– Proszę wszystkich do mojego gabinetu – odezwał się po długiej przerwie dyrektor. – Tak, i was dwoje też – zwrócił się do Merriwether i Syriusza. – Poppy, sprawdź proszę, czy panna MoFire nie uszkodziła zbytnio pana Snape'a. Dziękuję.
Dumbledore odwrócił się i pomaszerował w stronę gabinetu, a za nim cała reszta zgromadzonych.
Nauczyciele usiedli półkolem pod ścianami, a dyrektor za biurkiem. Gryfona i Ślizgonkę posadził zaraz naprzeciw siebie, stąd oboje wywnioskowali, że będzie mówił przede wszystkim do nich i pewnie wyciągnie konsekwencje z zajścia przed lecznicą. Usiedli na brzegach krzeseł i bezceremonialnie odwrócili się do siebie tyłem.
– Jak wszystkim wiadomo – rzekł Dumbledore, ale zaraz urwał. – Aha, nie wszystkim. – Wpatrzył się uważnie w Merriwether zza swoich okularów-połówek.
„Jak to się dzieje, że on zawsze wie? Wie, że nie było mnie w Pojedynkowej Komnacie", przemknęło jej przez głowę.
– Dobrze więc – kontynuował – powiem to jeszcze raz. Godzinę temu znaleziono na piątym piętrze panów Pottera i Snape'a, i to w takim właśnie stanie, w jakim miała okazję ujrzeć ich panna MoFire. – Każdy na miejscu Merriwether na pewno by się w tym momencie przynajmniej zarumienił, lecz nie ona. – Nie rozgłaszałem tego wcześniej, czekałem do ostatniej chwili. Liczyłem, że pani Pomfrey uda się obu postawić na nogi i plan dzisiejszego, bardzo ważnego dnia zbytnio nie ucierpi. Miałem nadzieję, że mimo wszystko finał się odbędzie.
– Tak! Oczywiście! – rozległ się oburzony głos małego profesora Flitwicka. – Panie dyrektorze, oni wpakowali w siebie pełny, podręcznikowy zestaw zaklęć! I wiele więcej, ośmielam się sądzić.
– Niestety tak. Panowie Potter i Snape znajdują się obecnie w stanie śpiączki…
Na te słowa Syriusz Black szarpnął się nerwowo na krześle i zaraz pomyślał, co zrobi ze Smarkerusem, gdy tylko ten się obudzi. Oczy Merriwether stały się jeszcze większe niż normalnie i zapłonęły na żółto. O tym profesor Celerlaxus nie zdążył jej powiedzieć.
– Nie obudzą się wcześniej niż za tydzień, a to i tak najbardziej optymistyczna z wersji. Sytuacja jest bardzo poważna. Zastanawiamy się nawet, czy nie odesłać ich do Szpitala Świętego Munga.
W gabinecie zapanował rozgardiasz. Profesorowie, a także niektóre portrety, wykrzykiwali jeden przez drugiego swoje poglądy na ten temat. Ponownie posypały się też pytania odnośnie Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków. Tylko Syriusz i Merriwether byli dziwnie spokojni i jakby przygaszeni – wszystkie ich plany legły w gruzach. Spuścili ponuro głowy i była to chyba pierwsza rzecz, jaką zrobili kiedykolwiek wspólnie.
– Spokój! – uciął dyrektor. – Proszę o spokój, moi drodzy! Zaraz wszystkiego się dowiecie… Cierpliwości! Niedojrzałe postępowanie wspomnianych panów zmusiło mnie do podjęcia pewnych decyzji. Po pierwsze: nie zrezygnujemy z udziału w turnieju, co profesor McGonagall sugerowała jako rozwiązanie najprostsze. Szczerze mówiąc, nie widzę powodów, dlaczego mielibyśmy to zrobić. Potencjalnych reprezentantów nam przecież nie brakuje…
– No, wyduś to wreszcie z siebie, Albusie, i przestań się z nami bawić! – krzyknął dziarsko uśmiechnięty Felix Celerlaxus. – Może weźmiesz kogoś ode mnie? – Wyraźnie udało mu się nieco rozładować napięcie, ale tylko przejściowo, bo…
Do tej pory poważny Albus Dumbledore uśmiechnął się, rozparł wygodnie w miękkim fotelu, położył łokcie na oparciach, złączył palce i zakręcił młynka kciukami.
– Więc? – odezwał się znowu Celerlaxus. – Kto pojedzie?
– Chyba nie muszę zbyt dużo mówić – rzekł powoli dyrektor. – Naszą reprezentację macie przed sobą. – Popatrzył znacząco najpierw na Merriwether MoFire, a potem na Syriusza Blacka.
– To żart, prawda? – spytał chłopak, szczerze licząc na to, że dyrektor się roześmieje i zakończy ten koszmar. – Ja mam jechać z Dziwadłem?
– Jeżeli już, to z panną MoFire – poprawił spokojnie Dumbledore.
– Ale… Nie! – Merriwether poczuła nagłą potrzebę, aby coś powiedzieć. Cokolwiek, byleby tylko przerwać tę farsę. – To niemożliwe! To jest nieuczciwe… niezgodne z regulaminem! Nie odbył się finał, więc… więc… – jąkała się – więc jak ktoś może pojechać do Durmstrangu? Nikt nie może! Zasady…
– Trudno o przeprowadzenie finału, gdy dwójka finalistów jest w stanie uniemożliwiającym jakiekolwiek działania, panno MoFire.
– Ale w Mungu na pewno mają lepsze metody… Do niedzieli… Przecież to jeszcze cały dzień! Dwa dni!
– Możemy uznać, że panowie Potter i Snape ostateczną rozgrywkę sami przeprowadzili między sobą, czy to panią zadowala? – W oczach Dumbledore'a zamigotało wyraźne rozbawienie.
– Nie, mnie nie zadowala! – krzyknął Black. – Nigdzie nie jadę!
– Ja protestuję… – zaczęła Ślizgonka.
– Albusie… To znaczy, panie dyrektorze – plątała się wytrącona z równowagi profesor McGonagall. – Och! Albusie, czy jesteś tego pewien? Dobrze to przemyślałeś? To jest pomysł najgorszy z możliwych!
– Nie – odrzekł Dumbledore. – Najsprawiedliwszy. Oboje są finalistami i któreś z nich pojechałoby na finały międzyszkolne. Poza tym oboje są naprawdę świetnymi czarodziejami. Uczynienie z nich reprezentacji stanowi naturalne i najprostsze wyjście z sytuacji.
– Nie, wcale nie! Tak nie może być! Albusie, przecież wiesz, kim oni są. Oni się nienawidzą, pozabijają się.
– Nie patrzyłbym na to aż tak pesymistycznie. Panna MoFire i pan Black to w końcu dorośli ludzie.
– Naprawdę nie wiem…
– A ja wiem – wtrącił Syriusz. – Odmawiam. Nie jadę. Nie z nią. Nie z Dziwadłem.
– Nie zmusi mnie pan do tego – dodała Merriwetehr i gwałtownie wstała, przewracając krzesło.
– Oczywiście, że nie – odrzekł Dumbledore. Powstałe zamieszanie nie bardzo go stropiło, spodziewał się znacznie gorszej reakcji. – Każdy człowiek posiada wolną wolę i może sam podejmować decyzje. Nikt nie ma prawa wywierać nacisku na drugą osobę. Wszyscy się co do tego zgadzamy. Przypominam też państwu jeden z punktów regulaminu, do którego już raczyła się odwołać panna MoFire: uczestnik Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków ma prawo w każdej chwili zrezygnować, to jest poddać się walkowerem. Jeżeli państwo oddadzą ten konkurs walkowerem, zorganizujemy dodatkowe eliminacje i wybierzemy kogoś z waszych byłych przeciwników. Jak brzmi decyzja?
Myśli Merriwether i Syriusz nigdy do tej pory nie były tak zgodne: byle nie dać się wyrolować. Jeżeli jedno zrezygnuje, to drugie pojedzie i tym samym wygra! Żadne z nich nie miało najmniejszego zamiaru ustąpić, pójść na rękę temu drugiemu, tak spokojnie usunąć się z drogi przeciwnikowi. Duma im na to nie pozwalała.
„Black ma triumfować?".
„Dziwadło ma triumfować?".
Nie! Nigdy! Nie w tym życiu! Choćby wymagało to nie wiadomo jakich wyrzeczeń, choćby nawet startowania w jednej drużynie. Choćby nawet oznaczało patrzenie przez tydzień na…
Blacka.
Dziwadło.
Cholera! Dumbledore specjalnie postawił ich w takiej sytuacji. Byli pewni, że miał w tym jakiś cel. Ich wściekłość i rozterki na swój sposób zdawały się sprawiać mu radość. A może to tylko złośliwość starego człowieka? W każdym razie wiedział, jak ich podejść. Słowa, którymi do nich przemawiał, były tak starannie dobrane, obliczone na to, aby skutecznie zagrać im na ambicjach.
– Więc? Co państwo postanowili?
Cóż, od samego początku było wiadomo, jak to wszystko się skończy. Decyzja mogła być tylko jedna.
– Przypominam, że goni nas czas. Trzeba wiele rzeczy przygotować. Być może wybrać nowych zawodników… Słucham.
Gryfon i Ślizgonka woleliby umrzeć, niż dać sobie tę satysfakcję.
– Zmieniłam zdanie – rzuciła dziewczyna. – Jeżeli Black nie ma ochoty, to jego sprawa. Proszę mi tylko kogoś dobrać.
– O nie, wcale nie powiedziałem, że rezygnuję!
– Powiedziałeś.
– Coś ci się wydawało. Nie dam się wyrzucić! Mam takie samo prawo jechać do Durmstrangu, jak ty!
– Skoro ci NIE zależy na zwycięstwie własnej szkoły, Black, to jedź!
– Co to miało znaczyć, Bombarda?
– Jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie…
– Spokój! – przerwał im dyrektor. – Mam rozumieć, że ta kłótnia oznacza zgodę na moją propozycję, tak?
– Tak – bąknął Syriusz, strząsnął włosy z twarzy i zapatrzył się w sufit.
– Tak – mruknęła Merriwether, splotła ramiona i skrzywiła się okropnie.
– Świetnie. Wylatujecie w niedzielę rano. Durmstrang to szkoła z tradycjami, nie uznają więc przenoszenia się za pomocą świstoklików. Przyślą po was karetę. – Dyrektor uśmiechnął się, jasno dając do zrozumienia, co myśli o marnowaniu czasu na podobne podróże. – Nie mogę teraz opuścić szkoły. Pojedzie z wami profesor Flitwick. Proszę się wcześniej przygotować, spakować, a nade wszystko polecam się dobrze wyspać. To wszystko. Możecie iść. Aha, stójcie – zatrzymał ich, gdy równocześnie poderwali się do wyjścia. – Zapobiegawczo upraszam wychodzić pojedynczo, żeby przypadkiem nie przyszło wam do głowy szczegółowe omawianie wyjazdu zaraz po opuszczeniu gabinetu. Wystarczy mi dwóch finalistów w skrzydle szpitalnym. Czterech to byłaby już przesada.
Merriwether wybiegła z gabinetu, trzaskając drzwiami. Biegła przed siebie, a tłumiona pasja wyciskała z jej oczu łzy zimnej wściekłości. Łzy, w których nie było nic pozytywnego. Nie było łatwo doprowadzić Merriwether do łez, przeciwnie, było to praktycznie niemożliwe. Tym gorzej wróżyło na przyszłość tym, którzy do tego doprowadzili. Ocierając gwałtownie oczy rękawem długiej szaty, myślała o zemście i paradoksalnie zaśmiała się dziko pośród płynących po jej twarzy strumieni.
Styczniowe poranki są bardzo zimne i ten nie należał do wyjątków. Cały świat przykrywała gruba i puszysta śniegowa pierzyna. Przysypane białym puchem drzewa w Zakazanym Lesie nie wyglądały tak groźnie jak zazwyczaj. Na dworze wciąż jeszcze panowały niemal nocne ciemności, które dopiero zaczynało rozpraszać leniwie wstające zimowe słońce, a w powietrzu wirowały roztańczone płatki. Mimo bajkowości krajobrazu wokół Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart wyraźnie wyczuwało się dość nerwową atmosferę.
O tej to wczesnej porze przed drzwiami Hogwartu toczyła się cicha rozmowa pomiędzy Albusem Dumbledore'em i Minerwą McGonagall.
– Doprawdy wolałbym osobiście z nimi pojechać – mówił dyrektor. – Tak na wszelki wypadek… – Uśmiechnął się. – Jednak jestem potrzebny tutaj i to nie tylko ze względu na szkołę, oczywiście. Po ostatnich wyborach do Rady zapanowało straszne zamieszanie, sama wiesz, Minerwo. Wszyscy przyjęli wyczekujące stanowiska. Wizengamot nie może zdecydować, co właściwie należałoby teraz przedsięwziąć. Posiedzenie może zostać zwołane w każdej chwili. To trudny czas dla wszystkich. – Dumbledore popatrzył przed siebie nieco zmęczonym wzrokiem.
– Cóż – odezwała się profesor McGonagall – miejmy nadzieję, że jakoś to będzie.
Spojrzała współczująco na profesora Flitwicka, który stał w kręgu stopionego za pomocą różdżki i udeptanego przez siebie śniegu, i delektował się mroźnym powietrzem. Pokrywa śniegu sięgała mu do pasa, skutkiem czego wyglądał bardzo niepozornie. Profesor transmutacji pokręciła niespokojnie głową, ale zaraz spróbowała pocieszyć dyrektora.
– W końcu Filius jest nauczycielem obrony przed czarną magią i na pewno uda mu się nad nimi zapanować, w razie czego… – dodała tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, że jej skromnym zdaniem, po pierwsze: zapanowanie nad tą dwójką jest absolutnie niemożliwe, a po drugie: profesor z pewnością będzie wspominał te kilka dni spędzonych w Bułgarii jako najgorsze w swoim życiu. – Ile będzie trwał Turniej Pojedynków? – spytała.
– Początkowo miał trwać dwa tygodnie.
– Tak długo? – zdziwiła się.
– Owszem. Zakładano, że będzie to raczej coś w rodzaju konferencji czarodziejskiej młodzieży w kwestii obronności. Oprócz zwycięzców eliminacji każda szkoła miała przysłać kilkuosobową delegację uczniów, ale w naszym wypadku zrezygnowałem z tego. W tych okolicznościach… – Dyrektor przerwał nagle i uniósł dłonie w wyrazie bezsilności. On z kolei przez cały czas przyglądał się uważnie stojącemu poniżej i opierającemu się o poręcz Syriuszowi Blackowi.
Chłopak był tak wściekły, że aż cały się zgarbił i od czasu do czasu opędzał nerwowo od padających na niego płatków śniegu, jakby to w ogóle miało jakiś głębszy sens. Gdy się tym znudził, kopał swój kufer tylko po to, aby zaraz go do siebie przywołać i zaczynać od początku. W jego oczach czaiła się chęć mordu.
Dyrektor odchrząknął.
– W tych okolicznościach – powtórzył – może lepiej nie pogarszać sytuacji. Niech jadą sami we trójkę i szybko wracają. Nie ma sensu wysyłać do Durmstrangu połowy szkoły, kiedy nie wiadomo, jak to wszystko się skończy.
– To chyba rzeczywiście nie był najlepszy pomysł – westchnęła profesor McGonagall na myśl o wyznaczonym przez dyrektora składzie drużyny Hogwartu.
– Wczoraj rozmawiałem z Borysem. Ostatecznie postanowili, że finały potrwają tydzień plus najwyżej dwa, trzy dni, gdyby wydarzyło się coś nieprzewidzianego. Oni też nie bardzo mogą sobie pozwolić na przeciąganie tego w nieskończoność. Wszystko się skomplikowało…
– Całe szczęście. Dwa tygodnie! Nie, nawet nie chcę sobie tego wyobrażać…
– Słusznie, droga Minerwo.
– Ale tydzień… Nie, ja w to nie wierzę! To się źle skończy. Może gdybyśmy się wycofali…
– Nigdy by nam tego nie wybaczyli. Naprawdę, Minerwo, lepiej tego bardziej nie zaogniać. Wszystko zostało ustalone, zaraz nadleci powóz z Durmstrangu i niech się wszystko dzieje swoim trybem.
– Latające powozy, zrywanie ludzi w środku nocy… Co za idiotyzm! Trzeba było skorzystać z proszku Fiuu i byłoby po sprawie. Przynajmniej droga przebiegłaby w spokoju, a tak… Nie, nie wiem, co o tym myśleć, Albusie.
– W tym roku dyrekcja Durmstrangu planowała zmienić sposób podróżowania. Borys wspomina, że podobno uczestników miały przewozić specjalne okręty, ale nie zdążyli z projektem. Nie było czasu na wykończenie, a potem jeszcze TO się stało (znowu wracamy do tematu nieszczęsnych wyborów) i ostatecznie przełożyli budowę statków na następną okazję. Chyba nadal liczą na Turniej Trójmagiczny. Kto wie…
– Moim zdaniem Borys powinien się zająć programem nauczania w swojej szkole, a nie wymyślaniem podobnych głupot. Przecież oni tam uczą…
– Wiem, trudno nie zauważyć, że to nie jest zbyt krystaliczna szkoła, jeżeli wiesz, co mam na myśli.
– O tak.
Wtem drzwi za plecami nauczycieli otworzyły się gwałtownie i wychynęła zza nich Merriwether. Założyła na siebie długi, czarny płaszczy z szerokim kapturem mocno naciągniętym na głowę. Miała świadomość, co stanie się z jej włosami, gdy tylko dostaną trochę wilgoci, i chciała temu w miarę możliwości zapobiec. Lewitowała przed sobą średniej wielkości kuferek ozdobiony wielkimi godłami Hogwartu i Slythrinu. Oboje z Syriuszem zostali wyposażeni na tę podróż w podobne skrzynie, aby w Durmstrangu można było od razu poznać, skąd przybywają. Osobiście dziewczyna wolałaby swoje małe walizeczki, ale cóż… Były aktualnie martwe, jak to już zostało wspomniane. Na twarzy Ślizgonki totalne wyczerpanie walczyło o lepsze z niepohamowaną wściekłością. Łatwo odgadnąć, które z tych dwóch uczuć zwyciężyło, gdy tylko zauważyła Blacka. Fuknęła groźnie jak kotka.
– Dzień dobry, panno MoFire. – Dumbledore przywołał na twarz przyjazny uśmiech. – Piękny mamy dzień, prawda?
Merriwether odpowiedziałam mu takim spojrzeniem, że nawet on, dyrektor, poczuł się tu nie na miejscu. Jednak szybko się zmitygowała i przerzuciła wzrok na Syriusza. Dumbledore szczerze się zdziwił, że pod jej spojrzeniem śnieg wokół chłopaka się nie roztopił. Nie miał jednak czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bowiem właśnie nadleciał powóz z bułgarskiej Szkoły Magii.
Ekwipaż wyglądał na bardzo stary. Był czarny i bardzo ozdobny, nie było na nim dosłownie miejsca wolnego od ornamentalnej snycerki. W oknach wisiały grube, czerwone zasłony przetykane złotymi nitkami. Powóz ciągnęły cztery przerażające, kare konie ziejące ogniem z nozdrzy i mające w oczach błysk obłędu. Po wylądowaniu ryły nerwowo kopytami w śniegu i potrząsały mrocznymi, cienistymi grzywami. Biorąc wszystko pod uwagę, wydawały się całkiem na miejscu. Stanowiły doskonałe odzwierciedlenie panującego, przynajmniej wśród szanownych finalistów, nastroju. Oczywiście w zestawie nie załączono woźnicy. Pojazdy z Durmstrangu prowadziły się same i intuicyjnie trafiały na miejsce, choćby nie wiadomo co.
Z wnętrza powozu wyleciał list w ciemnej kopercie zaadresowanej złotym atramentem i przyozdobionej wielką pieczęcią szkoły. Wylądował w dłoni dyrektora. Albus Dumbledore odczytał pismo, uśmiechnął się i powiedział:
– Odjazd nastąpi dokładnie za dziesięć minut, planowo – podkreślił. – Jeżeli nie znajdziecie się w środku, Szkoła Magii i Czarodziejstwa Durmstrang nie ponosi za to winy i nie może zostać pociągnięta do odpowiedzialności karnej lub zaskarżona prywatne do urzędowego sądu czarodziejów z paragrafów… I tak dalej. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Mili są, prawda?
Mimo jego rozpaczliwych prób atmosfera na schodach stawała się coraz bardziej napięta. Wszyscy profesorowie łapali się na tym, że co chwila rzucają znękane spojrzenia w kierunku to Merriwether, to Syriusza, oczekując wybuchu. Ślizgonka i Gryfon nie odzywali się co prawda do siebie i nawet na siebie nie patrzyli, ale nie musieli. Już w samej ich obecności na jednej przestrzeni było tyle wzajemnej, wibrującej wręcz obelgi, że to naprawdę cud, iż nie doszło do przypadkowych wyładowań atmosferycznych.
– No cóż… więc… – zaczął profesor Flitwick.
– Tak – podjął Dumbledore. – Panno MoFire, panie Black. – Żadne z zainteresowanych nie zwróciło na niego uwagi; podświadomie zrzucili na dyrektora winę za całą tę sytuację, w którą zostali wmanewrowani i postanowili, każde z nich oddzielnie oczywiście, zademonstrować mu dumną obrazę. – Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wam powodzenia. I lepiej już wsiadajcie, na wypadek, gdyby się okazało, że w powozie ktoś zapomniał przestawić zegara na nasz czas – spróbował zażartować po raz ostatni i znów trafił na mur lodowatej obojętności.
– Powodzenia – rzuciła cicho zrezygnowana profesor McGonagall i uścisnęła Fliusowi Flitwickowi rękę na pożegnanie .
Syriusz Black oderwał się wreszcie od swojej poręczy i szybko ruszył do ekwipażu. Okrążył powóz i szarpnął za drugie drzwiczki. Nie chciał mieć nic wspólnego z Dziwadłem, nie chciał nawet wchodzić do pojazdu od tej samej strony. Padł, warcząc, na miękkie, czerwono-złote siedzisko, wyciągnął nogi daleko przed siebie i wcisnął ręce głęboko w kieszenie.
„Niech to się już skończy. Niech się skończy", mruczał do siebie.
Profesor Flitwick otworzył drzwi, którymi wzgardził Syriusz i przywołał do siebie Merriwether, która nadal tkwiła bez ruchu u szczytu schodów, jakby toczyła ze sobą wewnętrzną walkę. W końcu zadarła do góry głowę, pchnęła przed siebie kufer ruchem różdżki i…
– Łoj!
Zrobiła to nieco za mocno i drewniana skrzynia z impetem trzasnęła w bok powozu, zdzierając złocenia i rysując go paskudnie. Konie zarżały i zatupały, a całość zatrzęsła się niebezpiecznie. Z wnętrza dobiegły stłumione przekleństwa.
– Panie Black! – zawołał Flitwick. – Co to za słownictwo? Nie wstyd panu?
– Zrobiła to specjalnie, jestem pewien! Niech no tylko…
– No co?! – zawyła Merriwether. – Grozisz mi? Śmiało, pokaż co potrafisz! Mieliśmy się, jak pamiętam, pojedynkować?
– Owszem! – Syriusz wyskoczył z kolasy, ściskając swoją nową, dębową różdżkę (poprzednią zniszczył w ataku furii po pojedynku z Kate Lumores). – To może teraz?
– Spokój! – krzyknął dyrektor. – Proszę natychmiast wsiadać i skończmy z tym wreszcie. Powodzenia!
Uczniowie wraz ze swym opiekunem zapakowali się wreszcie do powozu i zamknęli drzwi. Konie zatupały, wzbudzając wokół małą zamieć i skoczyły w niebo. Minęło regulaminowe dziesięć minut. Po chwili powóz jakby lekko zamigotał i zniknął.
Albus Dumbledore i Minerwa McGonagall westchnęli ciężko.
– To będzie straszne – powiedziała nauczycielka. – Jeżeli oni zaczną sobie tak przygadywać w Durmstrangu… Co za wstyd!
– Byleby oboje przeżyli – dodał dyrektor z odcieniem rozbawienia.
– Albusie – kobieta popatrzyła na niego z wyrzutem – czy ciebie to bawi?
– Nie, obawiam się, że to pierwsze objawy histerii.
