„Stała czujność!"
(Alastor „Szalonooki" Moody)


Gdyby chcieć pokrótce scharakteryzować wygląd przeznaczonej do pojedynków komnaty w Durmstrangu, pierwsze słowo, jakie przychodziło na myśl, to: NIEPRZYZWOITA. Sala była NIEPRZYZWOICIE, wręcz absurdalnie wielka, NIEPRZYZWOICIE surowa – kompletny brak ozdób robił wrażenie w stosunku do reszty przeładowanych wnętrz, podobnie jak ściany z litego, czarnego marmuru – a wszystko to sprawiało wrażenie celowego przetragizowania. I jeszcze te idiotyczne witraże, w których NIEPRZYZWOICIE gryzły się ze sobą purpura i zgniła zieleń (jedyne zastosowane kolory!) i kretyńskie, przyciemniane pochodnie! Nie, nawet lochy najbardziej porąbanego czarnoksiężnika nie wyglądałyby tak efektownie.

Przy NIEPRZYZWOITYCH rozmiarach sali dość niepozornie wyglądał sam podest dla walczących, którego długość i szerokość, na nieszczęście dla dyrektora Pastakurowa, wyznaczały konkretne, ministerialne normy. Proporcjonalnie niewielka arena ginęła więc w przysłowiowym tłumie i trudno było uwierzyć, że, biorąc pod uwagę panującą w komnacie ciemnicę, ktoś z dalszych rzędów dostrzeże z pojedynku cokolwiek poza paroma błyskami.

Merriwether MoFire stała właśnie naprzeciw swego przeciwnika i, łagodnie rzecz ujmując, nie miała zbyt zadowolonej miny. Panna MoFire nienawidziła bowiem występować jako pierwsza. Dotyczyło to wszystkiego – pojedynków, przepytywania na lekcji, kolejności wchodzenia do klas i zajmowania miejsc w ławkach. Nigdy nie wchodziła pierwsza przez drzwi (psując tym resztki jakiego takiego dobrego wychowania Severusa Snape'a) i nigdy pierwsza nie wychodziła. Wszystko to dla bliżej nieokreślonej, acz niezmiennej zasady, a z drugiej strony dlatego, że lubiła dobrze wybadać teren, zanim sama się za coś wzięła. A do tego kolejnościowego nieszczęścia, jakie ją spotkało, dochodził jeszcze niby mało znaczący fakt (Merriwether westchnęła z rezygnacją), że jej przeciwnik był idiotą.

„Filip Lancelot de Chamoiseau-Lacroix", panna MoFire zgrzytnęła nieprzyjemnie zębami. Gdyby sama się tak nazywała, chyba już dawno temu zakończyłaby swoje męki na tym świecie, a jak to mówią – na nazwisku Francuz się nie kończy.

Filip Lancelot de Chamoiseau-Lacroix miał owalną twarz otoczoną misternymi, jasnymi lokami niby jakiś cholerny amorek z kartki walentynkowej, niebieskie, rozwodnione oczęta i… Merriwether siłą powstrzymała się od przetarcia własnych oczu ze zdumienia, bo usta zwyczajnie nie bywają aż tak czerwone! Nie same z siebie. Nie bez pomocy pewnych efektownych, barwiących substancji, które jednak bardziej by pasowały jej samej. Do tego monsieur de Chamoiseau-Lacroix stał sztywno, jakby kij połknął, i zadzierał głowę w rozpaczliwych próbach wyciągnięcia nieco swoich mizernych stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu. Mimo wszystko przybrana przez niego poza teatralno-sentymentalno-szermiercza zdawała się idealnie pasować do lubiącego przesadę Durmstrangu, choć była jednak zbyt przesłodzona… (Durmstrang miał odchył raczej w drugą stronę). Podobnie było w wypadku miny pana de Cośtam-Cośtam pod tytułem: „Właśnie pstryknięciem wysadziłem Bastylię, co ty mi możesz". Dla dopełnienia swego nieszczęsnego losu był gadatliwy. A zaczęło się to już podczas ukłonu:

– Hogwart… uee… musi – zwrócił się do panny MoFire, strasznie kalecząc angielski i przeciągając sylaby – pźeziwać strasni cinżki okres, skori przysila na Turnijej dziwczyny. – Posłał jej ironiczno-rozczulający, bo bez tego „rozczulającego" gratisa chyba nie umiał, uśmiech.

A potem co i rusz coś na ten temat dodawał, ku uciesze rozbawionej publiczności na sali. Najwyraźniej jednogłośnie postanowiono zrobić sobie z Wether „element rozrywkowy" tegorocznych zawodów. A to był błąd, duuuży błąd.

– Bede si musial powsimiwać, żeby ci cegoś nie złymać…

– Uwiżaj, czasim w ferwioże walki nad tym ni panuję, zdolności same mni psirastają…

– Ali kto wybiera si na Turnijej pojedinków, tyn si musi psigotować na ból…

– A mozie w Hogwircie licą, ży dziwczyna będzi mieć fori?

– Ali mogi ci uspokoić – rzekł w końcu tonem ucieleśnionej Łaski Królewskiej – postaram si ni…

Nikt nigdy się nie dowiedział, co Filip Lancelot de Cośtam-Cośtam się postara, bowiem w tym właśnie momencie Borys Iwanowicz Pastakurow zakończył odliczanie i Merriwether (zgodnie z regulaminem) nie przejmując się tym, że jej przeciwnik nawet tego nie zauważył (zajęty popadaniem w samozachwyt z powodu własnych uszczypliwych konceptów) i nie był przygotowany do walki, wyciągnęła przed siebie ręce, z których wystrzeliły żółto-pomarańczowe płomienie. Pokonując dystans pomiędzy dziewczyną i jej adwersarzem, uformowały się w wielką kulę ogniową i po prostu zmiotły Filipa Lancelota de Debil z podestu, zupełnie jakby rzeczony był piórkiem. Beauxbatończyk po upadku bynajmniej się nie zatrzymał, pojechał spory kawałek po podłodze, wyrżnął w ścianę, a potem jakimś dziwacznym trafem odbił się od niej i wjechał w grupę osób w pierwszym rzędzie. Uczniowie, widząc, co się święci, rzucili się do panicznej ucieczki, lecz nie wszyscy zdążyli na czas i Filip Lancelot de Chamoiseau-Lacroix zakończył swój pierwszy pojedynek przysypany stertą krzeseł i ciałami powalonych rezydentów Durmstrangu.

„Kpij sobie teraz, jeśli możesz", pomyślała z mściwą satysfakcją Wether MoFire, otrzepując ręce. Połowa jej twarzy wykrzywiła się w paskudnym uśmieszku.

Śmiechy na sali ucichły jak ucięte nożem. Wszyscy gapili się z otwartymi oczami na tę dziwną dziewczynę. Nikt nie przejawiał niedawnej ochoty, aby z niej żartować. Siedzący obok profesora Flitwicka Syriusz Black zerknął na zegarek.

– Siedem sekund – wyszeptał do siebie z niedowierzaniem. – Siedem sekund od rozpoczęcia pojedynku!

Usatysfakcjonowany tym popisem profesor pomyślał z kolei z rozmarzeniem, czy przypadkiem organizatorzy nie przewidzieli specjalnej premii za wyjątkową szybkość znokautowania przeciwnika. Byłoby dobrze… Mimo że Merriwether MoFire należała do najmniej przyjemnych uczennic, jakie przyszło Filiusowi Flitwickowi nauczać w całej jego nauczycielskiej karierze, to musiał przyznać, iż coś w niej jest. Coś, co przynajmniej w wypadku magicznych pojedynków jest jak najbardziej właściwe. Profesor Flitwick też już zdążył się nasłuchać w Durmstrangu o „hogwarckim babińcu" i miał tego serdecznie dosyć. Był to bowiem sąd pośpieszny i niesprawiedliwy i mały profesor cieszył się w duchu z wyczynu panny MoFire – jej dobrego, mocnego zaklęcia. Oj, zagra im ona na nosie – zachichotał w myślach. I bardzo dobrze! Tak powinno być! Przy okazji profesorowi przypomniała się jego własna pojedynkowa przeszłość. Rozczulił się tym nieco i postanowił nawet puścić w niepamięć tę nieprzystojną, poranną bijatykę swoich podopiecznych, byle tylko radzili sobie tak dalej.

– Khm… khm… – chrząknął Borys Iwanowicz Pastakurow dziwnie wysokim głosem i wstał zza sędziowskiego stołu. – Co to miało być? – zapytał.

– O ile mnie moje niedoświadczone oczy nie mylą – odezwał się natychmiast profesor Flitwick, a jego słowa aż ociekały ironią – to było Obronne Zaklęcie Kuli.

Tak, jak sobie obiecał, gotów był bronić swoich uczniów w razie podobnych ataków, a oto niewątpliwie nadchodził jeden z nich.

– Wiem, co… Ale… JAK? – Dyrektor miał wyraźne problemy z pozbieraniem się do kupy po tym, co zobaczył. Nie tak miało być!

– Zaklęcie legalne – wypaliła Merriwether, przeczuwając, że dyrektor ma straszną chęć do czegoś się przyczepić.

– Wiem, jednak… – Borys Pastakurow nie bardzo wiedział, co powiedzieć, a raczej, jak to ubrać w słowa, ale miał pewność, że coś jest nie tak.

Hogwart miał się pogrążyć! I to ze swojej własnej winy, a duży w tym udział miło mieć to dziewczynisko, które wystawili w reprezentacji. Miało pójść gładko. Był tego pewien! Lecz… Nie, tego się nie spodziewał. Nigdy by nie podejrzewał, że to dziwadło okaże się dobre, mimo że jest niewłaściwej płci! W życiu! Nie było jednak warto się załamywać… Miał swoją tajną broń… Tak, to już musiało podziałać…

– Kwestia siły przyłożenia. – Merriwether z pozorną beztroską powtórzyła ulubioną w takich wypadkach wymówkę Severusa i uśmiechnęła się bezczelnie.

– A więc sprawa załatwiona – zaseplenił stary jak świat auror Jutrzenka o otępiałym wzroku, po czym z dziecinną radością klasnął w ręce i pierwsze punkty dla Hogwartu zostały momentalnie naliczone.

– Siedem sekund – powtarzał opętańczo Syriusz Black.


Merriwether MoFire siedziała w pierwszym rzędzie na widowni z miną kota, który właśnie objadł się śmietanką, a może nawet kota, który się tą śmietanką totalnie przeżarł tak, aż wyryła mu ona na pyszczku jedyny w swoim rodzaju rozkoszno-krwiożerczy uśmieszek pełnego ukontentowania. Wszyscy zerkali na nią z nieukrywaną ciekawością, jednak gdy napotykali jej wzrok, szybko odwracali głowy. Jej przenikliwe, nieprzyjemne dla nieodpornych spojrzenie szczególnie oddziaływało na wydelikacone Francuzeczki, maskotki zawodników z Beauxbatons, i je też najchętniej dręczyła niepoprawna Ślizgonka. W duchu bawiły ją żabochłonne, spłoszone kurki. Widząc ich zachowanie, przestała się dziwić, dlaczego tak zareagowano na jej udział w Turnieju… Z tym, że ona nie była w niczym podobna do tych kretynek. O nie!

Mimo wszystkich zarozumiałych i walecznych min, jakie panna MoFire prezentowała szerszej publiczności, wcale nie była zadowolona ze swojego pierwszego pojedynku. Żałowała, że dała się ponieść nerwom. Fakt faktem – było to widowiskowe i miała nadzieję, że zamknie co poniektórym usta, ale nie zdobyła za to wielu punktów dla Hogwartu, a to przecież punkty liczyły się w Durmstrangu, a nie styl. Merriwether westchnęła. Pomyślała nieskromnie, że jeżeli chodziło o styl, była niezaprzeczalnie najlepsza. Tak stać tam na podium i tylko szyć w przeciwnika najwymyślniejszymi, najwięcej wartymi zaklęciami, tylko dla samych punktów, tak bez fantazji, finezji… Nie, to jej się nie bardzo podobało.

Właśnie trwała przerwa przed następnym pojedynkiem. Sędziowie najwyraźniej uznali, że potrzebują trochę czasu na ochłonięcie po wybryku dziewczyny. Merriwether uśmiechnęła się do siebie. Black i Flitwick gdzieś się zmyli i mogła pobyć sama ze sobą, poza kontrolą, i się sobą pozachwycać, zanim ten cholerny Gryfon znów zapaskudzi sobą jej pole widzenia oraz zepsuje humor.

W założeniu podczas finału miały się odbywać dwa pojedynki dziennie. Merriwether na początku uznała to za czystą głupotę – komu by się chciało tyle czasu pojedynkować z jednym przeciwnikiem? – ale kiedy dowiedziała się o systemie punktowym wszystko stało się jasne (szkoda, że nie potrafiła tego wykorzystać!). Teraz te pojedynkowe ustalenia musiały chyba ulec lekkim zmianom.

Merriwether znów poczuła na sobie czyjś wzrok i momentalnie odwróciła głowę, gotowa straszyć i płoszyć natrętów. Wtedy ponownie ujrzała tę dziewczynę. Miała szlachetne, choć ostre rysy pociągłej twarzy, czarne, grube i długie włosy, i ciemne oczy, bardzo głęboko osadzone i na wpół przysłonięte ciężkimi, opadającymi powiekami. Mogła być od Wether starsza najwyżej o rok, ale wyglądała o wiele, wiele poważniej. Już stojąc na podium naprzeciw tego całego Filipa Lancelota de Cośtam-Cośtam, Merriwether pochwyciła jej spojrzenie. Dziewczyna patrzyła na nią tak dziwnie, jakby z dziką, aż niepojętą zazdrością, której powodu Ślizgonka nie potrafiła odkryć. Dopiero teraz to do niej dotarło… Przecież w Durmstrangu i Beauxbatons dziewczyny nie mogły startować w eliminacjach! A Ponurooka wyglądała na taką, która miałaby wielką ochotę powalczyć… Może gdyby nie nonsensowna dyskryminacja, panna MoFire musiałaby się zmierzyć właśnie z nią?

Z zamyślenia wyrwał ją głos Borysa Pastakurowa. Zauważyła też, że powrócił profesor Flitwick i ten – wiadomo kto – i usiedli obok niej. Miejsca na widowni były z góry wyznaczone, niestety.

Na podest wkroczyli, jak wynikało ze słów dyrektora, Stanislav Żukow i Valentin d'Aramis. Jeżeli chodziło o przedstawiciela Durmstrangu, to wyglądał wyjątkowo przeciętnie. Strzecha płowych włosów na głowie, twarz o niewielkiej sile ekspresji, jak u wszystkich tutaj. Był za to potężnej budowy – wielki, szeroki w barach, ogólnie w typie chłopsko-ludowym. Jednak ten drugi zawodnik… Merriwether zastanawiała się, co teraz czuje zarozumiały panicz Black-Król-Pożal-Się-Boże-Uwodzicieli. Skoro biedne dziewczątka wpadały w taki amok z powodu Blacka, to na widok Valentina chyba albo by mdlały, albo od razu z wrażenia wyskakiwały z szat. Syriusz wypadał przy nim mizernie, to było niebo a ziemia! Valentin d'Aramis był wysoki i szczupły, miał długie do ramion, falujące brązowe włosy, a w złotych (autentycznie!) oczach taki błysk, że można go było traktować wręcz jako chwyt poniżej pasa. Musiał być starszy, bo jego policzki pokrywał rzadki zarost, na brodzie wymodelowany w zawadiacką, kozią bródkę przywodzącą na myśl wygląd muszkietera, którego nazwisko nosił chłopak i który również nagminnie, chętnie i bezczelnie grzeszył (przede wszystkim) urodą. Gdy pojawił się na podeście, Beauxbatonki zapiszczały nieco histerycznie, a nawet z gardeł niektórych ponurych uczennic Durmstrangu wyrwało się tęskne: „Ach!". Tak, Merriwether mogłoby być nawet trochę szkoda Blacka, gdyby go nie nienawidziła każdą cząsteczką swego jestestwa. Na niej samej uroda Valentina d'Aramisa zrobiła średnie wrażenie. Podejrzewała, że jest na te rzeczy z natury odporna. Czekała, co pokaże podczas walki.

Był to pojedynek ładny, raczej czysty, przynajmniej pozornie nie można się było do niczego przyczepić. Żadnemu z walczących nie puściły nerwy, nie wyzywali się ani nie ciskali w siebie niczym wrednym, a jednak Merriwether coś się w tym wszystkim nie podobało. Valentin w niczym nie przypominał Filipa de Cośtam-Cośtam, był dobrym czarodziejem. Uważnie śledziła wszystkie jego ruchy (skupiała się na tym między innymi dlatego, żeby nie słyszeć ciągłych, technicznych dyskusji reszty swojej „ekipy"). Rzucane przez niego uroki były dobrze dobrane do sytuacji, ruchy i gesty przemyślane i zdawałoby się, że powinny być skuteczne… A jednak zaklęcia nie trafiały celu! Za to Beauxbatończyk ciągle był czymś bombardowany, jakby Żukow miał co najmniej cztery ręce i dwie różdżki. Merriwether coś się tu wyraźnie nie zgadzało, coś było nie tak, lecz co? Nie, na pewno nie nastąpiło oszustwo – Żukowowi dziewczyna przypatrywała się równie bystro i na pewno udałoby jej się go przyłapać, gdyby kantował… W każdym razie Beauxbatończyk przegrał z kretesem, choć Merriwether stawiałaby raczej na niego.

„Może d'Aramis tylko tak dobrze wyglądał z różdżką?", zastanawiała się.

Ale nie… I tak nie dawało jej to spokoju. Jakby jakiś fakt błąkał się na granicy jej świadomości i tylko czekał, aż dziewczyna sobie o nim przypomni. Cóż, czekał na próżno. Merriwether mimo to postanowiła mieć na oku Stanislava Żukowa, tak jak i całą tę Durmstrandzką bandę, po której nie wiadomo czego można się było spodziewać.

„Wykiwaj wroga, nim on wykiwa ciebie" – trzecia zasada Domu Slytherina.

„Wrogom patrz na ręce, swoje za plecy kryjąc" – czwarta zasada Domu Slytherina.

„Przebywając wśród wrogów, najpierw morduj (unieszkodliwiaj), potem zadawaj pytania – to mogłaby być piąta zasada Domu Slytherina", panna MoFire uśmiechnęła się obleśnie.

Ostatni pojedynek trwał dość długo i wreszcie nadeszła przerwa na obiad. Uczniowie Durmstrangu – ożywieni i usatysfakcjonowani zaserwowanym im dziś widowiskiem albo, co było bardziej prawdopodobne, perspektywą tygodnia z okładem wolnego od zajęć szkolnych z powodu Turnieju – w wesołej atmosferze opuszczali komnatę. Merriwether MoFire zamarudziła gdzieś z tyłu. Zabezpieczyła się w porę – w sypialni miała ukryty spory zapas słodyczy z Miodowego Królestwa – więc skoro głód jej nie groził, zamierzała się etatowo zrywać przynajmniej z obiadu. Oczywiście motorem jej postanowienia była konieczność gapienia się przez jeszcze kilka dodatkowych chwil na Blacka, co powodowało u niej nagły brak apetytu i prowadziło z powrotem do myśli o Miodowym Królestwie – i kółko się zamykało. Niestety, profesor Flitwick najwyraźniej wziął sobie do serca obowiązek opieki nad swoimi uczniami i doglądał ich niczym najlepszy z pasterzy swe biedne, niewinne, małe owieczki, a dobry pasterz przestrzega pór karmienia…

Zrezygnowana panna MoFire powlokła się za nim do jadalni.


Syriusz Black dygotał na całym ciele. Czuł aż nadto dobrze, że jeszcze moment i nie wytrzyma. Uderzy, jak Morganę kocha, uderzy! Żeby ten cały przewrażliwiony Flitwick zniknął choć na chwilę…

Zgrzyt!

O nie! Znowu. Nie, dosyć! Na serio…

Zgrzyt!

Niech ją cholera weźmie!

Oaza spokoju w osobie Merriwether MoFire z najwyższym zainteresowaniem zlustrowała zawartość swojego talerza, po czym chwyciła pewniej nóż i widelec, i przystąpiła do kolejnego ataku:

Zgrzyt! Zgrzyt! Zgrzyt!

O tak, była dobra. Sama musiała to przyznać. Uśmiechnęła się do siebie pod nosem.

Zgrzyt!

Merriwether zastraszająco metodycznie kroiła na drobne, drobniuteńkie kawałeczki wszystko, co składało się na jej dzisiejszy obiad i nie poprzestawała na tym. Gdy już pokonała opór danej substancji jadalnej, zwiększała nacisk noża na porcelaną i rysowała w najlepsze nożem po talerzu, powodując jękliwe zgrzyty, od których cierpła skóra na plecach. Miała przy tym tak niewinną i spokojną minkę, że nikt nie dopatrzyłby się w jej zachowaniu niczego poza pewnym manieryczno-towarzyskim nieobyciem i nie odważyłby się zwrócić jej uwagi przez delikatność. A już na pewno nikt nie mógł dopatrywać się w tym jakiejkolwiek mściwej przewrotności. Nie mógł, bo Wether konsekwentnie spuszczała w talerz roziskrzone dziką satysfakcją oczy.

Zgrzyt!

Wether MoFire chwilę wcześniej zdecydowała się na totalną zmianę taktyki. Nagle, zamiast wrzeszczeć i kłócić się z Blackiem, stała się absolutnie spokojna. Nawet Flitwick po poczynieniu tej obserwacji odetchnął z ulgą, ale zaraz pożałował swojej przedwczesnej radości.

Zgrzyt!

Merriwether wykazywała zadziwiające zdolności adaptacyjne. Pewnie miało to jakiś związek z odziedziczonymi po ciotecznej babce zdolnościami aktorskimi, a także „osobowościowym rozmemłaniem" – jak kiedyś nazwał to Severus. Chodziło mu o to, że towarzystwo osób wesołych, pogodnych i roześmianych działało Merriwether na nerwy i sama z siebie przyjmowała wygląd chmury gradowej. Z kolei, kiedy przebywała ze Snape'em, często zachowywała się jak trzpiot, stawała się wylewna i wkrótce wyrastała na jego antytezę. W głowie Wether MoFire, zdaniem jej kolegi, walczyło o lepsze przynajmniej tuzin różnych osobowości, ale jej samej bynajmniej to nie przeszkadzało.

Zgrzyt!

A w pewnych wypadkach nawet pomagało.

Zgrzyt!

Umiejętność zachowania zimnej krwi, przynosiła dokładnie tyle pożytku…

Zgrzyt!

… ile frajdy dawało wyszumienie się i publiczne wyemocjonowanie swoich emocji.

Zgrzyt!

Czerwony na twarzy Black już niemal parował z wściekłości. Granie mu na nerwach sprawiało MoFire nawet więcej przyjemności niż pojedynkowanie się z nim. Patrzenie, jak się męczy, miota i nie może jej nic zrobić… To było to! Dla takich wydarzeń warto żyć!

„No dalej! Atakuj", mówiła do niego w duchu. „Pokaż, co potrafisz! Rzuć się na biedną dziewczynkę… Na co czekasz? Och, wy uczuciowcy… Severus ma rację, jak może długo wyżyć w tym świecie ktoś, z kogo facjaty można wyczytać każdą myśl? Szkoda, że Sev nie może tego zobaczyć".

Zgrzyt!

Black zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że runęło na podłogę, stół zadygotał, rozdzwoniły się naczynia. Wnerwiony do ostateczności chłopak wyleciał z jadalni, trzaskając drzwiami. Chwilę potem dobiegł zza nich ryk bezsilnej wściekłości, od którego zadygotały ściany Instytutu Magii Durmstrang.

„Ach, ci wrażliwcy!".

Merriwether MoFire wyprostowała się, a nawet lekko przeciągnęła, zupełnie jakby właśnie się obudziła po długim i odprężającym śnie. Oparła się wygodnie, spokojnie ułożyła sztućce na talerzu, otarła usta serwetką i wzięła do ręki kubek z herbatą, czy raczej tak zwanym wśród tubylców „czajem". Piła, odginając elegancko mały palec. Omiotła szybkim spojrzeniem całą salę, po czym utkwiła wzrok w drzwiach. Na jej ustach błąkał się zły uśmieszek.

„Jeden zero dla mnie. Piłka w grze".

Profesor Flitwick popatrzył na nią zszokowany. Włosy na głowie wciąż mu się jeżyły, a ręce lekko drżały na wspomnienie niedawnych dźwiękowych tortur. Zaczynał się bać. Dumbledore obiecał w razie czego swoją pomoc. Może faktycznie do niego napisać? Tylko czy ma sens zawracanie głowy dyrektorowi czymś, co podchodziło pod siorbanie w trakcie spożywania zupy? Tylko że siorbanie rozmyślne, to było jednak coś innego niż takie zwykłe, niewinne siorbanie…

Profesor machinalnie masował sobie skronie. Sytuacja go przerastała. Zdecydowanie.


Po obiedzie odbył się kolejny pojedynek. Początkowo drużynę Hogwartu bardzo zdziwił fakt, że na każdy dzień Turnieju wyznaczono tylko dwa pojedynki – jeden rano i jeden po południu, ale wkrótce wszystko zrozumieli. O ile poranna część Turnieju była jeszcze dość burzliwa z powodu wyczynu Merriwether MoFire, o tyle dopiero podczas poobiedniej sesji pojęli całą tragedię systemu punktowego: silniejszy czarodziej chwyta w krzyżowy ogień wymyślnych zaklęć słabszego i bezceremonialnie nabija sobie na nim punkty. Dla Hogwartczyków, dla których walki znaczyły zupełnie coś innego i inaczej były prowadzone, stanowiło to duży szok. Przede wszystkim pojedynki w tym rozumieniu były koszmarnie nudne. Trwały w nieskończoność, dopóki przeciwnicy zdołali ustać na nogach, aby można było zdobyć jak najwięcej punktów. Nikomu nie zależało przecież na pokonaniu przeciwnika, przeciwnie należało traktować go możliwie najłagodniej, aby starczył na dłużej. O ile jeszcze dla samych walczących mogło to być w jakimś stopniu zajmujące, w o wiele gorszej sytuacji znajdowała się widownia… Choć z drugiej strony mnóstwo osób twierdziło później, że dzięki Międzyszkolnemu Turniejowi Pojedynków udało im się wyleczyć z bezsenności…

Po południu publiczności zaprezentował się drugi zawodnik Durmstrangu. Był nim Borys Borysewicz Pastakurow, syn dyrektora. Na dźwięk jego nazwiska profesor Flitwick zatrząsł się z oburzenia. Syn dyrektora?! Teraz był już pewien, że gra będzie nieczysta, przecież w tym wypadku Durmstrang absolutnie musiał wygrać! Pastakurow senior nie pozwoli, żeby stało się inaczej. Filius Flitwick ponownie odczuł chęć natychmiastowego spakowania swoich rzeczy i wyniesienia się, gdzie pieprz rośnie (a przynajmniej do Hogwartu).

Borys Borysewicz Pastakurow sprawiał wrażenie wyjątkowo ponurego, nawet jak na standardy Durmstrangu. Miał czarne włosy i oczy, gęste, zjeżone brwi, które dodatkowo zrastały się nad nosem w jedną długą linię od jednego do drugiego końca czoła. Nie posiadał eleganckiej prezencji swego ojca, stał ze spuszczoną głową, patrząc na wszystkich spode łba i lekko się garbił. Szczerze mówiąc, bardzo przypominał wilkołaka.

„Ale nim nie jest", przemknęła przez głowę Syriuszowi Blackowi, który ziewając, przypadkowo zagapił się w okno. Na dworze już dawno zrobiło się ciemno. Na niebo wypłynęły gwiazdy i jasny, idealnie okrągły księżyc.

– Pełnia – mruknął do siebie.

„Lupin jak zwykle miał rację. Gdyby pojechał na Turniej, proszę od czego musiałby go rozpoczynać. Ciekawe, jak zareagowałby dyrektor na prośbę, aby zapewnić zawodnikowi Hogwartu jakieś miłe, ciepłe i suche, a nade wszystko szczelnie zamknięte miejsce w celu odbycia wilkołaczej przemiany?".

Syriusz miał dużo czasu na podobnie nonsensowne rozważania. Walka była straszna, po prostu zgroza! Przez trzy godziny nie zdarzyło się w niej nic ciekawego. A że jeszcze przeciwnikiem Pastakurowa był ten nieszczęsny Filip Lancelot de Chamoiseau-Lacroix… Cóż, najwyraźniej chłopak z Beauxbatons nie miał w Turnieju szczęścia. Znowu nieziemsko obrywał, z tym że teraz robił za worek treningowy. Stał wściekły i praktycznie unieruchomiony, a Borys ciskał w niego wszystkim, co znał.

Syriusz ziewnął i rozejrzał się po sali. Niestety, w panujących tam ciemnościach niewiele można było dojrzeć.

„Ach, żeby Rogacz tu był, ale by była jazda", westchnął w duchu, co natychmiast zwróciło jego myśli ku Merriwether MoFire.

Wykrzywił się, odsłaniając zęby. Jego twarz zastygła w nieco psim wyrazie złości. Zerknął na dziewczynę siedzącą po drugiej stronie profesora Flitwicka (który od już dłuższego czasu chrapał smacznie, totalnie znudzony nędznym widowiskiem na arenie). Dziwadło wyciągnęło kawałek pergaminu i coś pracowicie notowało. Brak oświetlenia jakoś jej w tym nie przeszkadzał.

„Liścik miłosny do Smarka?" , ironicznie rozważał Syriusz .

W tym momencie Dziwadło musiało wyczuć jego spojrzenie albo zgubić wątek, bo przerwało pisanie i drapiąc się piórem po brodzie, popatrzyło uważnie na boki. Syriusz szybko odwrócił głowę i znów zapatrzył się w okno. Wkrótce, sam nie wiedział kiedy, jego głowa opadła bezwolnie na ramię i również zapadł w sen.