Merriwether, uśmiechając się wyjątkowo paskudnie, zeszła z podwyższenia i udała, że dmuchnięciem gasi rozgrzaną z powodu walki różdżkę. Za jej plecami wciąż leżał na ziemi nieszczęsny przeciwnik. Podrygiwał lekko, a z jego uszu unosił się dym.
– Zwykła, nędzna pokazówka – skomentował Snape. – W dodatku zalatująca kiczem.
– Dzięki. Twoja wiara…
– Tak, tak, wiem. Moja wiara i poparcie dodają ci sił do ciągłego samorozwoju – wyrecytował zmęczonym głosem.
– Ile jeszcze będzie tych rund? Zaczyna mnie to nudzić. – Ziewnęła teatralnie Wether.
– Zupełnie nie rozumiem, po co tyle zachodu. – Wyraz twarzy Severusa stężał. – Przecież i tak wiadomo, że w rozgrywkach liczą się tylko cztery osoby.
– Tak? A któż to?
– My.
– Wiem. To jasne. Ale od kiedy jest nas czworo?
– Jeszcze Potter i Black.
– Od kiedy ich tak cenisz?
– Tak będzie wyglądać finałowa czwórka – stwierdził z przekonaniem. – My i Wspaniały Potter. Wiedziałaś, że oni też mieli po wybitnym plus na sumie z obrony?
– Serio?
– Tak. Mogli dać nam się zmierzyć na samym początku zawodów. Zaoszczędziłoby to dużo czasu i wysiłku.
Przewidywania Severusa sprawdziły się co do joty. Przedostatnie pojedynki stoczone przez uczniów po powrocie z bożonarodzeniowej przerwy świątecznej wyłoniły zapowiedzianą czwórkę finalistów: dwójkę Ślizgonów na dwójkę Gryfonów. Znaleźli się wśród nich Merriwether MoFire, Severus Snape, James Potter i Syriusz Black.
Gdy Merriwether patrzyła na tablicę wyników, po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, co zrobi, jeżeli w ostatnim pojedynku wylosuje Severusa. Tak, to byłaby wyjątkowo głupia sytuacja, wręcz absurdalna. Ich umiejętności znajdowały się mniej więcej na tym samym poziomie, więc pojedynek trwałby wieki. Żadne z nich na pewno nie ustąpiłoby aż do samego końca. Dochodziły jeszcze pewne drobne, ale jednak!, sentymenty. Bądź co bądź byli kolegami, przyjaciółmi nawet. Merriwether bardzo by nie chciała, aby sprawy tak się ułożyły. Przede wszystkim w takim wypadku nie pojechaliby razem do Durmstrangu. Międzyszkolny finał z Potterem to byłaby istna katorga, jeszcze w drodze zaczęliby się bić między sobą! Dziwiła się, że nie przyszło jej to wcześniej do głowy. Ale czy miałoby to jakiekolwiek znaczenie dla jej decyzji o przystąpieniu do Turnieju? Chyba nie…
Na szczęście oszczędzono Merriwether podobnie przykrych doświadczeń. Po przeprowadzeniu losowania okazało się, że jej przeciwnikiem będzie Syriusz Black. Severus naturalną koleją rzeczy dostał Pottera. Układ najlepszy z możliwych, wymarzony, absolutnie doskonały – najwięksi wrogowie z obu nieprzyjaznych obozów zmierzą się między sobą. W całej szkole zapanowało niebywałe podniecenie. Wszyscy przeczuwali, że finał zawodów okaże się niezwykle… hm… ciekawy.
Drzwi klasy transmutacji otworzyły się gwałtownie i wmaszerował przez nie stary Filch, prowadząc przed sobą szarpiącą się niesamowicie Merriwether MoFire. Zgromadzeni uczniowie ryknęli śmiechem.
– Dzień dobry, panno MoFire – odezwała się profesor McGonagall, jej usta przemieniły się w ledwie widoczną, białą kreskę. – A więc można panią w jakiś sposób sprowadzić na lekcję.
– Najwyraźniej – mruknęła do siebie dziewczyna.
– Nie dosłyszałam.
– Nic takiego.
– To dobrze. Dlaczego nie przyszłaś na zajęcia, MoFire?
– Zaspałam.
– Nieprawda – wtrącił natychmiast woźny Hogwartu. – Znalazłem ją na dole, pani profesor. Plątała się po lochach.
– Co pani robiła w lochach, panno MoFire? – spytała profesorka.
– Szłam na lekcję – skłamała lekko, gładko i bez mrugnięcia okiem, jak zwykle. – Zaspałam – powtórzyła uparcie – i byłam pewna, że mam teraz eliksiry.
– O ile mnie pamięć nie myli, panno MoFire, nie ma pani dziś w planie eliksirów.
– Cóż… – westchnęła przesadnie. – Musiałam się pomylić. Nikt nie jest doskonały.
W obliczu podobnej bezczelności twarz Minerwy McGonagall pokryła się czerwienią.
– Chyba zauważyła pani, panno MoFire – powiedziała powoli przez zaciśnięte zęby – że widząc absolutną bezsensowność swoich działań, zaprzestałam prób wychowywania pani, nauczenia dobrych manier, i tym podobnych. Może uznała pani, że fakt zmniejszenia ilości odbywanych szlabanów zezwala pani na robienie, na co tylko przyjdzie pani ochota... Pomyliła się pani, panno MoFire. Nie pozwolę na nagminne opuszczanie moich lekcji.
– Wszystkie moje absencje – parodiując nauczycielkę, Merriwether również przybrała wyszukany styl – zostały usprawiedliwione zgodnie z procedurą.
– Pani usprawiedliwienia mnie nie przekonują. Zresztą, inni profesorowie także zgłaszają protesty odnośnie pani wagarów, panno MoFire.
– Ja wcale…
– Jednak w przeciwieństwie do nich ja nie mam zamiaru tolerować podobnego zachowania. Jeżeli powtórzy się to jeszcze raz, nie wróci pani na moje lekcje, co będzie się naturalnie wiązało z nieklasyfikacją i wydaleniem ze szkoły. Czy wyraziłam się jasno?
– Aż nazbyt – mruknęła Merriwether, zaciskając dłonie w pięści.
– Ponownie nie dosłyszałam.
– Bo może ja nie mam ochoty, aby pani wszystko dosłuchiwała!
Mimo mocnego postanowienia, że przed finałem Turnieju Pojedynków nie sprowokuje niczym tej przeklętej starej Sowy, dziewczynie puściły nerwy. McGonagall zbladła, ale i ona zdecydowała nic po sobie nie pokazywać.
– Żeby znowu nie czuła się pani prześladowana czy też pokrzywdzona, powiem, że dotyczy to nie tylko pani. Chętnie zamienię parę słów z panem Snape'em. Czy wie pani może, panno MoFire, gdzie może on się w tej chwili znajdować?
Merriwether nie raczyła odpowiedzieć. Wzruszyła ramionami.
– Pełnym zdaniem proszę – odrzekła na to profesorka ostrym tonem i zmarszczyła groźnie brwi.
– Nie posiadam podobnej wiedzy.
– Nie znalazłem go nigdzie, pani profesor – wtrącił Filch. – Ale jeszcze poszukam.
– Nie ma takiej potrzeby. Dziś porozmawiam o zachowaniu waszej dwójki z opiekunem Slytherinu. Od początku byłam przeciwna organizowaniu Turnieju Pojedynków. Widziałam, że to się skończy leserowaniem. A teraz proszę zająć miejsce. Chyba że zdążyła już pani zapomnieć, gdzie ono się znajduje?
Przygotowania do finału ruszyły pełną parą, tym bardziej że eliminacje nieco się przedłużyły i teraz wszystko było robione na ostatnią chwilę. Finał miał odbyć się w piątek o dziesiątej rano. W czwartek Pojedynkowa Komnata pokryła się dekoracjami w barwach Slytherinu i Gryffindoru. Emocje sięgały zenitu. Oczywiście prawie wszyscy uczniowie aktywnie popierali Jamesa Pottera i Syriusza Blacka i życzyli zwycięstwa właśnie im, czemu głośno dawali wyraz. Co ciekawe, do tej grupy należała też znaczna część Ślizgonów. Najwyraźniej głęboko zakorzeniona niechęć do Snape'a i MoFire pokonała w ich wypadku domową solidarność.
Merriwether i Severus stali w drzwiach Pojedynkowej Komnaty i z braku innego zajęcia (czwartek i piątek były wyjątkowo dniami wolnymi od lekcji – bardzo rozsądnie zresztą, bo kto by na nich w takich warunkach usiedział?) ze znudzonymi minami przyglądali się przygotowaniom. Nieustanne treningi w końcu zbrzydły nawet Severusowi. Zresztą, tego dnia w lochach kręciło się zbyt dużo niemogących sobie znaleźć miejsca Dzieci Slytherina. Ktoś mógłby przypadkiem wpaść na trop Sali Tortur – i co wtedy? Oboje od jakiegoś czasu nosili na ramionach naszywki z zielonym napisem: „Kochaj swojego przeciwnika", tym samym przyznając się do wykonania transparentu.
– Cześć, Dziwadła! Jak tam nastroje przed jutrem? Możecie jeszcze ustać na nogach?
Merriwether i Severus odwrócili się błyskawicznie i w doskonałej synchronizacji. To, co się stało, było niesamowite. Reakcja szybsza niż mgnienie oka, niż pęd światła, niż przebłysk myśli. Zaklęcia padły jednocześnie z czterech różdżek i cztery osoby wylądowały na ziemi w sporej odległości od siebie. Wszystkich uczniów i nauczycieli uwijających się w sali sparaliżowało.
– MoFire, Snape, Black i Potter! – rozległ się podniesiony głos profesor McGonagall, bo kogóż by innego. – Do mnie!
Podnieśli się całkiem żwawo, otrzepali i ruszyli w stronę zastępczyni dyrektora. Minerwa McGonagall zaciskała usta tak mocno, że ledwo było je widać. Jej twarz na przemian to bladła, to pokrywała się czerwienią. Z wrażenia zapomniała o zwracaniu się do nich per „pan", „pani".
– Turniej jest jutro, prawda? – zaczęła. – Prawda. Więc czy nie możecie się powstrzymać od bijatyk choćby przez ten jeden dzień? Jutro będziecie mogli wyładować się na sobie nawzajem całkowicie i w jaki tylko chcecie sposób. Ze swej strony mogę obiecać, że nie wtrącę się do tego, choćbyście się mieli tam pozabijać! Proszę o jeden dzień spokoju. Jeden! Czy to naprawdę tak dużo? Wiem, że nie możecie znieść siebie nawzajem. Wszyscy to wiedzą, więc po prostu nie wchodźcie sobie w drogę. Mam wam wydzielić strefy? Bo nie mogę wam dzisiaj dać szlabanu, o czym dobrze wiecie. Ale zawsze jeszcze możecie zostać zdyskwalifikowani, polecam więc wziąć moją propozycję pod rozwagę.
Złota turniejowa czwórka rozeszła się, burcząc na siebie niechętnie.
– Mówiłem – odezwał się Snape. – Jutro nie będzie łatwo.
– A to niby dlaczego? – spytała wojowniczo Merriwether.
– Zareagowaliśmy jednocześnie i równie skutecznie – odrzekł lodowatym tonem.
– Chyba mi nie powiesz, że są lepsi od nas? Wątpisz?
– Nie, ale jesteśmy na podobnym poziomie. Zresztą nieważne. – Jego brwi ściągnęły się w wyrazie zamyślenia, a policzek zaczął nerwowo drgać.
Nikt nie wiedział, nawet nie mógł sobie wyobrazić, jak bardzo nienawidził Pottera. Za wszystko. Za to, że był Potterem. Za to, że był, jaki był. Wielka SŁAWA Hogwartu! Bohater narodowy – niech go szlag! Chodząca, zarozumiała doskonałość z wężykiem fanów za plecami! Nienawidził go za te wszystkie wymierzone w siebie zaklęcia i upokorzenia. A nade wszystko za tę jedną noc prawie trzy lata temu, kiedy Potter uratował mu życie. Tak, za to nienawidził go najbardziej. Teraz nadarzyła się okazja, na którą tak długo czekał. Mógł się zemścić. Poniżyć swego wroga na oczach całej szkoły. Wreszcie sam być GÓRĄ! Żeby tylko wszystko poszło po jego myśli, żeby się udało, żeby nie zadrżała mu ręka. I żeby Wether zniszczyła Blacka – to byłby pełny sukces. Trzeba tylko było w to uwierzyć. Tak, wierzyć i dać z siebie wszystko.
Jeszcze niczego w życiu Severus Snape nie pragnął tak mocno, jak zwycięstwa w Turnieju Pojedynków, zwycięstwa nad Wspaniałym Potterem. Potem już cały świat mógł się zawalić.
Piątek, piątek, piątek! TEN PIĄTEK!
Merriwether MoFire zeskoczyła gwałtownie z łóżka zaraz po przebudzeniu, a właściwie to po całonocnym przewracaniu się z boku na bok. Po prostu nie mogła zasnąć! Jednak nieprzespana noc nie zostawiła na niej najmniejszego śladu, przeciwnie – jej ponura twarz nigdy dotąd nie wyglądała tak świeżo i żywo.
Finał! Finał! FINAŁ! Wreszcie! Dziś wszystko się okaże.
Chwilę później rozległo się brzęczenie błyskopiska. Była dopiero piąta! Merriwether zbiegła na dół. Ani ona, ani Severus nie wybierali się bynajmniej na wczesne śniadanie. Poszli do Sali Tortur na ostatni przed finałem trening, ale nie wytrzymali tam długo razem. Snape był jednym wielkim kłębkiem nerwów i co rusz wpadał w szał, więc parę razy o mało naprawdę się nie pobili. Widząc totalny bezsens tego spotkania, rozeszli się i umówili dopiero o wyznaczonej porze w Pojedynkowej Komnacie.
Merriwether poszła się przejść na świeże powietrze, żeby nieco rozładować rozpierającą ją (trochę nietypowo) energię, a potem wróciła do dormitorium. Severus swoim zwyczajem udał się cholera-wie-gdzie.
Nie mogąc dłużej usiedzieć na miejscu, o godzinie około wpół do dziesiątej, Merriwether MoFire wyleciała z dormitorium i ruszyła do Pojedynkowej Komnaty. Najwyraźniej nie tylko ona nie mogła doczekać się finału, ponieważ Komnata była już przepełniona, a po sali wejściowej i Wielkiej Sali kręciły się tłumy uczniów. Ledwie zdążyła zarejestrować te kilka faktów, gdy wtem ktoś ją zawołał. Był to profesor Celerlaxus. Przywoływał ją do siebie ruchem ręki. Cóż miała zrobić? Zbliżyła się.
Celerlaxus był ostatnią osobą, którą Merriwether chciałaby dzisiaj spotkać. Opuszczała jego lekcje nagminnie, szczerze mówiąc, nie pojawiła się na żadnej z nich od rozpoczęcia Turnieju. Unikała profesora na potęgę – na korytarzach udawała, że go nie widzi, chowała się albo zawracała, gdy wypatrzyła go w tłumie uczniów. Nie chciała go widzieć. Tak naprawdę to się go bała. Tak, o to właśnie chodziło. Bała się, co jej powie. Bała się, że go zawiodła.
Merriwether nie znała wcześniej takiego uczucia i wstydziła się go. Wściekała się sama na siebie za podobne myśli, bo co ją właściwie obchodził jakiś mugol i jego zdanie? Niestety, obchodził. I budził poczucie winy. Dlaczego? Ponieważ Celerlaxus, jako jedyny z nauczycieli, nie robił jej wymówek, nie zgłaszał wagarów do dyrektora, nie prześladował. Jakby dawał jej do zrozumienia, że nie ma jej niczego za złe, że rozumie… Rozumie jej postępowanie być może nawet lepiej niż ona sama. Może dlatego tak się go obawiała?
Stanęli na schodach prowadzących do Hogwartu. Tam nie było tylu ludzi, można było spokojnie porozmawiać.
Felix Celerlaxus miał tego dnia wąsy przycięte bardzo krótko, w maleńki prostokącik. Przywodziło to na myśl wygląd pewnego niezbyt przyjemnego pana z Niemiec, który rozpętał kiedyś niezbyt przyjemną wojnę światową i którego działalności poświęcili dużo miejsca podczas omawiania doktryn politycznych mugoli. Profesor Celerlaxus wprost oświadczył, że nienawidzi tego typu ludzi, ale że akurat Adolf miał całkiem ciekawy wizerunek…
– Merriwether – zaczął profesor Celerlaxus, spoglądając gdzieś w dal ku granicom Zakazanego Lasu – co się z tobą dzieje?
Stało się to, czego się tak bardzo obawiała. Zapytał.
– Nic – odparła po prostu.
– Nie nic, tylko wszystko. Przecież widzę, że coś jest nie tak. – Popatrzył na nią, ale nie uśmiechał się.
Wzruszyła ramionami.
– To twoja sprawa, tak? – odpowiedział sam sobie. – Przecież ja nie robię ci wyrzutów. Chcę porozmawiać.
– Nie ma o czym.
– Owszem, jest. Zmieniłaś się. Znowu. Nie chodzi o to, że nie przychodzisz na mugoloznawstwo. Nie tylko o to. Zastanów się, co robisz. Udowadniasz tym, którzy od początku w to nie wątpili, że twoja nagła miłość do… hm… mugoli, to naprawdę był kaprys. A ty i ja wiemy, że tak nie było i nie jest.
Teraz to panna MoFire zapatrzyła się przed siebie z bardzo zaciętą miną.
– Merriwether – rzekł bardzo łagodnie – na wszystkich moich lekcjach masz wpisane obecności.
– Słucham? – MoFire stała kompletnie osłupiała, szeroko otwierając oczy.
– Właśnie tak, choć to się nie podoba wielu uczniom. Nie będę tego załatwiał poprzez dyrekcję, bo to sprawa między nami. Wiesz, dlaczego cię kryję? Bo w ciebie wierzę.
Merriwether MoFire nie bardzo podobała się cała ta rozmowa. Nie do końca rozumiała, co profesor Celerlaxus jej sugerował. Mówił do niej, ale to, co mówił, nie chciało się pogodzić z wieloma rzeczami, które poukładała sobie w głowie w trakcie Turnieju. A przede wszystkim nie zgadzało się z nagłym olśnieniem, jakiego doznała wtedy, w lochach, po ostatniej rozmowie z Christianem i Ozzes. Nie, nic tu do siebie nie pasowało.
Ściągnęła brwi i popatrzyła zimno na profesora. Zdążyła podjąć pewne decyzje, i to całkiem niedawno. Nie miała ochoty znowu zmieniać zdania. Ten śmieszny profesorek też nie był jej już do niczego potrzebny – myślała, ale sama do końca w to nie wierzyła. Mimo to postanowiła spalić za sobą i ten ostatni most…
– Przepraszam – powiedziała oschle – ale nie mam czasu. Zaraz zaczyna się finał, więc…
– Och, no tak! – przerwał jej Celerlaxus. – Przecież ty jeszcze nic nie wiesz. Finału nie będzie.
– Co takiego?! – wrzasnęła Merriwether i nogi się pod nią ugięły. – Dlaczego?
– Ci dwaj chłopcy, finaliści, pobili się i są w skrzydle szpitalnym. Obaj nieprzytomni. Dyrektor zaraz ogłosi to na sali.
– Co?! Jacy dwaj chłopcy?
– Hm, jeden to, zdaje się, ten twój ponury kolega…
Merriwether zrobiło się słabo. Nie, to się nie działo naprawdę. To był jakiś koszmar!
– A ten drugi?
– Ktoś z Gryffindoru…
– Kto?! – krzyknęła, bo chciała mieć to za sobą.
– Nie wiem… – zająknął się profesor. – Nie znam. Jakiś Putter czy Pottar…
– Potter?
– Tak, chyba tak… Tak mi się wydaje.
– Są w skrzydle szpitalnym?
– Tak, ale… Czekaj!
Merriwether, nie oglądając się na nic, wpadła z powrotem do szkoły. Brutalnie przepchnęła się przez tłum, rzucając kilka zaklęć i pobiegła do szpitala. Gnała tak, jak jeszcze nigdy, a szybkości dodawała jej przepełniająca ją wściekłość.
Wpadła na salę – i nic. Puste łóżka! Nikogo nie było widać.
– Pani Pomfrey!
Z gabinetu na końcu wysunęła się ubrana na biało pielęgniarka.
– Gdzie on jest? – MoFire zasypała ją pytaniami. – Jest tu?
– Ależ kto?
– Snape!
– Ach! No tak… Tak, jest. Obaj są w magicznej izolatce. Chodź ze mną.
W specjalnie wydzielonym, bardzo białym pomieszczeniu, w którym unosiła się jasnoniebieska mgiełka (najlepszy neutralizator, często stosowany w czarodziejskich lecznicach w wypadku osób porażonych wyjątkowo silnymi zaklęciami), naprzeciw siebie leżeli James Potter i Severus Snape – poranieni i bladzi, prawie przeźroczyści. Merriwether stanęła nad łóżkiem Severusa i wpatrzyła się w niego, zagryzając zęby ze złości. W jej oczach nie było ani litości, ani współczucia.
„Cholera jasna, niech to wszystko szlag trafi!", wyklinała w myślach. „Musiał to zrobić? Teraz? Akurat teraz, gdy tak niewiele brakowało? Bójka? Po jaką cholerę?! Przecież za moment miał się odbyć ich pojedynek! Jaki to miało sens? Żadnego! Co za debil! Co za pieprzony, cholerny debil! Co za młot! I co teraz? Co ja mam robić?".
Każda najmniejsza cząsteczka Ślizgonki wrzała. Była pewna, że wybuchnie, jeżeli zaraz się na czymś nie wyładuje. A Severus sobie tutaj tak po prostu leżał! Spokojny, jakby był zadowolony z życia i nic go już to wszystko nie obchodziło. O niczym nie wiedział, było mu wszystko jedno!
Panna MoFire nie wytrzymała. Jej dłoń sama zwinęła się w pięść i uderzyła Severusa z całej siły w bok, aż cały podskoczył na łóżku i jęknął głucho. Potem nie potrafiła się już powstrzymać. Okładała chłopaka pięściami po twarzy, głowie, a dalej już wszędzie, rzucając przy tym takim słownictwem, że uszy więdły. W napadzie szału mało brakowało, a wspięłaby się na łóżko i zaczęła skakać po biednym Severusie Snapie. Na szczęście w porę z odrętwienia ocknęła się pani Pomfrey.
Gdy pielęgniarka zobaczyła pannę MoFire w drzwiach szkolnej lecznicy, od razu ją poznała i wiedziała, po co, a raczej do kogo, dziewczyna przyszła, jednak w życiu nie spodziewałaby się takiej reakcji. Była przyzwyczajona do napadów dzikiej rozpaczy i histerii, do wypłakujących się na jej ramieniu przerażonych dziewczątek, których nieostrożni koledzy i koleżanki z takich czy innych powodów lądowali w skrzydle szpitalnym. Była pewna, że ma do czynienia właśnie z takim przypadkiem, więc uśmiechała się przez cały czas pocieszająco do Ślizgonki. Uśmiechała się wciąż jeszcze wtedy, gdy padły pierwsze ciosy, ponieważ jej świadomość nie przyjęła do siebie tego widoku. Była pewna, że się przewidziała. W swojej długiej praktyce nigdy się z czymś takim nie spotkała!
Podbiegła do Merriwether, złapała ją za ramiona i usiłowała odciągnąć od łóżka. Szarpanina trwała dłuższą chwilę, ponieważ panna MoFire nie chciała się poddać, ale pani Pomfrey ją przemogła i zaczęła mozolnie ciągnąć w stronę wyjścia. Ślizgonka nadal wierzgała, kopała i wrzeszczała. Wreszcie obie wypadły na korytarz, prosto na zszokowanego Syriusza Blacka, który właśnie sięgał po klamkę. Chłopak cofnął się gwałtownie.
– Co się stało? – spytał, patrząc to na jedną, to na drugą.
– Ja… ja nie… – dyszała pani Pomfrey. – Ja nie wiem, doprawdy! Ja nigdy... Stała zwyczajnie, a potem… Potem się na niego rzuciła!
– C?! – krzyknął Black.
Teraz to on chwycił Merriwether i potrząsał nią mocno raz za razem. Pani Pomfrey, uwolniona od ciężaru, bezsilnie osiadła na ziemi. Syriusz w dalszym ciągu wywrzaskiwał:
– Ty żmijo! Ty… Coś ty mu zrobiła?! Jeżeli coś mu zrobiłaś, to cię zabiję! Przysięgam!
– Puszczaj mnie! – ryczała się Ślizgonka, która w tej szarpaninie była na z góry straconej pozycji, przynajmniej na razie. Jej głowa latała na boki, stopy ledwo trzymały się podłoża.
– Nigdy! Rozwalę! Przysięgam! – Black był już cały czerwony na twarzy i rzeczywiście miał mord w oczach.
Nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie…
– Co to ma znaczyć? Co się tu dzieje? – spytał ostro Albus Dumbledore. – Proszę natychmiast przestać!
Zdezorientowany pojawieniem się dyrektora Gryfon stanął jak wryty. Na ten moment tylko czekała panna MoFire. Oswobodzone dłonie wymyślnym gestem położyła na ramionach Blacka i szepnęła kilka słów. Błysnęło. Syriusz z głośnym jękiem grzmotnął w przeciwległą ścianę. Był lekko oszołomiony, lecz natychmiast sięgnął po różdżkę.
– Powiedziałem: dosyć! – Dyrektor machnął ręką i oboje zesztywnieli w pół kroku. – Co tu się dzieje?
– Ta franca zaatakowała Jamesa! – krzyknął unieruchomiony Syriusz.
– Czy to prawda, Poppy? – zwrócił się szybko dyrektor do pielęgniarki.
Do pani Pomfrey wszystko nadal docierało w zwolnionym tempie.
– Kto? A tak… Panna MoFire. Ale nie Pottera, tylko Snape'a…
– Co? – Syriusz Black zesztywniał po raz drugi, ale ze zdziwienia, że przez pomyłkę stanął w obronie Smarka.
– Pana Snape'a. Na pewno.
– Więc dlaczego pani mi…
– Spokój, bo użyję Silencio – zagroził Dumbledore. – Dobrze – dodał po chwili – czy państwo się wreszcie uspokoili?
Próbowali kiwnąć głowami, ale nic z tego nie wyszło. Zaklęcie trzymało mocno.
– Tak – odezwały się dwa nieco zmęczone i zrezygnowane głosy.
– Finite Incantatem. Świetnie! Wobec tego możemy porozmawiać.
Ślizgonka i Gryfon dopiero teraz zauważyli, że za Dumbledore'em stała reszta nauczycieli, między innymi McGonagall, Flitwick, Moonella, a także na powrót uśmiechnięty Felix Celerlaxus – wszyscy skonfundowani zaistniałą sytuacją.
– Przyszliśmy zobaczyć naszych pacjentów, ale… może lepiej tam teraz nie wchodźmy. Jak oni się czują, Poppy? Lepiej?
– Fatalnie. Jest tak, jak obawialiśmy się od samego początku. Niestety, miał pan rację.
– Rozumiem.
– Co... co to wszystko znaczy? – zapytała panna MoFire.
– Albusie – z szeregu profesorów wystąpiła Minerwa McGonagall i zadała to samo pytanie, które doprowadziło Merriwether do furii – co teraz będzie? W niedzielę rano musimy wysłać delegację do Durmstrangu.
– Przecież do niedzieli zostało dużo czasu, oni na pewno… – rzucił Syriusz.
– Niech mi pan nie przerywa, panie Black!
– Nic im nie będzie – dokończył niepewnie.
– Black! Ostatnie ostrzeżenie! Albusie, kto pojedzie?
Na czole dyrektora pojawiła się pionowa zmarszczka.
– Ale im nic nie jest! – gorączkował się dalej Łapa. – Jim się zaraz obudzi… Prawda?
