W czasie lekcji zajmujemy się tylko lekcją, panno MoFire.

– Tak, to jest związane z lekcjami obrony przed czarną magią.

– Świetnie. Najpierw posłuchamy o banshee, a reszta za chwilkę. Prosimy.

Merriwether nie lubiła, gdy coś szło nie po jej myśli.

– Nie obchodzą mnie banshee – rzuciła, zaciskając zęby ze złości. – Wszyscy wszystko o nich wiedzą.

– Więc nie będzie to dla pani problem, prawda?

Snape zaśmiał się ironicznie, a w Merriwether się zagotowało. Zaczęła mówić szybko drwiącym, napastliwym tonem. Jej obelżywe zachowanie i jawne kpiny z profesora oburzyły niemal całą klasę. Wszyscy aż nadto odczuli, że przesadziła, a sam profesor zbaraniał.

– Banshee to humanoid. Wywodzi się z ludu Sidhe, czyli Elfów, ale jest zniekształcona i spotworzona. Występuje w postaci smukłej dziewczyny o zielonkawej cerze i długich włosach. Rudych włosach. Na wschodzie to z kolei wstrętna starucha ubrana w łachmany lub błoto i chwasty – lokalne miano, kikimora. Według jednej wersji jej przeraźliwy krzyk słyszą niektórzy ludzie na dzień przed śmiercią. Według innej, banshee grasuje na trzęsawiskach, zwodząc wędrowców i topiąc ich w bagnach. Z banshee można sobie poradzić na kilka sposobów: specjalnym odstraszającym zaklęciem Vade expecto lub zaklęciem przeniesienia Vanish. Ale to nie do końca skuteczne, ponieważ te zaklęcia tylko przeganiają banshee. Prościej ją po prostu zlikwidować. – Na te słowa kilka dziewcząt pisnęło, a profesor Flitwick zamarł. – W tym wypadku najlepsza jest oczywiście Bombarda lub Explotum. Czy to wystarczy?

– Tak. Może pani usiąść, panno MoFire.

– A moje pytanie?

– Słucham – profesor mówił dziwnie chłodnym tonem.

– Dlaczego uczymy się tak mało zaklęć obronnych?

– Uczymy się ich tyle, ile należy.

– Nie! Uczymy się bzdurnych teorii, które nie są do niczego potrzebne i które nikogo nie obchodzą. Kujemy na pamięć opisy durnych glęgatek, dusiołków i bahanek, a w ogóle nie znamy zaklęć przeciw innym czarodziejom.

– Nie będzie więcej walk czarodziejów, te czasy minęły. Uroki nie są już potrzebne. Może się pani obawiać najwyżej tych „bzdurnych teorii", które żywe hasają po Zakazanym Lesie. Z nimi musi sobie pani radzić.

– Bzdura! Na to nie trzeba tylu zaklęć. Po jednym na stwora, przecież to głupota! Wystarczy pierwsze lepsze zaklęcie, bo tutaj chodzi o przekonanie, że zadziała, a nie o formułki, pan dobrze o tym wie, profesorze! – Merriwether z każdą chwilą robiła się coraz bardziej wściekła i podświadomie zaczęła tupać nogą.

Profesor przeciwnie – był ostentacyjnie spokojny.

– Zastosowanie Bombardy wobec banshee to barbarzyństwo, panno MoFire, morderstwo.

– Proszę nie zmieniać tematu! Mnie chodzi o walkę z przeciwnikiem, o OBRONĘ, której pan nas nie uczy! Znamy tylko głupie Protego!

– Proszę nad sobą panować.

– Nie!

– Slytherin traci trzydzieści punktów, panno MoFire. Proszę wyjść z klasy.

– I bardzo dobrze! – Merriwether tupnęła nogą, jednym ruchem zgarnęła książki do torby i zarzuciła ją sobie z impetem na ramię. Nie mówiąc już ani słowa, wyszła, trzaskając drzwiami.

Większość klasy w tym momencie odetchnęła z ulgą, inni wciąż byli oszołomieni czy też przerażeni. Sposób, w jaki Merriwether MoFire radziła pozbyć się banshee i każdego innego magicznego stworzenia, niewątpliwie zrobił wrażenie. Śliczna Adelinda Bride, która wśród swoich przodków również miała Elfów, ale tych czystej rasy, nie mogła w nocy spać. Malutki profesor zakończył lekcje przed dzwonkiem i ze zbielałą twarzą zasiadł za biurkiem. Zza wysokiego blatu wychodzący z klasy uczniowie widzieli tylko czubek jego głowy, wspartej bezsilnie na dłoni.


Severus Snape dogonił Merriwether na korytarzu. Naburmuszona szła ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i rzucała na boki spojrzenia mogące zabić. I to nie tylko banshee.

– Nienawidzę Flitwicka – odezwała się po chwili. – Musi mieć w sobie mugolską krew. Czarodziej czystej krwi tak by nie reagował.

– Nie wiesz? – Severus zatrzymał się, popatrzył jej w oczy tak, że też stanęła, i powiedział z zimną wściekłością – Zawsze tak jest, gdy ich o coś pytasz albo prosisz. – I ruszył przed siebie, drżąc ze złości.

Wzburzenie Merriwether ustąpiło przed zaciekawieniem jego podejrzanie ostrą reakcją. Ruszyła za chłopakiem.

– Co masz na myśli?

– Nic. Nieważne

– Jak sobie chcesz.

– Ale mam pomysł.

– Hm?

– Będziemy się sami uczyć obrony przed czarną magią. Nie potrzebujemy niczyjej pomocy.

– A to niby jak?

– Mamy nasze podręczniki. Mamy książkę z ministerstwa. A w bibliotece jest całe mnóstwo starych książek z przeciwzaklęciami, z obrazkami. Wszystko jest tam dokładnie pokazane krok po kroku. I tam zaklęć nie żałują. Będziemy ćwiczyć na sobie nawzajem, potrzebujemy tylko sali.

Merriwether zmrużyła oczy i uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

– Taki uczniowski klub, co?

W tej chwili w szkole rozległ się dzwonek.

– Co teraz mamy?

– Eliksiry.

– Uch! Jak ja tego nienawidzę!


W tamtych czasach nauczycielem eliksirów i równocześnie opiekunem domu Ślizgonów był Basilius Borutnikow. Był on bardzo chudy, miał pociągłą twarz i długie czarne włosy poprzetykane srebrnymi nitkami. Pochodził naturalnie z rodziny czystej krwi i miałby wszelkie zadatki na czarnoksiężnika, gdyby nie był niesamowicie leniwy. Profesorowi Borutnikowi nie chciało się absolutnie nic, nawet uczyć zaklęć. Szkołę ukończył z fatalnym wynikiem, ale jakimś cudem okazał się całkiem dobry z mikstur i to w pewien sposób go uratowało – po prostu został w Hogwarcie jako nauczyciel i w ten sposób przez dobre czterdzieści lat prawie go nie opuszczał… bo mu się nie chciało. Basiliusa nic nie interesowało i nie ciekawiło. Z tego powodu był wprost fatalnym opiekunem i nauczycielem, i ze swoimi podopiecznymi nie utrzymywał żadnego kontaktu. Ograniczał się do niewchodzenia im w drogę i żądał w tym wzajemności.

Merriwether i Severus dotarli do klasy spóźnieni, ale na Borutnikowie nie robiło to wrażenia, nie podnosząc nawet głowy, skinął im od niechcenia ręką, co znaczyło: „Siadajcie", a potem uderzył różdżką w dziennik, zmieniając zapisany stan klasy.

Dopiero po kolejnych kilku minutach, gdy w klasie zapanowała cisza, Basilius Borutnikow podniósł się, obrzucił uczniów znudzonym spojrzeniem i monotonnym tonem, przypominającym nieco ziewnięcie, powiedział:

– Otwórzcie książki na stronie… hm… tej z eliksirem śmiechu, sporządźcie go i złóżcie próbki na biurku.

Ponownie usiadł, położył łokcie na oparciach krzesła, złączył czubki palców, naśladując w tym nieco dyrektora Dumbledore'a, i wykrzywiwszy usta w uśmiechu ni to złośliwym, ni to znudzonym, zapatrzył się przed siebie. Tkwił tak do końca lekcji.

Severus odnalazł miksturę w podręczniku Jonathana Lumousisa pod wiele mówiącym tytułem: „103 przepisy na magiczne eliksiry i preparaty" i zabrał się do pracy. Merriwether zwyczajowo rozpoczęła zadanie od kopnięcia w swój kociołek, ale ponieważ nie wypełnił się dzięki temu gotowym wywarem, zaczęła zniechęcona wygrzebywać z torby potrzebne składniki.

Kiedy po pół godzinie jej mikstura, zamiast przybrać odpowiedni kolor, zaczęła mienić się tęczowo i potwornie dymić, Snape nie wytrzymał.

– Wszystko robisz źle.

– To moja wina?! To się tak po prostu…

– Dobra, zamieńmy się kociołkami.

Szybko zamienili się miejscami, jak to się zdarzało na prawie każdej lekcji eliksirów.

– Tylko się nie przyzwyczajaj – ostrzegł Severus, a potem spojrzał na stół i zaklął.

Miejsce pracy Merriwether stanowiło istne pobojowisko. Na ławce walały się wszystkie składniki, jakie wymieniał list z Hogwartu. Zmieszane razem, nawet poza wywarem dziwnie posykiwały i dymiły. Na biurku jej kolegi panował z kolei tak rygorystyczny porządek, że Merriwether instynktownie postąpił krok do tyłu.

– Uch!

– Nie stój tak – powiedział Severus. – Udawaj, że coś robisz.

– Świetnie.

– Tylko nie gmeraj przy moim eliksirze. Jak coś spieprzysz, zabiję! Zostaw to wilcze ziele, tego nie ma w składzie. I tego też!

– To co mam robić?

– Mieszaj, chociaż nie… Nie! – krzyknął, przypominając sobie, jak jedna z nieudanych mikstur MoFire eksplodowała przy pierwszym przez nią dotknięciu. – Najlepiej nic nie rób.

Merriwether MoFire była kompletnym eliksirowym beztalenciem. Właściwie należała do osób, które potrafią przypalić nawet wodę. Tym samym Severus już rutynowo sporządzał dwa eliksiry na raz.

– Sam nie wiem, czemu to robię.

– A ja wiem.

– No?

– Kto zda za ciebie historię magii?

– Znalazła się fanka historii!

– Nienawidzę tych bzdur! Po prostu prawie wszyscy ci ludzie, o których opowiada Binns, to moi przodkowie. Nie powiesz chyba, że nie znasz dziejów swojej rodziny?

– Niestety – odrzekł z przekąsem – moja rodzina nie jest ani tak duża, ani tak starożytna.


Wieczorem, w odległym kącie pokoju wspólnego Slytherinu, Merriwether i Severus jeszcze raz omawiali po cichu jego pomysł.

– Zaczynamy od razu – mówiła MoFire. – Dzisiaj w nocy poszukamy sali.

– Poczekam, aż wszyscy w mojej sypialni zasną i zejdę na dół. Dam ci znać błyskopiskiem.

– Dobra. Idę teraz na górę dla niepoznaki. Adieu!

W sypialni były z Merriwether jeszcze tylko dwie dziewczyny. Łóżka czwarte i piąte pozostawały wolne. Jej towarzyszki były bliskimi koleżankami, Merriwether nie postrzegała ich jako zbyt kłopotliwe. Cały dzień upływał im na chwaleniu się sobie nawzajem czcigodnymi przodkami i ich dokonaniami, a ponieważ z wiadomych przyczyn nie mogły robić tego przy pannie MoFire (w końcu jej rodzina była najdoskonalszej rasy), skwapliwie starały się trzymać od niej z daleka. Dodatkowym plusem Modeny Parkinson i Audrey Henderson było to, że dość wcześnie chodziły spać. Merriwether zdążyła się więc nieźle wynudzić, zanim trzymany przez nią błyskopisk – malutki, okrągły przedmiot czarodziejskiej sygnalizacji – zaczął wydawać z siebie ciche dźwięki i migotać.

– Co tak długo? – narzekała Merriwether, zbiegając ze schodów i jednocześnie narzucając szatę Hogwartu na czarną piżamę.

– We wspólnym ciągle było pełno ludzi. Tom Boudelle wrócił i cierpiał przed Ponifacją. Rzuciłem mu na łóżko zaklęcie szpilek, więc zmywamy się, zanim wszystkich pobudzi.

– Co? Idź i zdejmij to!

– Nie!

– Zrobi się raban, jak chcesz się wtedy szlajać po szkole? Belfry się zlecą!

– No to co?

– Severus, jesteś debil!

– No dobra, idę.

Wrócił po chwili, wściekły.

– Daj spokój z fochami – prychnęła na niego MoFire.

– Odwal się!

– Dobra, ty się tu zabawiaj, a ja idę.

Odwróciła się i ruszyła do drzwi.

– Czekaj na mnie! – zawołał, po czym ruszył za nią.