Merriwether żwawo podążała korytarzem, bazgrając jednocześnie w małym notesie. Po tylu latach w wiele miejsc nogi same ją niosły i nie musiała patrzeć na drogę, a listę pożyczonych książek wolała uzupełniać na bieżąco, na wypadek gdyby poniektórzy za bardzo się do nich przywiązali. Profesor Celerlaxus miał małe problemy z namówieniem jej do użyczenia biblioteczki. Przekonała ją dopiero obietnica przydzielenia Slytherinowi trzech punktów od każdej powieści, którą złożył jej nauczyciel po trwających wiele dni targach, nie mogąc złamać jej wcześniej ani odwołaniami do miłości bliźniego ani groźbą wydalenia ze szkoły. Teraz dopisała jeszcze „Przeminęło z wiatrem" dla Ozzes i „Hamleta" dla Zygfryda Shakespeare'a, i stanęła przed wrotami Sali Tortur.
– Cześć, Severusie! – rzuciła w ciemną przestrzeń, ruchem ręki zamykając drzwi.
Gdzieś z odległego końca komnaty odezwało się niezbyt zachęcające mruknięcie. Merriwether powoli zbliżyła się do niego i nagle stanęła jak wryta. Severus Snape wyglądał jakoś inaczej… Tylko co mogło być?
– Łoj! – krzyknęła, uświadamiając sobie, co właśnie zobaczyła. – Severusie, ty związałeś włosy!
W przypadku Ślizgona był to estetycznie najgorszy możliwy zabieg. Ściągnięte do tyłu włosy nadmiernie eksponowały jego duży, haczykowaty nos i bardzo pociągłą twarz, która, odsłonięta, raziła niezdrową bladością cery typową dla osób rzadko oglądających słońce.
Severus, zawstydzony i zdenerwowany, momentalnie ponownie rozpuścił włosy jednym, zdecydowanym szarpnięciem.
– Ja… nie. Wcale nie. Wydaje ci się.
– Przecież widziałam! – parsknęła.
– Nic nie widziałaś! Masz jakieś przywidzenia, Wether, u was to chyba normalne.
Rozbawiona panna MoFire dla świętego spokoju postanowiła nie kontynuować tego wątku. I tak dobrze wiedziała, o co chodziło. O Christiana!
Christian Tennyson powszechnie uchodził w Hogwarcie za drugiego najprzystojniejszego chłopaka, zaraz po Syriuszu Blacku oczywiście. Znaczyło to, że kochały się w nim wszystkie mugolaczki, a także te dziewczyny, które albo jeszcze Blacka nie widziały, albo już się odkochały, albo straciły nadzieję, albo opcjonalnie wolały niebrunetów. Wraz z rosnącą sławą Puchona coraz większą popularność zdobywała jego oryginalna fryzura, którą prezentowała teraz zatrważająca większość męskiej części szkoły.
Ale Severus?
Merriwether znowu się roześmiała, lecz ponieważ Snape mierzył ją z każdą chwilą bardziej morderczym wzrokiem, gładko zmieniła temat:
– Nie wiesz, co się dzieje? Na korytarzach nie ma żywego ducha.
– Quidditch. – Severus wymówił to słowo tak, jakby była to najobrzydliwsza rzecz, jaką kiedykolwiek miał w ustach.
– Grrrgh! – Skrzywiła się dziewczyna. – Nienawidzę tej bzdurnej gry! Banda matołów lata w tę i nazad za kretyńską piłką… Zupełnie bez sensu! A inne debile się na to gapią i podniecają nie wiadomo czym. Cóż, wiosna.
– Wiosna-radosna – przedrzeźniał ją, kręcąc głową i przewracając kartki ciężkiej księgi leżącej na jego kolanach. Severusa zazwyczaj otaczało wiele podobnych woluminów.
– Kto gra?
– Potter – rzucił i z niesmakiem splunął.
– Uhuhu! To się musisz cieszyć!
– Jeżeli jest jakiś powód, który mógłby mnie skłonić do wstąpienia do drużyny quidditcha, to możliwość zrzucenia Pottera z miotły.
– Do tego nie trzeba się ruszać z zamku. Gdyby tam nie było tylu belfrów…
– Wiem.
– A tak w ogóle, co robisz?
– Uczę się. Może jesteś tak zajęta na tej swojej mugolologii, że nie zauważyłaś, ale niedługo SUM-y.
– Tak, tatusiu. Ale o czym się tatuś tak uczy?
– O wampirach – odpowiedział, puszczając mimo uszu „tatusia".
– Phi! O wampirach to ja wiem WSZYSTKO!
– Jasne, ty zawsze wiesz WSZYSTKO!
– Naprawdę, przecież wychowywałam się z kilkoma.
Severus popatrzył na nią jak na wariatkę.
– Nie zmyślam!
Wciąż nie wyglądał na przekonanego.
– Trzeba było do mnie przyjechać i sprawdzić.
– Myślałem, że bredzisz…
– Pewnie, specjalnie, żeby zrobić na tobie oszałamiające wrażenie. Kiedy byłam mała, kilka wampirów nadal mieszkało w naszym domu.
Merriwether dobrze pamiętała te chwile dzieciństwa. Po śmierci rodziców, a także jeszcze przed, z powodu absorbującej uwagę rodziny choroby matki, nie miał się nią kto zajmować, więc dużo czasu spędzała na górnych piętrach MoFires Hall, gdzie nie było trudno natrafić na ducha czy upiora. Była tam przyjmowana raczej chętnie, „mniej zwyczajni krewni" poświęcali jej dużo czasu, którego im bynajmniej nie brakowało. W ten sposób w jakimś stopniu przyczynili się do jej wychowania. Opowiadane przez nich historie były niezwykle zajmujące i zaprocentowały na przyszłość, a drobne niedogodności w rodzaju zaklęć osłonowych, w jakie musiała zostać wyposażona dziewczynka przed spotkaniem z nimi, nie odstraszały jej.
– Powiedz mi w takim razie – spytał Severus nie bez kpiącego uśmieszku – jak to jest możliwe, że żyjąc przez tyle lat, nigdy nie spotkałem żadnego wampira, skoro ten tu facet – wskazał na trzymaną przez siebie książkę – uważa, że jest ich mnóstwo, są groźne i krwiożercze. I jak to możliwe, że sama jednym nie jesteś… Jesteś?
– Nie!
– Mamy w Hogwarcie wilkołaki, czemu nie wampiry?
– To zupełnie co innego – odpowiedziała zamyślona Merriwether. – Przede wszystkim wampiry są martwe. A nie teraz nie atakują już tak często ludzi, bo… – Popatrzyła przed siebie niezdecydowana, czy powinna to powiedzieć. – Chodzi o umowę.
– Umowę?
– Między ludźmi i wampirami.
– Ty naprawdę jesteś pogięta!
– Ministerstwo Magii – zaczęła szybko wyrzucać z siebie informacje – w porozumieniu z mugolskim zobowiązało się dostarczać im zapas świeżej krwi. Lekarze mugoli robią pacjentom coś takiego, co się nazywa transfuzją krwi. Jak się zranią i stracą dużo krwi, to przetaczają im cudzą… prosto do żył. Tę krew biorą od innych mugoli, to znaczy oni ją sami dają, bo mają to za dobry uczynek, czy jakoś tak. Część krwi trafia bezpośrednio do wampirów. Mają pożywienie bez bezpośredniego napadania na ludzi. Obie strony są zadowolone.
– Takie bujdy to możesz sobie wsadzić.
– Mój przodek jest aktualnym władcą wampirów, więc chyba wiem najlepiej. Lepiej niż wszechwiedzący Severus Snape!
– Wampiry mają króla?
– Nie króla, tylko wodza. Mój praprapraprapraprapradziadek sir Chryzostom Wiaropas Bohdanus MoFire interesował się wampiryzmem tak bardzo, że aż komuś podpadł i zainteresowało się nim Inkwizytorstwo Czarnomagiczne, czyli dawni aurorzy. Zagrozili mu śmiercią, więc przybrał nazwisko żony i pod nim publikował swoje książki. Nazwisko to brzmiało Baranowsky.
– Niemożliwe! – wrzasnął Severus. – Sir Baranowsky? W podręczniku są jego cytaty.
– A i owszem.
– To nie jest twój krewny – zaprotestował bez sensu Severus. – Nie może być.
– Czemu?
– Bo byłoby już tego za dużo!
– Wierz, w co chcesz.
Wzruszyła ramionami, sięgnęła po ułożone na najbliższym stoliku książki i zaczęła nimi żonglować, nie dotykając okładek (potrafiła coraz sprawniej i swobodniej posługiwać się darem magii zaklętym w jej dłoniach). Usiłowała dać Ślizgonowi do zrozumienia, że nic ją to wszystko nie obchodzi. I tak wiedziała swoje: udało jej się go zainteresować i długo nie wytrzyma. Faktycznie, po krótkiej chwili udawania śmiertelnie obrażonego, Severus spokorniał i zapytał ze świecącymi z zaciekawienia oczami:
– I co z tym Baranowskym?
Merriwether parsknęła.
– Chciałbyś wiedzieć? Naprawdę? Czuję się zaszczycona! Takie zainteresowanie moją skromną rodziną, doprawdy. My, prości ludzie…
– Zamknij się, do cholery!
– Ojej! Quidditch psuje ci maniery.
Severus skoczył na równe nogi i ze złości aż cały się pozmarszczał na twarzy.
– Dobra, dosyć. Wychodzę!
– Siadaj na tyłku i się nie wydurniaj. No więc dziadek badał te swoje wampiry – podjęła opowieść – łaził za nimi i nawiązywał kontakty, i pewnego dnia trochę za bardzo się do nich zbliżył, i pochlastały go. Zdziwił się. Zdziwił się do tego stopnia, że zdążył dobrnąć do domu, zanim umarł…
Tak, to była jedna z ciekawszych historii w rodzinie MoFire'ów. Erzébeta Bathory Baranowsky MoFire znalazła męża rano w łóżku i uznała, że zmarł we śnie. Jakoś nie zastanowiły jej plamy krwi pokrywające pościel, ale też po trzydziestu latach przeżytych z Chryzostomem Wiaropasem Bohdanusem niewiele mogło ją zaszokować. Zapobiegawczo pogrzeb nieszczęśnika miał się odbyć natychmiast, ale w wyniku pewnych trudności doszło do niego dopiero wieczorem. Kiedy o zachodzie słońca już, już miano zamknąć trumnę i spuścić ją do ziemi, Chryzostom otworzył oczy, wstał i rzucił się na żałobników. Na jego usprawiedliwienie trzeba zaznaczyć, że naprawdę nie chciał pogryźć żony, po prostu nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, kim, lub też czym, jest… Zresztą, Erzébeta nie zgłaszała potem szczególnych pretensji, lubiła swojego niemądrego męża i w ten sposób nie musiała się z nim rozstawać.
Chryzostoma Wiaropasa Bohdanusa MoFire Baranowsky'ego długo męczyło poczucie winy i gdy już nieco przyzwyczaił się do bycia wampirem, mając w pamięci swoje dawne życie, starał się pogodzić oba te światy – wampirów i ludzi. Trochę to trwało, w końcu czas płynie inaczej, kiedy jest się martwym, a właściwie nosferatu – żywym trupem – ale wreszcie wymyślił odpowiedni sposób, którego owocem była wspomniana umowa z Ministerstwem.
– Wszystkie wampiry – kończyła Merriwether – osiadły w jednym miejscu, olbrzymim zamku, aby było wiadomo, gdzie przysyłać krew. Lecz początkowo Erzébeta i Chryzostom przez wiele lat mieszkali u nas na strychu, podobno trudno było im się rozstać ze starymi śmieciami.
– Dlaczego nie uczą nas o tej umowie? – zapytał podejrzliwie Severus, który nadal nie był w stanie uwierzyć w rewelacje swojej koleżanki. – Dlaczego nic o niej nie ma w książkach?
– Bo o takich rzeczach się nie mówi.
– Dlaczego?
– Bo wtedy ludzie – powiedziała ostrożnie Merriwether – mogliby pomyśleć, że są bezpieczni, że nic im nie grozi ze strony wampirów.
– A tak nie jest?
– Nie. Umowa to tylko umowa, łatwo można ją złamać. Trzeba pamiętać, że wampiry to niezupełnie ludzie. Kierują się instynktem. W każdej chwili któryś z nich może się nagle poczuć głodny, a wtedy zapomina o wszystkim. Nawet jeżeli nie złamią układu oficjalnie, zawsze jeden może nie wytrzymać, i co wtedy? Ludzie powiadomieni o umowie z wampirami, przestaliby się bać, a nie mogą.
– A zamek?
– Istnieje naprawdę. Byłam tam.
– Gdzie to jest? Daleko? Można tam tak po prostu wejść?
– O tym też się nie mówi. Zresztą, nie wiem, gdzie to jest, zawsze byłam z kimś, kto znał drogę. Poza tym zamek jest nienanoszalny i chroni go kilka potężnych zaklęć, żeby nikt niepowołany nie mógł się do niego zbliżyć. Tylko ktoś wtajemniczony może cię tam zabrać.
– Zaprowadź mnie tam – poprosił.
– Przecież mówię, że nie wiem, gdzie to jest.
– Ale następnym razem, gdy będziesz tam iść, daj mi znać. Chciałbym to zobaczyć.
– Sprawdzić, czy nie zmyślam?
– To też. Zrobisz to?
– Nie.
Zaaferowanemu Snape'owi twarz nagle się wydłużyła w szczerym wyrazie zawodu, a zaraz potem zmarszczył groźnie brwi.
– Nie mogę – wyjaśniła Merriwether. – Ja sama mogę odwiedzać zamek tylko z powodu Bohdanusa, bo jestem jego krewną i to daje gwarancję bezpieczeństwa. Sądzisz, że ciebie traktowano by tak samo? Nie.
– W porządku, zachowaj sobie dla siebie te żałosne tajemnice, te wielkie teorie spiskowe. Co mnie, maluczkiemu, do takich jak TY – powiedział ironicznie, krzywiąc się niesamowicie. Był wściekły, naprawdę, niesamowicie wściekły. Jak ona śmie tak go drażnić? Kpić sobie bezczelnie, jakby była nie wiadomo kim. – Wielcy i wspaniali MoFire'owie – prychnął. – Banda popapranych świrów!
„Jeszcze zobaczymy, kto będzie górą", powiedział do siebie. „Jeszcze się wszystko kiedyś okaże".
– Zazdrość to bardzo złe uczucie – przypomniała mu po raz setny Merriwether.
Nie mogąc się dłużej powstrzymać, Severus cisnął w nią kałamarzem.
– Dobrze – powiedziała, odbijając pocisk ruchem ręki – pogawędziłabym tu sobie z tobą, ale muszę jeszcze to i owo odrobić.
– Z czego? – zapytał.
Merriwether chrząknęła znacząco, uciekając spojrzeniem w bok.
– Z tego przedmiotu, o którym wolałbym nie słyszeć, tak?
– Yhm. No to… Pa! Wrócę na eliksiry, tatusiu. Auuu, to bolało!
– Mam dosyć! W życiu nie zdam SUM-a z eliksirów, już prędzej zdechnę. – Merriwether z rozmachem kopnęła w kociołek i rozlała jego lepką zawartość po podłodze.
– Masz rację, nie zdasz – odparł Severus.
– Powinieneś mi zaprzeczyć!
– Jeżeli chcesz, żeby ci zaprzeczać, znajdź sobie jakieś milutkie, słodziutkie koleżaneczki, najlepiej w różowych sweterkach.
– Oj, daj mi spokój!
– Nie. Teraz eliksir usypiający.
– Jest druga w nocy, jeszcze trochę i zasnę sama z siebie!
Merriwether MoFire, jako osoba ciesząca się specjalnymi względami, miała zaszczyt brać nocami korepetycje od „hogwarckiego mistrza eliksirów", co jej się wyraźnie nie podobało i chętnie zrzekłaby się tej przyjemności, gdyby tylko mogła. Kłopot polegał na tym, że już za miesiąc miały się odbyć egzaminy Standardowych Umiejętności Magicznych, w tym też z eliksirów, a ona po pięciu latach nadal przypalała wodę.
– Nie, to nie ma kompletnie sensu – orzekł wreszcie zniechęcony Snape, dusząc się w oparach kolejnej nieudanej mikstury Ślizgonki.
– Poddajesz się?
– Tak – wycedził.
– Hurra! Męska decyzja! – krzyczała, potrząsając jego ręką. – Gratuluję!
– Przestań kpić.
– Kiedy nie mogę. Wpadam w panikę, a ty mnie jeszcze bezczelnie chcesz z tym zostawić, tatu… – zacięła się nagle.
– No, powiedz to! Spróbuj tylko wymówić to słowo, to cię chyba rozwalę.
– Jakie słowo?
– TO słowo.
– Tatusiu?
– MoFire! – wrzasnął, posyłając w jej stronę szybkie zaklęcie. Była zbyt zmęczona, żeby się tym przejąć.
– Auu! Dobrze, już dobrze, przepraszam! Co to było? – spytała podejrzliwie, obmacując uważnie głowę i ramiona. – Zaklęcie Czułek czy inna bzdura?
– Zwyczajne.
– To dobrze – ziewnęła – bo nie chce mi się teraz myśleć nad odwracaczami. – Znowu ziewnęła i oczy same jej się przymknęły. – Ten nasenny chyba zadziałał.
– Oczywiście, najlepiej zadziałał, kiedy chciał cię wciągnąć do środka kotła.
– Czego się czepiasz?Co ja niby mam robić? Co te twoje lekcje dają?
– Nic, bo jesteś beznadziejna. Niereformowalnie.
– To CO mam robić?
– Hmm… Zabić się?
– Cha, cha, cha, bardzo śmieszne, można się posikać ze śmiechu.
– Nie krępuj się.
Z braku konceptu Merriwether pokazała mu język i ponownie ziewnęła.
– Zrobisz tak: nauczysz się wszystkich przepisów na pamięć, listy składników, sporządzania, cech, wszystko na blachę i na wyrywki. Na pisemny wystarczy. Pamięć to ty masz dobrą, szczególnie do pierdół.
Merriwether udała, że tego nie usłyszała.
– A praktyczny?
– Módl się, żeby ci pozwolili wyciągnąć kartkę i to spisać, zanim wszystko wybuchnie.
– Dzięki, nie wiem, jakbym sobie z tym poradziła, gdybyś tak bardzo we mnie nie wierzył – powiedziała z przekąsem.
