Profesor Filius Flitwick zebrał się w sobie i jeszcze raz zapukał do drzwi Merriwether.

– Panno MoFire, czy jest pani tam? Wiem, że tak. Proszę otworzyć albo chociaż się odezwać. Jak tak można?

Profesor Flitwick postanowił co prawda dać Merriwether trochę czasu na oswojenie się z sytuacją, ale trwało to już zdecydowanie za długo. Westchnął z rezygnacją.

– Syriusza tu nie ma – zapewnił, trafnie odgadując, co powstrzymuje ją przed opuszczeniem sypialni. – Możesz śmiało wyjść i ze mną porozmawiać. Nie rozumiem twojej reakcji, Merriwether – znowu westchnął. – Zachowałaś się bardzo ładnie.

„Biorąc pod uwagę okoliczności, to wręcz męczeńsko-straceńczo-odważnie. Ach, ci uczniowie i ich wielkie-małe wojny!", dodał w myślach, a potem kontynuował monolog do klamki:

– Powtarzam, zachowałaś się bardzo ładnie i nie ma czego się wstydzić. Przeciwnie, gdybyś nie zauważyła tego, jak mu tam, Czapajewa, bylibyśmy teraz w nieciekawym położeniu. Czy możesz do mnie wyjść? Proszę. Zejdź na kolację. Nie jadłaś nic od rana, Merriwether.

Stanowczo nie najlepiej radził sobie z dziewczętami. Wolał już Syriusza, chociaż ten od pamiętnego pojedynku zachowywał się, jakby dopiero co się urodził i po raz pierwszy wypróbowywał, jak działają różne rzeczy w tym wielkim świecie. A oczy miał tak wielkie, że w innym przypadku profesor podejrzewałby go o spożycie pewnych eliksirów nieobjętych programem nauczania. Z drugiej strony, tę ostatnią cechę profesor mógłby pewnie zaobserwować i u siebie, stąd od południa odczuwał niemal zabobonny lęk przed lustrami i starannie ich unikał.

– Muszę ci powiedzieć coś ważnego, Merriwether.

Cisza.

– W porządku, jak chcesz, ale zapewniam, że wolałabyś usłyszeć to prosto w oczy, a nie przez warstwę drewna, uwierz mi.

Żadnego odzewu. Filius Flitwick ponownie westchnął.

– Żukow nie został zdyskwalifikowany.

– CO! – krzyknęła Wether i było słychać, że zerwała się na równe nogi i zatupała po pokoju.

Profesor postanowił puścić mimo uszu kilka dodatkowych, wyjątkowo dosadnych słów, które równocześnie dobiegły go zza drzwi pokoju. W końcu sam nie rzucał podobnych tylko z powodu dokonanego parę lat wcześniej świadomego wyboru. Kiedy przez tyle lat przebywa się z młodzieżą, zawsze trzeba podjąć podobną decyzję: albo człowiek zachowuje kulturę, albo idzie za głosem serca.

– Co pan powiedział? – zapytała dziewczyna z niedowierzaniem.

– Kapituła – profesor prychnął pogardliwie – całą winę zrzuciła na Czapajewa. Twierdzili, że Żukow wcale nie musiał tego wcześniej z Czapajewem ustalać i na pewno tego nie zrobił. Ogłoszono, że udzielona pomoc była prywatna inicjatywą Czapajewa i skąd niby Żukow miałby wiedzieć, że ktoś mu pomaga. Nic nie mógł nic na to poradzić, biedaczysko – profesor coraz bardziej się zapalał i mówił z coraz większą złością. – Przecież nikt poza dziewczyną z Hogwartu tego nie zauważył, więc jak Żukow miał to zaobserwować? Nie można przecież nieszczęśnika karać za posiadanie dobrych przyjaciół…

– Nie wierzę!

– A i owszem, tak było! W całej szkole wrze jak w ulu, uczniowie z Beauxbatons byli już prawie spakowani, dyrektor Pastakurow stara się załagodzić sytuację. Czy teraz pani wyjdzie z pokoju, panno MoFire?

Znów głucha cisza i tylko od czasu do czasu parę wymamrotanych niezrozumiałych, ale bardzo złych słów. O, panna MoFire sobie nie żałowała…

– Ale jak to możliwe? To się w głowie nie mieści! Przecież różdżka…

– Nie powiedziała nam nic o udziale Żukowa w całej aferze. Niestety.

– Nie! Nienienie! To jest jakieś chore!

– Nic się nie da zrobić. Nie pomogą żadne sprytne czary. A swoją drogą… Śliczna akcja i bardzo poprawnie rzucone zaklęcie. Nie wiedziałem, że potrafi pani posługiwać się tak zaawansowaną magią, panno MoFire.

– Mam wiele ukrytych talentów – burknęła.

Profesor westchnął po raz kolejny. Przy Blacku i MoFire'ównie wzdychanie powoli wchodziło mu w zwyczaj. Oparł zmęczone, rozgrzane od emocji czoło o chłodną framugę.

– A więc nie zamierzasz wyjść, Merriwether?

– NIE! Tu mi dobrze.

– Jak chcesz, lecz w końcu będziesz musiała to zrobić. Dzisiejsze pojedynki zostały odwołane, ale jutro kolejny dzień Turnieju.

– To nie wyjeżdżamy?

– Oczywiście, że nie. A chciałaby pani?

– Nie! Właśnie nie. Tylko myślałam, że pan po tym wszystkim… Pan profesor mówił na początku…

– Mielibyśmy wyjechać, kiedy prowadzimy w tabeli? Uciekać w takiej chwili? To byłoby niesportowe zachowanie, panno MoFire – rzekł Flitwick, próbując bezskutecznie stłumić przepełniającą go satysfakcję.

– Prowadzimy?

– Aktualnie. Pan Black wygrał walkowerem. Dzięki pani czujności zdobyliśmy komplet punktów i pan Black na pewno chciałby podz…

– Niech to sobie wsadzi i niech da mi święty spokój! – krzyknęła dziewczyna.

Wzdychanie stawało się rutyną.

– Dobrze, poddaję się. Jeżeli ma pani takie życzenie, może pani pozostać w pokoju, ale jutro rano widzę panią tutaj w saloniku gotową na śniadanie. Czy wyraziłem się jasno?

Odpowiedziało mu nieprzyjemne mruknięcie, a potem zapanowała cisza. Cóż, musiał się tym zadowolić. Wyszedł z apartamentu i udał się na posiłek.


Merriwether uchyliła ostrożnie drzwi i czujnie rozejrzała się po pokoju. Flitwick zniknął i pewnie tak szybko nie wróci. Kolacja i jeszcze pewnie parę dyskusji… Nareszcie! Wyszła do salonu i przeciągnęła się. Miała już dość tej miniaturowej sypialenki, spędziła tam w końcu chyba z siedem godzin. Pokręciła się chwilę po nieco większej przestrzeni, po czym padła na najbliższy fotel i sięgnęła po „Proroka Codziennego". Dawno tak nie interesowała się bieżącymi sprawami świata, jak teraz, na tym dobrowolnie-przymusowym wygnaniu.

PIERWSZE REFORMY W MINISTERSTWIE

Wczoraj rano ugrupowanie nowej osobistości czarodziejskiej polityki, Lorda Voldemorta, zgłosiło do przegłosowania ustawę, która ma na celu znaczne ograniczenie uprawnień aurorów, czyli specjalnych służb odpowiedzialnych za utrzymywanie bezpieczeństwa w magicznym świecie, ze specjalnym uwzględnieniem zwalczania wszelkich przejawów czarnoksięstwa. Jak dowodzono podczas wczorajszej sesji Rady, nie da się ukryć, że ostatnimi czasy aurorzy nagminnie przekraczają swoje kompetencje. Społeczeństwo czuje się inwigilowane", mówił podczas swojej płomiennej przemowy Voldemort. Porządni czarodzieje są nachodzeni w swych domach na podstawie nic nieznaczących pomówień…

– Coś mi to przypomina – mruknęła do siebie panna MoFire, ale czytała dalej.

…gnębieni. Nie ma wątpliwości, że aurorzy nadużywają danej im przez nas władzy. Wykorzystują swoją pozycję, aby załatwiać prywatne porachunki, mogę w tym miejscu przytoczyć dziesiątki przykładów! W Wizengamocie toczy się już kilka spraw, wytoczonych nadgorliwym aurorom. Czy możemy na to pozwolić? Musimy powstrzymać ten proceder, zanim wyrwie się spod kontroli i nikt nie będzie mógł się czuć bezpiecznie we własnym domu!".

Voldemort po raz kolejny okazał się bystrym obserwatorem życia społecznego i poruszył ważny problem trapiący nas od lat: jak dużą władzę nad naszym życiem powinien mieć auror? W jak bardzo prywatne sprawy każdego z nas powinien mieć wgląd? Posiedzenie Rady zakończyło się burzliwą dyskusją pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami stanowiska Lorda Voldemorta. Głosowanie nad ustawa odbędzie się za kilka dni.

Rita Skeeter, stażystka w redakcji

– Nie rozumiem. To ci aurorzy mają walczyć czy się przejmować jakimiś tam głupimi ustawami? – zastanawiała się Merriwether, pragnąc zająć czymś myśli.

Jednak Służby Aurorskie nie stanowiły zbyt szczęśliwego tematu. Tylu MoFire'ów zginęło z ich rąk… Oczywiście potomkowie straconych „mieszańców" byli teraz traktowani zupełnie inaczej. Ród należał do najpotężniejszych i najbardziej poważanych w czarodziejskim świecie, choć był na wymarciu, i starał się jakoś sobie radzić z bolesną przeszłością. Mówiono, że zdarzyło się to dawno temu, w czasach obyczajowej ciemnoty i nigdy się nie powtórzy. Zamordowani wtedy MoFire'owie byli pośmiertnie rehabilitowani w oczach świata, ich nazwiska powracały do ksiąg z adnotacjami „bohater" lub „męczennik za sprawę". Wilkołactwo od lat uważano za chorobę i surowo wzbraniano pogromów, zapewniano ochronę. MoFire'owie oficjalnie wybaczyli dawnym prześladowcom i brali czynny udział w życiu społecznym, ale naprawdę nigdy do końca się z tym nie pogodzili. Uraza, poczucie krzywdy, niesprawiedliwości, zawodu co do ludzi, oburzenie ich bestialstwem – wszystko to nadal tkwiło w każdym przedstawicielu rodu niczym drzazga pod skórą i przechodziło w procesie dziedziczenia z pokolenia na pokolenie. MoFire'owie starali się być rozsądni, tłumaczyli sobie, że profesja aurorów uległa całkowitej zmianie, stawiano przed nimi inne cele prowadzące wyłącznie do osiągnięcia powszechnego dobra… Niewielu MoFire'ów zboczyło kiedykolwiek na czarną ścieżkę, wiedzieli, że czarnoksiężników trzeba zwalczać za wszelką cenę i że to właśnie bez ustanku czynią służby bezpieczeństwa. Oni to wiedzieli. A mimo to wielu członków starszego pokolenia wciąż spluwało pod nogi na widok „ministerialnego psa" i nie było w stanie nic na to poradzić, to było po prostu od nich silniejsze.

Klamka wejściowych drzwi poruszyła się lekko, a wyrwana z zamyślenia dziewczyna skoczyła jak oparzona, cisnęła gazetę na ziemię i już chciała rzucić się w stronę pokoju, gdy uświadomiła sobie, że nie zdąży. Za daleko. Wybrała niewłaściwy fotel. Cholera! Nie miała najmniejszej ochoty kogokolwiek oglądać, lecz z drugiej strony nie miała zamiaru gnać na łeb na szyję do sypialni, jakby… jakby uciekała. Jak jakiś tchórz! Jakby nie potrafiła się zachować, nie miała godności… i tak dalej.

Usiadła na powrót i chwyciła pierwszą z brzegu książkę, udając niezwykłe nią zainteresowanie. Pech chciał, że trafiła akurat na bułgarską i w dodatku otworzyła ją do góry nogami. Mało wiarygodne… Łoj, podstawowy błąd!

– Eee… tego… eee… Merriwether?

Dziewczyna drgnęła, słysząc głos Blacka. Czy on przed chwilą zwrócił się do niej po imieniu?

– Już nie Dziwadło? – odpowiedziała drwiąco, nie dając się zbić z tropu i nie odrywając oczu od lektury.

Milczenie za plecami stało się jeszcze bardziej znaczące, o ile to w ogóle możliwe. Zakłopotany Black musiał stanowić jeszcze ciekawsze widowisko niż Black przegrywający, ale zawzięta panna MoFire postanowiła poświęcić ten pocieszny widok na rzecz szeroko pojętej dumy własnej – tak jej się przynajmniej wydawało – a także zaprezentować mu chłodną obojętność.

– Merriwether… Ja, to znaczy…

No nie! To jakaś zaraza? Dlaczego wszyscy nagle zapragnęli popisywać się znajomością jej imienia? Urządzili sobie jakieś zawody, czy jak?

Syriusz Black wiercił się niespokojnie, próbując zebrać rozpaczliwie wyrywające mu się słowa w jakiś logiczny ciąg.

– Dzisiaj rano naprawdę… Słuchaj, ja nie myślałem… i chciałem… Wiesz, gdyby nie ty…

– I co z tego?! – wrzasnęła, wstając.

Miała rację, wygląd chłopaka był satysfakcjonujący. Black sprawiał wrażenie wypompowanego, a następnie przepuszczonego przez prasę i miał małe problemy ze skupieniem spojrzenia rozbieganych, zaskoczonych oczu. Stał ciągle w progu, nie mogąc się zdecydować, co z sobą zrobić. Pan B. najwyraźniej do tej pory nie mógł się wygrzebać z szoku. Merriwether jednak to nie ubawiło tak bardzo, jak powinno, bo znów była wściekła.

– I co z tego, pytam?! Nie myśl sobie, Black, że nagle zaczęłam tonąć w potokach twego uroku osobistego. To było konieczne! Nie przyjechałam tu, żeby przegrać tylko dlatego, że jakiś kretyn nie widzi, jak się go robi w konia. Na moje nieszczęście to jest turniej DRUŻYNOWY! A ty jesteś największą ofermą, jaką zdarzyło mi się w życiu widzieć!

– Przyjemna jak zawsze, co?

– TAK! Bo to nic między nami nie zmienia, jasne?

– Więc nie mogę nawet wyrazić mego skromnego zachwytu nad twą przewspaniałą osobą, Merriwether? – Black powoli odzyskiwał energię. – Pełną poświęcenia sportową postawą…

– NIE! Odwal się ode mnie, dobra?!

– Przykro mi, ale jeszcze przez tydzień jakoś nie mogę, wybacz.

– I NIE MÓW DO MNIE PO IMIENIU!

– A może być „ma przeszlachetna wybawicielko"?

W eter poleciało kilka przekleństw i trzasnęły drzwi.

„Niech to szlag. Niech to szlag! NIECH TO SZLAG!".

Black zaczął wściekle walić pięściami w kompletnie nic nikomu nie winien fotel. Dlaczego ona? Dlaczego to zawsze musi być ONA? Dlaczego zawsze musi się w coś wtrącić? Co robić? Już wolałby Smarka, jak Morganę kocha! Po nim przynajmniej wiadomo, czego się spodziewać… Głupia sytuacja. Co za beznadziejna, tandetna, bezdennie głupia sytuacja!

„Cholera, nawet porządnie skląć jej teraz jakoś nie wypada", uznał ze smutkiem.


Stało się.

W Durmstrangu pojawił się niespodziewanie obcy, niebezpieczny najeźdźca, który widział i słyszał to, czego nie powinien oraz najwyraźniej nie zamierzał siedzieć cicho. Stawił niespodziewany opór. Durmstrang wyczuł zagrożenie. Momentalnie zadziałał instynkt zbiorowej solidarności atakowanego – wspólnie zniszczyć obiekt, zaszczuć i zlikwidować.

Merriwether MoFire niestety niewiele mogła poradzić na po części pogardliwe, po części wyzywające syknięcia rozlegające się naokoło, kiedy przechodziła korytarzem. Nie mogła, ponieważ teoretycznie nie działo się nic złego. Nikt jej nic nie zrobił. Na razie. Prędzej czy później należało się spodziewać jakiejś bardziej zdecydowanej akcji. Zdemaskowała ich zawodnika, a więc zadarła ze wszystkimi. Nikt nie lubi intruzów naruszających z góry ustalony porządek. Szanujący się Ślizgon nie puszczał podobnych zniewag płazem, a jeżeli chodzi o tok myślenia, szkoła w Durmstrangu stanowiła jakby kamienno-betonową reinkarnację ducha mistrza Salazara Slytherina. Jednak cóż znaczy kolejny tysiąc wrogów w obszernym rejestrze panny MoFire?

Mruczący i prychający uczniowie nie przejmowali się nawet tym, że przy boku dziewczyny szedł profesor Flitwick. Nic dziwnego, on z pewnością nie budził tutaj szacunku, Merriwether wiedziała, jak to jest… Wzruszyła ramionami. Co jej zrobią? Jeszcze nie doszło do poszturchiwań, a nawet jakby, to co z tego? Poradzi sobie. Zawsze sobie radzi.

Epicentrum świętego, powszechnego, ostro przyprawionego nienawiścią oburzenia Durmstrangczyków znajdowało się w komnacie walk, której temperatura gwałtownie podskoczyła, osiągając poziom lawy wulkanicznej tuż przed wybuchem, gdy Wether wstąpiła na podest. Dziewczyna pewnie ruszyła na środek, by zgodnie z ceremoniałem pokłonić się przeciwnikowi. Zdziwiona napotkała wyciągniętą ku sobie rękę.

– Dobra robota wczoraj – powiedział Valentin d'Aramis, uśmiechając się pod wąsem. – Dawno się tak nie uśmialiśmy.

Merriwether najpierw oniemiała, a potem przyszło jej do głowy, że skoro już prawie wszyscy jej nienawidzą, należałoby może nieco zadbać o równowagę w przyrodzie. A poza tym dawno już z nikim nie rozmawiała i uznała, że w sumie nie ma nic do stracenia.

– Mam podobne odczucia. – Ścisnęła podaną dłoń. – Wredny, niski chwyt, ale nie zdyskwalifikowali go.

– To akurat było do przewidzenia – kontynuował d'Aramis idealną angielszczyzną bez śladu obcego akcentu. – Grunt, że ktoś zaczął.

– Zaczął? Eee, a o co właściwie chodzi?

– Tu zawsze tak jest. W Durmstrangu. Ale wszyscy milczą, nikt się nie chce wychylać, żeby nie wylecieć, rozumiesz. No i trzeba ich przyłapać na gorącym uczynku. Nie każdy by się na to odważył, nawet gdyby chodziło o jego zawodnika.

Pannę MoFire cała sytuacja najpierw zdziwiła, a następnie rozczuliła – pewnie z powodu oddalenia od domu i normalnego życia. Dość, że coś ją tknęło i wypaliła:

– Szkoda, że nie zauważyłam wcześniej. W ten sam sposób załatwili ciebie, prawda? Coś mi się wtedy nie zgadzało. Teraz wiem, co to było.

Prawdopodobnie byłyby to tylko puste słowa w wypadku każdego, oprócz Wether MoFire. Ona naprawdę tak pomyślała i pewnie tak by postąpiła. Chłopak mógł jej nie uwierzyć, mógł ją wyśmiać, ale najwyraźniej jakiś sygnał płynący z całej jej postaci sprawił, że dał wiarę tym słowom.

– Dzięki. – Skinął głową. – No, no. Po tym, co o tobie mówili… Osobiście nie mam nic przeciwko dziewczynom startującym w pojedynkach. Jedna moja koleżanka jest bardzo dobra. Gdyby wiedziała, że w szkole Dumbledore'a nie ma ograniczeń, przepisałaby się tam i wzięła udział w Turnieju albo przebrała zawczasu za chłopaka. Tak twierdzi – paplał przez chwilę beztrosko, po czym pochylił się ku niej i zniżył głos do szeptu. – Uważaj na tego drugiego – rzekł szybko. – On jest jakiś dziwny. Nie, raczej nie oszukuje, ale musisz być bardzo ostrożna. Przede wszystkim osłaniaj twarz i kolana, i za nic nie daj się powalić na ziemię.

Tego było już za wiele dla nieufnej wychowanki Slytherina.

– Dlaczego mi to mówisz? – spytała, podejrzliwie mrużąc oczy.

– Musimy sobie pomagać. – Chłopak zamrugał, zdziwiony jej pytaniem. – Beauxbatons i Hogwart. Z kim mamy trzymać? Inaczej nas rozdepczą.

– Czy już sobie państwo porozmawiali? – wtrącił się drwiący głos dyrektora Pastakurowa. Starał się na siłę nie patrzeć w stronę Merriwether. – Doprawdy! Czy możemy łaskawie zacząć?

To był ładny, czysty i spokojny pojedynek. Początkowo zadowolona z siebie Merriwether zamierzała się nawet kilka razy podłożyć, aby Beauxbatons zdobyło kilka punktów, ale nie była w aż tak dobrym nastroju. No i ta nieszczęsna MoFire'owska duma jakoś na to nie pozwalała…

Kodeks.


Pretekst toaletowy okazał się jednym z najlepszych pomysłów Merriwether. Pozwalał znikać, gdy sytuacja stawała się nie do zniesienia i włóczyć do woli po korytarzach Durmstrangu. Było to przydatne szczególnie teraz… Black i Flitwick gapili się na nią tak dziwnie, jakby nagle przemieniła się w katastrofę drogową, a oni nie mieli zapiętych pasów, a może nawet, jakby ona była tymi pasami?

Nieważne, lepiej się nad tym zbytnio nie zastanawiać, żeby nie zwariować. Jak tylko nadarzyła się okazja, dziewczyna ponownie wymknęła się swojej kochanej ekipie, lecz w swoich planach wycieczkowych pominęła fakt, że po wydarzeniach minionego dnia bułgarska szkoła nie jest już dla niej aż tak bezpiecznym miejscem.

– Ej, ty! – zawołał burkliwie ktoś o silnym akcencie.

Ślizgonka uniosła do tej pory opuszczoną w zamyśleniu głowę i odkryła, że korytarz przed nią niespodziewanie się zapełnił, jak Pokątna pod koniec sierpnia.

– Taa, do ciebie mówia.

Stał przed nią typowy element krajobrazu charakterystycznego dla Durmstrangu: chłopak duży i ponury, a za nim jeszcze jeden, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze… Właściwie, a Merriwether nie pierwszy raz odniosła to wrażenie, trudno byłoby odróżnić ich od siebie, bez szczegółowej, laboratoryjnej analizy.

– Co ty se myśli? Że u nas to se można tak ludzia obrażać? – kontynuował tamten. – Myśli, że jest taka dobra, co? Ciekawe.

– W gębie to je każdy mocny, nie? – dorzucił ktoś.

Panna MoFire nie uznała za stosowne odpowiedzieć, za to uznała za stosowne się wkurzyć – i to bardzo. Miała już tego serdecznie dosyć. Biorąc wszystko pod uwagę, i tak długo wytrzymała: wylądowała na jakimś zasypanym śniegiem zadupiu z dala od cywilizowanego świata, gdzie gości traktuje się jak intruzów i przepuszcza przez durne labirynty, a dyrektor nie dość, że jest lizusowatym kretynem (co jeszcze można by strawić jako aż nazbyt typową cechę homo sapiens), to w dodatku oszustem. Towarzystwo było tutaj zatęchłe, a jej położenie opłakane, nawet jeśli pominąć fakt, że jest zamknięta na kilku metrach kwadratowych pokoju (bardzo małego, swoją drogą) ze swoim największym wrogiem, któremu jeszcze wczoraj musiała ocalić tyłek przed miejscowymi cwaniakami i narazić się na wylewne, dziękczynne przemowy kurdupla-profesorka, który był kolejną znienawidzoną przez nią osobą. Na dokładkę pojedynki były nudne, ich zasady głupie, żarcie do bani, a teraz te niemyte śluzofity zwracają się do niej, panny MoFire, jakby przynajmniej posiadali certyfikaty potwierdzające przynależność do rodzaju ludzkiego.

– Taka jestyś dobry? To có tera zrobi?

– Z drogi, śmiecie – wysyczała wściekle.

– Taka ostra? Taka pewna sibie, co? To moży się zmierzym? Hę? Tu i tera? Zobaczymy, ile potrafi, a ile tylko pozui. Mały wyzwanie, co ty na to?

Merriwether szybkim, wyćwiczonym ruchem sięgnęła po różdżkę i już miała cisnąć czymś w najbliższego przeciwnika, kiedy ktoś chwycił ją od tyłu za łokieć i przyciągnął do siebie.

– Nic nie rób – szepnął jej do ucha Syriusz Black i poprowadził do przodu.

Uczniowie Durmstrangu nagle stracili impet i ich nie zatrzymywali.

– Zwariowałaś?! Chcieli cię sprowokować – powiedział Gryfon, kiedy dotarli do zakrętu, a potem rozgałęzienia korytarza. – Wszczynanie pojedynków między członkami różnych szkół, zwłaszcza zawodnikami, grozi natychmiastową dyskwalifikacją. Chcą nas wyeliminować. Możemy się bić tylko między sobą. – Wyszczerzył się na koniec.

– Przecież wiem! – oprzytomniała i zaraz mu się wyrwała. – Nie jestem głupia! Czytałam regulamin i to na pewno uważniej niż ty. Nie zamierzałam się z nimi bić.

– To po co ci różdżka? – spytał przytomnie Syriusz, a na jego ustach zaigrał lekki uśmiech.

Merriwether jeszcze bardziej się zirytowała.

– Nie twój interes! Mogę z nią robić, co mi się żywnie podoba!

– Jasne. Oczywiście. Czy ja coś mówię? Chciałem tylko…

– Nic mnie nie obchodzi, co chciałeś. Pilnuj swego nosa! Czemu za mną łazisz? Co jesteś moja niańka? – fuknęła, gestykulując przesadnie, jakby nie mogła nad sobą zapanować. – Znalazł się wspaniały obrońca! Ja tego nie chcę, nie potrzebuję! Znajdź sobie inny obiekt. Nie jesteś mi nic winny i nie staraj się na siłę spłacić tego nędznego długu, bo o to ci chodzi, prawda? Otóż nie ma długu. – Wymownym gestem rozłożyła ręce. – Wczoraj to nie była przysługa, tylko konieczność. Po sprawie!

Wzburzona Merriwether nie mogła przestać mówić, czemu jak zwykle towarzyszyło tupanie nogami i potrząsanie włosami. Black stał tylko i patrzył na nią idealnie spokojny – przykład człowieka czekającego w bramie, aż przeminie burza. Miał już coś na kształt pomysłu, co zrobić, aby jego sytuacja nie była aż tak głupia i krytyczna.

– Nie musisz się nagle czuć za mnie odpowiedzialny! Nic nie musisz, bo to nic między nami nie zmienia! Nic, jasne?! Dotarło? Ile razy mam to jeszcze powtarzać? I odwal się wreszcie ode mnie!

Merriwether tupnęła po raz ostatni, odwróciła się plecami do Blacka i ruszyła przed siebie.

– Ekhm, ekhm – chrząknął znacząco Syriusz.

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego. Gdyby wzrok mógł zabijać, przynajmniej jedno z nich nie musiałoby się w życiu już niczym przejmować.

– Co znowu?

– Hmm, jeżeli wybierasz się do pokoju, to idź raczej w tę stronę. – Wskazał na korytarz za swoimi plecami.

Panna MoFire zrobiła się cała czerwona. Mało brakowało, a dym poszedłby jej uszami.

– Ale zabawne. – Ironia w jej głosie była zdolna przegryzać się przez pancerze. – A czy ja muszę iść akurat do pokoju? Niby dlaczego mam zawsze chodzić do pokoju? Nie mogę sobie iść gdzieś indziej? Coś ci znowu nie pasuje, Black?

– Tak tylko mówię. – Wzruszył ramionami. – Jakbyś przypadkiem zapomniała.

– Skąd ta cała troska o moją skromną osobę, Black? Przebudzony instynkt macierzyński? Odwal się ode mnie! Raz na zawsze! Czy to tak dużo?! Nienawidzę cię! Jak ja cię nienawidzę!

Pomaszerowała korytarzem, zadzierając wysoko głowę i przeklinając w myślach własne roztrzepanie:

„Jak mogłam pomylić korytarze? Co ja teraz mam ze sobą zrobić?".

Przecież nie mogła tak najzwyczajniej w świecie zawrócić i pójść do siebie, ale by Black miał satysfakcję!

I zaczęła sobie wyrzucać, że nie wypaliła w tego dupka jakimś paskudnym urokiem.


Merriwether spróbowała otulić się ciaśniej szatą (co było już absolutnie niemożliwe) i wyczarowała szalik. Mimo usilnych starań nie udało jej się wykrzesać z różdżki nic więcej. W Hogwarcie magia ubraniowa nie należała do programu nauczania, choć, jak się okazuje, może być w życiu całkiem przydatna.

Plątanina mrocznych korytarzy wyprowadziła dziewczynę na wielki wewnętrzny dziedziniec, na którym pierwszego dnia Pastakurow ze swoimi uczniami oczekiwał przybycia reprezentantów szkół. Nie była to w sumie taka zła opcja – Merriwether nie była na dworze, odkąd przyjechała do Durmstrangu, a po wczorajszych wydarzeniach naprawdę potrzebowała świeżego powietrza, zdolnego wywiać z jej głowy natłok strasznie zagmatwanych myśli.

Dziedziniec porośnięty był bardzo skromnym, wręcz ubogim w rośliny, geometrycznym ogrodem z wytyczonymi alejkami i poustawianymi wzdłuż nich ławkami dla spacerowiczów. Wether MoFire usiadła na najbliższej i zapatrzyła się bezmyślnie przed siebie. Wściekłość zdążyła jej minąć już jakiś czas temu, obecnie czuła tylko zmęczenie całym tym zamieszaniem. Nadskakujący Black był jeszcze gorszy niż ten wredny, ale znany. Dlaczego wszystko musiało się tak pogmatwać?

Na jeden z budynków otaczających dziedziniec, czego dziewczyna wcześniej nie zauważyła, rzucono Zaklęcie Przezroczystości, wydawało się więc, że tak naprawdę go nie ma, a przed człowiekiem otwierała się szeroka perspektywa rozciągającego się za murami krajobrazu. Ślizgonka patrzyła poprzez niewidzialną ścianę na lasy, pola i pobliskie szczyty. Bułgarska szkoła leżała wysoko w górach, dlatego było tu tak zimno. Panował mróz o wiele większy, niż można by się spodziewać po tej szerokości geograficznej. Zimno…

Ciałem Merriwether wstrząsały dreszcze. Oderwała wzrok od odległego horyzontu, sięgnęła do rękawa szaty i wydobyła stamtąd pomięty egzemplarz „Proroka Codziennego" podprowadzony rano profesorowi Flitwickowi. Co tam!, i tak się nie domyśli! Wieczorem podrzuci gazetę z powrotem do pokoju i staruszek będzie myślał, że cały czas tam leżała. Poza tym, nawet gdyby wiedział, coś w głębi duszy mówiło Wether, że i tak nie miałby nic przeciwko tej nieświadomej pożyczce. Następnie dziewczyna wyciągnęła z kieszeni różdżkę, szepnęła zaklęcie i sprytnie umieściła ją między kolanami tak, że strumień ciepłego powietrza dmuchał prosto na nią. Zagłębiła się w lekturze. W ten sposób chciała odwrócić myśli od przenikającego chłodu i szeregu innych nieprzyjemnych spraw.

SAMOWOLI AURORÓW MÓWIMY STOP?

W oczekiwaniu na decyzję Rady Czarodziejów odnośnie przyjęcia lub nie ustawy ograniczającej uprawnienia aurorów, nasi dziennikarze sprawdzili, co mają na powyższy temat do powiedzenia Czytelnicy. Usłyszeli, co następuje:

Erykteusz Rosier, 45 lat: Gdybym miał na to jakikolwiek wpływ, oczywiście poparłbym ustawę! Całą rodziną popieramy Lorda Voldemorta. To jest tak, pani redaktor, że jeżeli ktoś pochodzi z dobrego rodu i jeszcze, nie daj Salazarze, dobrze mu się powodzi, to już jest z góry podejrzany i musi zaraz spiskować albo nie wiadomo co! Żeby jeszcze mieli jakieś podstawy – proszę bardzo! Raz zwaliła mi się do domu cała grupa szturmowa. W samym środku nocy! Że niby coś zrobiłem, nawet nie pamiętam co… To było pomówienie! Ohydne oszczerstwo! Moja żona strasznie to przeżyła, przeszła poważne załamanie nerwowe, a nikt ani myślał nas przepraszać. To oburzające! Jak tak w ogóle można? W demokratycznym państwie! Ani nakazu, po prostu NIC!".

Aha, właśnie!", wyrywa się do odpowiedzi stojący obok syn pana Rosiera, Evan, 16 lat, uczeń Hogwartu, obecnie w domu na zwolnieniu chorobowym. Latem mnie zgarnęli. Złapali i od razu zabrali na komendę, jakbym był jakimś przestępcą albo co, za włóczenie się po Nokturnie! Też coś! A ja się tam wcale nie włóczyłem, tylko… W Esach-Floresach już nie mieli takiej jednej książki, to co miałem zrobić? Musiałem szukać gdzieś indziej, prawda? A na Nokturnie…".

– Tak, jasne – skomentowała Merriwether sama do siebie. – Nokturn to przecież wielka biblioteka dla strapionych uczniaków, Evan. Pewnie szukałeś podręcznika do historii magii. – Dziewczyn dobrze wiedziała, że samo przebywanie na Nokturnie nie stanowi przestępstwa, sama spędziła tam pół życia, z tego powodu nikt człowieka nie ma prawa zaczepić. Zakupy to też niewielki problem, choć rzeczywiście po Alei kręci się całe mnóstwo aurorów – rzecz w tym, żeby nie dać się złapać.

„Zamknij się, smarkaczu! Przepraszam, te dzisiejsze dzieci... Jak już pani mówiłem, to skandal, jak ci aurorzy się zachowują! Po prostu skandal! Niewinne dziecko… Ot, cała prawda".

– Niewinne, jak w dniu narodzin. Słowo daję! Cała prawda, jak się ślepy iskał – parsknęła dziewczyna.

Lucjusz Malfoy, 22 lata: „Cóż, o moje zdanie na ten temat chyba pytać nie trzeba. Mojego ojca bez przerwy o coś podejrzewali, przez całe jego życie. Wmawiali mu nawet współpracę z Grindelwaldem! Tysiące przesłuchań, aresztowania, zwolnienia, a – proszę mnie poprawić, jeżeli się mylę – ostatecznie przyznano mu Order Merlina w uznaniu zasług. To odrobinę dziwne, nieprawdaż?".

– Prawdaż. Za pieniądze wszystko da się załatwić – mruknęła Merriwether, która, podobnie jak jej ciotka, nie miała najlepszego zdania o rodzinie Malfoyów.

Mundungus Fletcher, wiek nieznany („tajemnica państwowa, skarbie"): „Aurorzy? O nie, kochana! Mnie to przymknęli z całkiem innego paragrafu. Nie ta liga. Ale też byłem niewinny, a jakże! I chciałbym jeszcze raz wszystkim zainteresowanym powiedzieć, że to były MOJE WŁASNE różdżki! Tyle!".

Alastor Moody, 53 lata, auror, słynny z powodu swej chorobliwej nienawiści do czarnoksiężników i skrajnej nietolerancji furiat, w pewnych kręgach znany lepiej jako „Hycel": „Dajcie mi spokój! Cholerne gryzipiórki! Wszędzie was pełno. Człowiek nie może się obrócić, żeby się o jakiegoś nie potknąć. Węszą za sensacją… Ustawa przeciw aurorom, tak? Chcecie wiedzieć, co JA o tym myślę? No to słuchaj, paniusiu! Już i tak dosyć, że zabroniono nam nalotów na mieszkania podejrzanych, a na badanie za pomocą veritaserum przesłuchiwany musi wyrazić pisemną zgodę, a teraz co? I co dalej, pytam się? Może mamy się zapowiadać z tygodniowym wyprzedzeniem, grzecznie czekać, aż te czarnoksięskie szczury pozbędą się wszystkich dowodów i dopiero potem wpadać na herbatkę? Na Zosimosa! Nawet ślepy by zauważył, że ostatnimi czasy dzieje się coś niedobrego, rośnie liczba czarnoksiężników, są już wszędzie, za tobą, przed tobą w kolejce w Dziurawym Kotle", otaczają cię ze wszystkich stron! Wystarczy się rozejrzeć. Rzut oka i się wie! A my co? Mamy bezczynnie stać i czekać, aż nas pomordują? Ze związanymi rękami i zamkniętymi oczami? Niedoczekanie! Ja nie zamierzam, jasne? Nie będę stać jak kołek i udawać, że nic nie widzę, kiedy się źle dzieje. Ci w rządzie sobie tak mogą, ale ja nie! A te wszystkie durne przepisy możecie sobie wsadzić! Teraz zjeżdżajcie, marnujecie mój czas!".

Powyższa wypowiedź najlepiej podsumowuje nasze dzisiejsze rozważania i obrazuje stosunek aurorów do ich pracy i reszty świata jako takiego. Komentarz w tym wypadku jest zbędny.

Zebrała Rita Skeeter, stażystka

Merriwether skończyła czytać i przyjrzała się towarzyszącym artykułowi zdjęciom. Wysoki i pulchny Erykteusz Rosier był wyraźnie zdenerwowany i przez cały czas mrugał niespokojnie. Jego syn, jak zawsze, wyglądał podejrzanie, typ śliskiego bydlaka z przymilnym, fałszywym jak diabli uśmiechem zbira napadającego na staruszki. Cudowny Malfoy – nowa, ogłupiająca miłość Severusa – miał niemożliwie ulizane, długie blond włosy i cały aż błyszczał; efekt psuły jednak drobne piegi na nosie. Robił władczo-ironiczne miny i arystokratycznie marszczył się z odrazą. Najzabawniejszy z nich wszystkich był ten jakiśtam Mundungus, młody cwaniaczek pod trzydziestkę prosto z czarodziejskiej ulicy o pijackich oczkach, wyszczerzony od ucha do ucha w filuternym uśmieszku absolutnego samozadowolenia, z założonymi do tyłu rękami i huśtający się w przód i w tył na piętach. Co za egzemplarz! A ten ostatni…

Alastor „Hycel" Moody.

Merriwether powróciła do swoich wczorajszych rozmyślań. Ślizgonka rzadko widywała aurorów. Mimo załagodzenia dawnych nieporozumień woleli trzymać się z dala od MoFires Hall i w razie jakichkolwiek kłopotów posyłano tam kogoś z Departamentu Magicznych Katastrof (całkiem rozsądnie, bo wszelkie problemy MoFire'ów zazwyczaj ograniczały się do eksplozji w pracowniach alchemicznych) lub pierwszego lepszego, wolnego urzędnika. Stąd panna MoFire wyobrażała sobie stróżów magicznego porządku bardzo dowolnie (na podobieństwo strachów, jakie widują w sennych koszmarach mugolskie dzieci, a czarodziejskie czasem naprawdę) i została mile zaskoczona. Alastor Moody, sądząc po jego słowach, musiał mieć interesującą osobowość i ciekawie wyglądał. Miał twarz tak pobrużdżoną i pocharataną, jakby stoczył niejedna walkę z grabiami. Rozwichrzone siwe włosy przypominały jej własne, z tym że były mocno przerzedzone, a tu i tam przeświecała przez nie łysina. Zawzięty, zaczepny wyraz twarzy „Hycla" bardzo odpowiadał preferencjom Merriwether. Przemknęło jej przez głowę, że jeżeli istniał jakiś wzorzec prezencji aurora, to wszyscy powinni wyglądać właśnie tak.

Po długich wahaniach Merriwether wreszcie zdecydowała, że czarna magia jednak aż tak jej nie pociąga – przynajmniej nie w tym sensie. Wspomniany przez Malfoya Grindelwald był przecież czarnoksiężnikiem, a Grindelwald zabił jej dziadka-wujka Euzebiusza, więc dziewczyna postanowiła znienawidzić ich ogólnie w drodze świadomej decyzji. Jakież to MoFire'owskie w treści! Oczywiście czarna magia jest przydatna, interesująca i nie porzuci jej studiowania, nie ma takiego zamiaru! Nie można nienawidzić czegoś, czego się nie zna. Nigdy nikt z jej rodziny nie porzucił czarnej magii – szkoda byłoby pozbyć się tak dobrze wyposażonej biblioteki, ale MoFire'owie nigdy nie używali jej w celach niegodnych. Żadne przeszkody nie powinny stawać na drodze badawczej pasji człowieka i jego dociekliwego umysłu. Wszystko jest dla ludzi, wszystko warto poznać, wszystko warte jest zbadania, a MoFire'owie oprócz tego wyznawali od pokoleń zasadę złotego środka i potrafili wyznaczać sobie granicę – granicę, której przekraczać mimo wszystko nie wolno, ponieważ poza nią jest tylko pustka czarnej strony, skąd nie ma już odwrotu.

Merriwether przewróciła kilka kartek „Proroka" i natrafiła na zapis kolejnej porywającej przemowy Voldemorta. Ten to sobie nie żałował – pięć stron drobnym druczkiem i wszystko o rozpasaniu aurorów. Zdjęcie lidera Śmierciożerców (zabawne, jednak nie zmienili tej głupiej nazwy) było zwyczajowo niewyraźne, a jego dłoń uniesiona, aby zasłonić się przed natrętnym fleszem. Hm, może Severus wie, dlaczego się tak zapamiętale kryje przed fotoreporterami, trzeba by go zapytać po powrocie. Co jak co, ale ten facet nie lubił zdjęć. Czy był aż tak brzydki? Miał kompleksy? W Merriwether obudziła się wrodzona ciekawość – chciałaby wreszcie zobaczyć, jak wygląda ten tajemniczy gość. Tajemniczy czy podejrzany? Tak, taki bieluchny to on na pewno nie był. Niby dlaczego tak czepiał się gliniarzy? (Na te słowa dziewczyna uśmiechnęła się do siebie, coraz więcej magicznych spraw kojarzyło jej się z określeniami ich zbliżonych, mugolskich odpowiedników.) Nawet MoFire'owie tego już nie robili, a jej rodzina przynajmniej miałaby powody. Wróciła wzrokiem do fotografii Moody'ego i wpatrzyła się w bystre oczy starszego czarodzieja.

– „A te wszystkie durne przepisy możecie sobie wsadzić!" – zacytowała z przyjemnością. Podobało jej się to zdanie, w dużym stopniu oddawało jej własny światopogląd. – Bo też wy sami się wystawiacie – zawyrokowała.

Odłożyła na bok „Proroka" i ziewnęła.

– Zresztą, kogo to wszystko obchodzi, panie Moody? – spytała retorycznie.

– Mnie obchodzi! Ot co! – wykrzyknęło zaczepnie zdjęcie Alastora „Hycla" Moody'ego i łypnęło na nią złowrogo.

Merriwether MoFire zamrugała gwałtownie. Oczywiście magiczne ilustracje miały wiele specyficznych właściwości, przedstawieni na nich ludzie mogli się poruszać i tak dalej, lecz jeszcze nigdy nie słyszała, by któraś przemówiła! Zerknęła ostrożnie przez ramię na obrazek, ale stary auror chyba znudził się, tkwiąc przez tyle czasu w jednym miejscu, bo machnął lekceważąco ręką i zniknął za krawędzią zdjęcia.

– No coś takiego! Intryguje mnie pan, panie Moody – szepnęła do siebie zaaferowana i zaczęła od nowa studiować wszystkie zamieszczone w gazecie fotografie, szturchając je od czasu do czasu palcem, jakby pragnęła zmusić przedstawionych na nich ludzi do odezwania się. Bezskutecznie.

Niedługo później rozpętana nagle śnieżyca zagnała dziewczynę z powrotem do budynku.


Merriwether zdążyła w sam czas na pojedynek pomiędzy tą gnidą Żukowem i Filipem Lancelotem de Chamoiseau-Lacroix. Przyjemnie było patrzeć, jak nieszczęsny Francuzik wreszcie nabija sobie jakieś punkty, i to nawet całkiem sporo. Klocowaty osiłek Żukow bez swojego pomocnika nie był już taki znakomity – gapił się na przeciwnika jak ciele w malowane wrota i nie bardzo wiedział, co ma robić. Przywykł do tego, że wszystko zdarza się samo. Jego zachowanie stanowiło więc publiczne przyznanie się do winy.

W tym momencie nastroje na sali popsuły się widocznie, a atmosfera zagęściła. Po każdej udanej akcji Filipa grupa z Beauxbatons wybuchała szalonym aplauzem wspomagana subtelnie przez Hogwart, którego przedstawiciele (przechodzący aktualnie wielki, prywatny kryzys wewnątrzskładowy) nie mogli cieszyć się należycie tym, w znacznej mierze własnym, triumfem. Z kolei rozjuszeni Durmstrangczycy buczeli i wywrzaskiwali obelżywie w przeróżnych wschodnich językach i dialektach. Dyrektor Pastakurow dowiódł ostatecznie swojego elementarnego braku manier i poszanowania dla praw gościnności, ani razu nie próbując uciszyć swoich wychowanków, ale i tak wszelkie ostre wrzaski nie były w stanie, ku złości tubylców, zagłuszyć tubalnego, acz niezwykle eleganckiego śmiechu olbrzymiej dyrektorki Akademii Beauxbatons, madame Olimpii Maxime.

Zdaniem Merriwether, piąty dzień zawodów był, jak na razie, z całą pewnością najprzyjemniejszy i najbardziej satysfakcjonujący, nawet z osowiałymi i podejrzliwie zerkającymi na nią spod oka profesorem Flitwickiem i Boskim Blackiem.


Ciemna noc. Gwiazdy błyszczące wysoko ponad głową. Wiatr rozwiewający włosy i igrający w fałdach szaty.

A w dole płonął w świat… Szalały płomienie z dzikim rykiem pochłaniające wszystko, co stanęło im na drodze. Serpentyny dymu wiły się ponad rozognionym dziełem zniszczenia i układały w piękne wzory, których nie powstydziłby się żaden malarz abstrakcjonista.

Piękne. Tak piękne, że aż bolała dusza. Doskonałe.

Merriwether MoFire stała na szklanej tafli wysoko pod chmurami, tak że mogła ręką sięgnąć nieba, a u stóp miała cały świata. Świat, który płonął, ponieważ takie było jej życzenie. Świat, którego los zależał tylko od niej, od jednego, delikatnego, ledwie zauważalnego ruchu jej ręki. Świat, który należał do niej.

Piękne.

Cóż za wspaniałe uczucie! Cóż za niezwykłe wrażenie, którego nie dało się absolutnie z niczym porównać. Władza. Potęga. Siła. Wolność. WIELKOŚĆ… Któż by w głębi serca tego nie pragnął? Nie ma takiej osoby.

Królowa świata.

Pani stworzenia.

Koniec i początek, jeśli tego zapragnie.

Trwaj chwilo, boś jest piękna!

Merriwether rozłożyła szeroko ręce i zawirowała tanecznie ponad płonącymi zgliszczami, śmiejąc się jak opętana. Trzask walących się w ruinę domów, skwierczenie drewna i pojedyncze wybuchy były niczym najpiękniejsza muzyka.

I światło. Nieziemskie, rozedrgane światło w pięknych barwach purpury i złota oświetlające jej twarz.

Królowa świata.

Merriwether MoFire.

– A najwspanialsze jest to, że wszystko może stać się prawdą. Wszystko to mogę ci ofiarować, jeżeli do mnie przyjdziesz.

Merriwether stanęła i obróciła się szybko. Za nią stała wysoka postać cała w czerni, w nasuniętym na twarz kapturze i masce. Oczy człowieka połyskiwały czerwienią jak świeża krew. Postać zbliżyła się do niej powoli. Odgłos kroków przebił się przez huk rozszalałej poniżej katastrofy. Mocny, basowy, ale równocześnie dziwnie syczący głos odezwał się ponownie.

– Chwała, moc, potęga. Wszystko to dla ciebie. Wszystko to dla ciebie. Wszystko, czego pragniesz. Mogę ci to dać: życie we wszystkich jego aspektach, zamiast jego namiastki, plugawej egzystencji bez celu, w zamknięciu, we śnie… a nawet wyzwolenie od śmierci.

Mężczyzna stanął obok niej i popatrzył w dół.

– Zniszczenie. To już się zbliża, to już wisi w powietrzu, wiesz o tym, prawda? Tylko po chrzcie ognia może nastąpić odrodzenie z popiołów. Świat stworzony na nowo tak, jak sobie tego zażyczysz. Oczyszczony z brudu, szlamu. Świat jest zły i obrzydliwy. Obmierzły. Żyje się po to, aby umrzeć. Nie musi tak być. Tu jest ścieżka…

Królowa świata.

Przez głowę Merriwether zaczęły przelatywać kolejne obrazy jeszcze piękniejsze i stokroć bardziej kuszące.

– Przyjdź do mnie…

Pani stworzenia.

– Ponad świat. Ponad śmierć.

Koniec i początek.

– Czy tam w dole, w ludzkiej otchłani beznadziei jest cokolwiek, czego byłoby ci brak?

Nie.

Nic.

– Niech spłonie – szepnęła dziewczyna.

Nowa idea. Blask jutrzenki. Początek nowej ery. Niech się stanie!

– Dam ci to.

Fałsz. Jedna źle zagrana nuta podczas organowego koncertu.

Nie mógł jej nic dać. Była Królową Świata. Wszystko należało do niej. Moc wypełniała ją aż po czubki palców. Wszystko należało do niej. Co jeszcze mogła dostać? Czy ten człowiek chciał ją obdarować jej własnością?

Fałsz.

– Stań u mojego boku, a nagroda cię nie minie.

Czujne spojrzenie prosto w rozpalone, czerwone oczy.

FAŁSZ!

Pękła mydlana bańka.

Krzyki ludzi.

Ponad ryk ognia wzniosły się rozpaczliwe, rozdzierające serce i duszę wrzaski milionów cierpiących, płonących żywcem ludzi. To nie drewno tak skwierczało, ale płonące ludzkie szczątki. Gryzący swąd spalonych ciał drażnił nozdrza. Żołądek skręcał się gwałtownie, a usta z trudem łapały skażone powietrze.

Ciotka Granatiella.

– Kim jesteś?

Postać poruszyła się, uniosła ku twarzy dłoń w czarnej, skórzanej rękawiczce.

– Ach, tak. Oto więc spełnia się wypowiedziane przez ciebie życzenie.

Mężczyzna zdjął maskę. Za nią kryła się szczupła, nienaturalnie blada, arystokratyczna, piękna twarz okolona czarnymi włosami. Twarz długa i płaska, w której było coś z węża, a w czerwonych oczach połyskiwała gadzia przebiegłość i chłód.

Twarz kogoś wielkiego.

Potężnego Maga.

Ale…

Czyja twarz?

I nagle to się stało. Wszystkie niewyraźne zdjęcia oglądane od tylu tygodni w tylu magazynach w jednej chwili nabrały ostrości, wszystkie nałożyły się na siebie i wszystkie przedstawiały tę samą twarz.

Człowiek nawiedzający ją w snach.

Człowiek przemawiający do tłumów.

Lord Voldemort.

Twarz Lorda Voldemorta.

A w tej twarzy czaiła się śmierć.

Krok w tył.

Mężczyzna wyciągnął do niej rękę.

– Jest tylko jeden słuszny cel. Jest tylko jedna dobra droga. Dołącz do mnie, a ja ci ją wskażę. Droga sama się przed tobą otworzy. Dlaczego nie chcesz posłuchać moich słów? Przyjdź do mnie.

Lord Voldemort.

W dole nieustające krzyki mordowanych.

Obudzić się! Obudzić!

– Przyjdź do mnie!

– NIE! – wrzasnęła.

I otworzyła oczy.


Pierwszym, co zobaczyła Merriwether MoFire po przebudzeniu, była przestraszona twarz Syriusza Blacka. Chłopak trzymał dłonie na jej ramionach. Najwyraźniej chwilę wcześniej potrząsał nią, aby wybudzić z transu. Gdy na niego spojrzała, Black najpierw przez chwilę stał zszokowany i wyraźnie niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, a zaraz potem zmieszał się, puścił ją i wycofał się na bezpieczną odległość.

Merriwether rozejrzała się nieprzytomnie dookoła. Jakimś cudem znalazła się w saloniku, choć nie pamiętała, aby opuszczała swój pokój, zamknięty zresztą na klucz. Dziewczyną wstrząsały dreszcze. Miała na sobie tylko cienką piżamę, a w pokoju panował straszny ziąb, mimo płonącego na kominku ognia.

– Co się s-stało? J-jak? C-co ja tu robię?

– Lunatykowałaś – szepnął zafascynowany Black, wpatrując się w Ślizgonkę wielkimi oczami.

– Ja nie lunatykuję! Nie mam w zwyczaju lunatykować!

Syriusz zamrugał.

– Dziwne, tak się chyba nazywa chodzenie we śnie, prawda?

– Mówiłam coś? – zapytała zaniepokojona i skrzywiła się, widząc minę Blacka. Miała już dosyć tego, jak na nią patrzył.

– Tak – powiedział powoli. – Krzyczałaś cały czas: „Nie".

– Nic więcej?

Pokręcił głową.

Merriwether odetchnęła kilka razy głęboko, aby się uspokoić. Zerknęła ponownie na zdezorientowanego Blacka i jej oczy zwęziły się podejrzliwie.

– A co ty tu robisz? Szpiegowałeś mnie!

– Tak! Jasne! Nie mam nic lepszego do roboty, tylko szlajać się za tobą! A zresztą, skąd niby miałem wiedzieć, że będziesz tu łazić po nocy? Z pewnością powiedziała mi to sowa za oknem. Albo siedziałem sobie przy kominku i nagle wewnętrznym okiem zobaczyłem, jak tu schodzisz i pomyślałem sobie: „Oho, poczekam na nią i sobie ją pośledzę"! Jasne, na pewno. W dodatku dostałem list od Vulgarisa ze wskazaniem dokładnej godziny!

– Zamknij się wreszcie!

– Co?

– Odwal się ode mnie! Nie mogę się ruszyć, żeby bez przerwy na ciebie nie wpadać. Odczep się!

Dziewczyna cofała się coraz bardziej wściekła.

– Mer…

– Przestań tak do mnie mówić! Nikt ci nie dał na to pozwolenia. Nie życzę sobie, słyszysz?! I nie życzę sobie łażenia za mną! Na korytarzu, tutaj, wszędzie ty! Pilnujesz mnie czy jak? Zjeżdżaj!

– Za tobą…

– Co? Czego ty znowu ode mnie chcesz? Daj mi spokój! Czy ja się mieszam w twoje sprawy? Nie! Więc ty też nie wtrącaj się w moje. Czy tak dużo wymagam? Dobrze. Jak chcesz. Owszem, masz dług, olbrzymi dług i może w życiu nie uda ci się go spłacić, więc się na siłę nie staraj pozbyć go jak najszybciej, bo to nie możliwe. Słyszysz?

Zaaferowana dziewczyna cofnęła się jeszcze o krok, nie zdejmując wzroku z Blacka i tym samym nie patrząc, gdzie właściwie zmierza.

– Uważaj…

Merriwether wpadła na fotel, przewaliła się przez oparcie i osiadła w nim niezbyt zgrabnie z głośnym i na poły wściekłym, na poły przestraszonym kwikiem, a włosy posypały się jej na twarz. Oczywiście, jeżeli w pobliżu był Syriusz, to musiała jeszcze z siebie zrobić idiotkę. Spróbowała niezdarnie wygramolić się z miękkiego, głębokiego, ale też nieco ciasnawego siedziska, ale pozycja, w jakiej się znalazła, raczej tego nie ułatwiała, podobnie szeroka piżama i pokrowiec, w które miała nieszczęście się zaplątać. Syriusz zbliżył się z wyraźnie malującą się na jego twarzy chęcią pomocy, jakiej Merriwether jeszcze tam nie widziała. Widocznie akcja z Żukowem zalazła mu za skórę bardziej, niż myślała. Tego jej jeszcze brakowało… Zaczęła jeszcze gwałtowniej szarpać się z fotelem i piżamą, aż w końcu zleciała na podłogę.

– Żyjesz? – zapytał Black. Teraz już (wreszcie coś normalnego!) w jego głosie można było wyczuć nutkę rozbawienia.

– Żyję i mam się świetnie – odpowiedziano mu z dołu. – Długo jeszcze będziesz tu tkwić czy raczysz nareszcie pójść do siebie i dać mi święty spokój?

– Salon jest przeznaczony na użytek wspólny i powszechny. Zresztą, mam ochotę się zabawić w twojego anioła stróża. Ktoś musi czuwać nad lunatykiem, coby sobie czegoś nie zrobił. – Wyszczerzył się wstrętny Gryfon.

– Świetnie! W takim razie… – Dziewczyna odwróciła się i pomaszerowała w stronę sypialni.

Usłyszała za plecami znajome pochrząkiwanie.

– Na Merlina, czego? Zajmij się czymś, Black!

– Twój pokój – rzucił Syriusz i machnął ręką do tyłu. – Tam!

No nie! Znowu! Co się z nią dzieje? Dwa razy w ciągu jednego dnia! Pomaszerowała w przeciwnym kierunku i nagle, gdy mijała Blacka, na jej twarzy zaigrał ciepły blask polan płonących na kominku. Kominek coś Merriwether przypomniał.

Ogień.

Lord Voldemort.

Sen wyleciał jej z głowy z powodu kolejnej głupiej sprzeczki z Blackiem i teraz wszystko powróciło ze zdwojoną siłą.

Ogień.

Nie, to jest coś niemożliwego! Dlaczego Voldemort miałby do niej przychodzić? O co mogło mu chodzić? Wielki polityk, w ostatnich czasach twarz numer jeden „Proroka Codziennego" miałby zadawać sobie tyle trudu, aby zawracać głowę uczennicy? To chyba niezbyt normalne? Co mu do niej? Czego od niej chce? Gdzie tu jakiś sens? I jak…

Jak się, do cholery, dobrał do jej myśli? Jak dostał się do jej głowy? To nie mógł być przecież Imperius. Tego była pewna, miała swoje powody… więc co?

Bransoletka!

Sekret bransoletki! To musiało być to! Z tego, co wiedziała panna MoFire, było to możliwe… Nie istniało inne rozsądne wyjaśnienie.

Merriwether pierwszy raz w życiu poczuła autentyczne przerażenie. Spojrzała na bransoletkę.

Musiała się jej pozbyć teraz, zaraz, już! Nie zniesie dłużej jej widoku, jej dotyku… Chwyciła mocno srebrną ozdobę i pociągnęła. Powiedzieć było łatwiej, niż zrobić. Wąż zasyczał gniewnie, błysnął rubinowymi ślepiami i zacisnął się mocno na jej nadgarstku. Merriwether wpadła w panikę.

Syriusz Black patrzył, jak Ślizgonka niespodziewanie robi się kredowobiała i łapie kurczowo za rękę. Co za dzień! Co za seria dni! I najważniejsze pytanie: co tym razem się z nią działo?

Choć dziewczyna bardzo się starała, nie mogła nie krzyknąć z bólu. Niepozorna błyskotka metodycznie zwiększała nacisk, wżynając się w jej dłoń. Im bardziej się z nią szarpała, tym bardziej zaciskały się wężowe sploty. Panna MoFire mechanicznie sięgnęła do kieszeni po różdżkę. Nie miała jej przy sobie. Była przecież w piżamie. Zaczęła się nerwowo miotać po pokoju.

Niech to szlag!

Na to wtrącił się natrętny, niespożyty dobry duszek Black.

– Co…

– Moja różdżka… – wycedziła, zagryzając zęby i walcząc z bransoletką. – Szybko.

Srebro przetarło skórę i Merriwether poczuła ciepły strumyk cieknący wzdłuż jej zbielałej dłoni. Krew. Przycisnęła rękę do siebie. Syriusz dopiero teraz zauważył, co się dzieje. Zaklął.

Widząc, że we wcześniejszych deklaracjach pomocy chłopaka, jak przyszło co do czego, więcej było chęci niż naturalnych predyspozycji, korzystając z nieuwagi Gryfona, Merriwether sięgnęła po jego własną różdżkę. Po kilku dniach obserwacji wiedziała, gdzie ją trzymał. Rzuciła kilka zaklęć, lecz osiągnęła tylko tyle, że jej ręka była nie tylko poraniona, ale do tego poparzona. Sytuacja robiła się naprawdę poważna. Panna MoFire ponownie wrzasnęła. Zdawało jej się, że rozpalony metal zaraz odetnie jej dłoń.

Syriusz oprzytomniał i wkroczył do akcji. Próbował rozewrzeć bransoletkę palcami, więc wąż zaczął z kolei kąsać chłopaka, co znacznie zmniejszyło ucisk. Widocznie nie był przystosowany do walki z dwojgiem napastników. Merriwether wiła nadgarstkiem we wszystkie strony, niemal przecząc przypisanym mu przez naukę możliwościom i starając się wyswobodzić z wrednych kajdanek. Zakotłowało się. Wreszcie, po dłuższej walce, zerwana bransoletka brzdęknęła o podłogę. Tam natychmiast znieruchomiała i przemieniła się w tę samą, niegroźnie wyglądającą figurkę, jaką była w dniu, gdy Merriwether ją otrzymała. Dziewczyna z mściwą pasją w oczach jeszcze ją przydeptała. Pozbyć się! Pozbyć się tego jak najszybciej i na zawsze! Ręka pulsowała boleśnie. Ślizgonka miała nadzieję, że srebrne węże nie są jadowite. Uniosła nogę i wycelowała w błyskotkę różdżką.

– Evanesco!

– Diffindo!

Zaklęcia nie podziały! Ten wredny kawał metalu w jakimś bliżej niesprecyzowanym celu został wyposażony w pełen zestaw przeciwzaklęć.

Syriusz schylił się, chwycił diabelstwo w dwa palce, przyskoczył do kominka, sięgnął do stojącej na gzymsie puszki po szczyptę proszku Fiuu, sypnął na palenisko, a potem cisnął bransoletkę w zielone płomienie.

– Durmstrang nie korzysta z sieci Fiuu, ale jest do niej podłączony – wyjaśnił, lekko dysząc ze zdenerwowanie. Zrobił to raczej, żeby przerwać nieprzyjemną ciszę, niż dlatego, że tłumaczenie czegokolwiek było w tym momencie konieczne.

– Gdzie to wysłałeś?

– Nigdzie konkretnie. Gdzieś wyleci.

– Aha – przytaknęła, a potem charakterystycznie dla siebie dodała: – Ktoś cię prosił o pomoc?

– Co?

– Sama bym sobie świetnie poradziła!

– Pewnie. Co to w ogóle było? – zapytał beztrosko, lecz ta dziwna pretensja trochę panicza Blacka ubodła. W końcu dopiero co ją uratował. – Mam zawołać Flitwicka?

– Nie! To nie twój interes. Daj mi spokój! Zjeżdżaj! Spadaj! Cokolwiek! I przestań! Przestań wszystko, przestań zaraz i ogólnie PRZESTAŃ!

Merriwether dotarła wreszcie do drzwi swojej sypialni i zamknęła je z trzaskiem. Profesor Flitwick musiał mieć mocny sen albo rzucał na drzwi Silencio, żeby choć w nocy mieć spokój i móc odpocząć od swych wychowanków, skoro podobny tumult nie wyrwał go ze snu.

Totalnie wyczerpany Syriusz Black padł na fotel i rozwalił się na nim, wyciągając nogi daleko przed siebie. Przechylił głowę na bok, wywalił język i przez chwilę dla własnej satysfakcji demonstracyjnie udawał trupa, co w przybliżeniu oddawało jego psychiczny stan.

Co za los!

Dziwadło stanowiło tysiąc niespodzianek na minutę i wobec wszystkiego, co mu się kiedykolwiek do tej pory w jej obecności przydarzyło, gryząca bransoletka to naprawdę nie było nic tak znowu niezwykłego. Ciekawe, skąd MoFire coś podobnego wytrzasnęła i do czego było jej potrzebne?

Parsknął.

Posiedział dłuższą chwilę spokojnie, a potem – miotany jakimś podejrzanym niepokojem – zaczął się wiercić, przerzucił nogi przez oparcie i zagapił się w ogień, powracając do wcześniejszych rozmyślań, przerwanych wkroczeniem do salonu uśpionej, idącej ostrożnie z wyciągniętymi przed siebie rękami Bombardy. Wtargnęła tu jak na zawołanie: mówisz i masz!

Powiedziała, że nic się nie zmieniło. Cholera, błąd: zmieniło się wszystko.

Syriusz Black niespodziewanie uświadomił sobie, że nie może już jej nie lubić. Że już jej nie nie lubi! I nie chodziło tu nawet o tego całego Żukowa… Po prostu jakoś tak się stało, że mu przeszło, i już. Nic nie mógł na to poradzić. Dziewczyna zwyczajnie przestała działać mu na nerwy, nie miał też tego charakterystycznego, nieznośnego odruchu wymiotnego na jej widok… Cóż, stało się. Zdawał sobie sprawę, że to nieco irracjonalne, ale co począć? Piękna, solidna pięcioletnia wojna wzięła w łeb po pięciu dniach Turnieju, czy to jest sprawiedliwe? Bo już teraz nie będzie w stanie się z nią pojedynkować – nie ma na to po prostu ochoty. Ale Rogacz zrobi minę, gdy o tym usłyszy! Reakcje Jamesa łatwo było przewidzieć…

Panicz Black był uparty i rzadko zmieniał zdanie, a jeszcze rzadziej szczerze się do tego przyznawał, ale jeżeli już je zmieniał, to na całego, bez żadnych „ale". Szedł za impulsem, choćby nie wiadomo, w jakie dziwne miejsca miałoby go to zaprowadzić. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby postąpić wbrew temu, co właśnie wpadło mu na myśl. A dotarło do niego, że powiew rewolucji nie ograniczył się li i tylko do nie nielubienia panny MoFire. Jej krzyki, histerie, awantury, miny…

Ona wydawała mu się na swój sposób…

Zabawna.

I jeszcze tak koncertowo spławiła wtedy Trix.

O bogowie!


Od chwili uwolnienia się od złowrogiej, wężowej bransoletki Merriwether raz na zawsze przestały dręczyć owe tajemnicze sny z Lordem Voldemortem w roli głównej.