Następny dzień już od samego rana zapowiadał się strasznie. Atmosfera podwyższonej nerwowości, jaką wytwarzało wokół siebie kilkaset uczniów i nauczycieli zniecierpliwionych przedłużającym się Turniejem i ciągłym odwlekaniem momentu ogłoszenia wyników, była wyraźnie wyczuwalna w powietrzu, przenikała przez ściany i dopadła mentalnie przedstawicieli Hogwartu, jeszcze zanim wykończeni nocnymi rozmowami zdołali otworzyć oczy. Dopadła i… spłynęła po nich jak śluz po gumochłonie, i zawiedziona poszybowała dalej, bowiem Hogwarczycy już dawno osiągnęli błogosławiony stan permanentnego samozadowolenia, któremu doprawdy niewiele było w stanie zaszkodzić. Było im wszystko jedno. Spędzili całkiem miłe dziesięciodniowe wakacje, wypojedynkowali się za wszystkie czasy i dogadali między sobą – to było dla nich znacznie więcej warte niż jakieś tam puchary od oszukańczego, tubylczego jury.
A co do samej Kapituły…
Komitet sędziowski długo tego dnia udawał, że nie istnieje i zwlekał z ogłoszeniem ostatecznej decyzji, ile tylko się dało. Na śniadaniu nie padły żadne wiążące obwieszczenia, nie podano godziny uroczystego zakończenia zawodów, zupełnie nic. Dyrektor Pastakurow i reszta towarzystwa jakby w ogóle nie zauważali wlepionych w nich natrętnych spojrzeń pełnych wyczekiwania.
Merriwether MoFire i Syriusz Black popatrzyli na siebie znad talerzy z kolejną porcją bliżej nieokreślonej, wypranej z kolorów brei i wzruszyli ramionami. Kij z tym! Dzisiaj powrót do domu. Całe to zamieszanie niedługo będzie już tylko wspomnieniem (trochę dobrym, trochę przykrym), więc czym tu się przejmować? I tak z podobnym, stronniczym jury od początku nie mieli wielkich szans. Najważniejsze, że oni sami (i profesor Flitwick!) są zadowoleni ze swojego występu.
Panna MoFire miała zresztą zupełnie inne zmartwienie. Niechętnie tego dnia opuszczała apartament, a jeżeli już to robiła, kleiła się do Syriusza i nauczyciela obrony. Spanikowana wyglądała na korytarzach sylwetki Dymitra Dwubratsky'ego, gotowa w każdej chwili skryć się za któregoś ze swych towarzyszy. Hipotetyczna rozmowa o żeńskiej lidze pojedynków wprawiała ją w niezrozumiałe stany lękowe. Merriwether dawno zrezygnowała ze zmagań z własną dziwacznością – przy wrodzonej paranoiczności MoFire'ów, wzmocnionej przez obecność genów jej szalonej matki, i tak nie miało to głębszego sensu. Poza tym – to co innego tak się zabawiać w czarodziejskie walki, a co innego planować przyszłość! Ma jeszcze na to dużo czasu! Niech jej wszyscy dadzą święty spokój!
Wreszcie, po aż absurdalnie długim okresie nerwowego oczekiwania, dyrektor Borys Borysewicz Pastakurow po obiedzie wstał ze swego miejsca za stołem…
Godzinę później Merriwether, Syriusz i profesor Flitwick, przebrani w ceremonialne szaty, weszli do sali, w której wcześniej odbywały się pojedynki. Komnata wyglądała inaczej niż dotąd. W powietrzu unosiły się tysiące kolorowych świec (uch! kolejne zapożyczenie z Hogwartu!), a ze ścian i sufitu zwieszały się ozdobne festony na przemian ze sztandarami wszystkich uczelni biorących udział w Międzyszkolnym Turnieju Pojedynków. Jednak najbardziej widoczną, aż narzucającą się odbiorcy zmianą był brak krzeseł (!), skutkiem czego tłum ludzi kłębił się przed nimi, przelewając z boku na bok w poszukiwaniu miejsca z najlepszym widokiem na stół sędziowski, usytuowany po przeciwnej stronie komnaty.
Merriwether fuknęła dziko. Nienawidziła takich zbiegowisk, a na samą myśl, że miałaby się teraz przeciskać przez ten ludzki zator, miała wszystkiego dosyć. Tak, to zupełnie w typie Pastakurowa, żeby sprawić im na sam koniec jeszcze rozrywkę tego rodzaju!
Obawy dziewczyny okazały się jednak przedwczesne, jako że chwilę później tłum sam rozstąpił się przed gośćmi ze Szkocji, wskazując kierunek marszu. Hogwarczycy szli szpalerem między uczniami Durmstrangu i czuli się wyjątkowo głupio. Wszyscy gapili się na nich, nie kryjąc wrogości (obie szkoły w tabeli szły łeb w łeb), tak że odnosili wrażenie, iż zmierzają na własną egzekucję, a nie ogłoszenie wyników konkursu. A może nie było to tak odległe skojarzenie, jak mogło się wydawać? Ponieważ, jeżeli jakimś cudem wygrają, to… Lepiej o tym nie myśleć.
Nagle ktoś złapał Ślizgonkę za włosy i z całej siły szarpnął do tyłu. Dziewczyna straciła równowagę i wylądowała z krzykiem na podłodze. Wokół rozległy się śmiechy. Merriwether błyskawicznie odwróciła się w sam czas, aby zobaczyć miotającą się z wściekłości Bellatrix Black, przytrzymywaną przez dwóch chłopaków, którzy usiłowali ją, pomimo oporów i dzikiego wierzgania, na powrót wciągnąć w tłum.
– Spotkamy się jeszcze kiedyś, MoFire! – krzyczała kuzynka Syriusza. – Wprowadziłaś mnie w błąd! Nabrałaś mnie, wywłoko! Prawie się ośmieszyłam, nie zapomnę ci tego nigdy! Słyszysz?! Znajdę cię i się policzymy! Pilnuj się na przyszłość!
– Będę czekać! – Merriwether natychmiast podniosła się na nogi, ignorując wyciągniętą dłoń Gryfona i posłała pannie Black wyzywające spojrzenie.
Przez chwilę mierzyły się groźnie wzrokiem. Wreszcie Bellatrix warknęła, odwróciła się od panny MoFire i wciąż wyzywając pod nosem, pozwoliła się wyprowadzić.
Merriwether otrzepała się, poprawiła na sobie szaty i zadarła dumnie głowę do góry. Na jej twarzy zagościła wyjątkowo pogardliwa mina. Towarzyszące jej przez całą dalszą drogę chichoty nie zamarły dzięki temu, ale wyraźnie straciły na intensywności.
Drużyna z Hogwartu zatrzymała się w końcu przed podwyższeniem, na którym rozsiadła się Kapituła. A tam, na sędziowskim stole przykrytym misternie utkanym, śnieżnobiałym obrusem w tradycyjne wschodnie wzory stał ON. Puchar. Wymarzony Puchar Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków.
Był wspaniały! Wykonany ze rżniętego kryształu najwyższej próby, o bogatej naturalnej fakturze bryły lodu i błyszczący niczym zaklęte w fizyczny kształt miliony zimnych ogni. Dodatkowo opleciony był delikatną, filigranową siateczką z najczystszego srebra, idealnie powtarzającą jego kształt, a po bokach w naturalny sposób rozkwitającą w dwa plecione uchwyty. Prawdziwy rzemieślniczy majstersztyk.
„Szkoda, że zmarnuje się tu, w Durmstrangu", pomyślała gorzko Merriwether. „Ale pewnie właśnie dlatego został tak starannie wykonany".
Reprezentacje pozostałych dwóch szkół znajdowały się już na swoich miejscach. Po prawej stronie od Hogwarczyków stali odziani w błękitne szaty Francuzi. Wyszywane cekinami tiary lśniły w świetle świec na ich głowach jak diademy. Valentin d'Aramis pochwycił spojrzenie Ślizgonki i odpowiedział uśmiechem. Potem uniósł w górę dłonie, pokazując na migi, że trzyma za nich kciuki. Ten gest powtórzyła zaraz nawet sama madame Maxime. Wymalowany na ich twarzach komunikat: „Byle-nie-Durmstrang" był aż nadto czytelny.
Po drugiej stronie tkwili Durmstranczycy. Nieodgadniony wyraz ich ponurych, z definicji pozbawionych jakiejkolwiek ekspresji twarzy mógł równie dobrze znaczyć: „Właśnie pół mojej rodziny wymarło na dżumę", co i „O mój Rasputinie, w ekstazie jestem normalnie!", więc nie sposób było nic z nich wyczytać. Jedno było pewne – do młodych podopiecznych dyrektora mogło pasować wiele rzeczy – długie noże, hiszpańskie buciki, zestaw „Mały Avadator – wersja rozszerzona", ale na pewno NIE żywa, optymistyczna czerwień ich mundurków.
– Oto więc nadszedł ten doprawdy nieunikniony dzień, kiedy niestety musimy się pożegnać – zaczął swą napuszona przemowę dyrektor Pastakurow.
Merriwether pozwoliła swym myślom błądzić po im tylko wiadomych ścieżkach, podczas gdy jednostajne „bla, bla, bla" przewodniczącego Kapituły przepływało gdzieś obok, daleko poza świadomością dziewczyny. Ziewnęła rozdzierająco i cokolwiek demonstracyjnie, co można było poznać po gwałtownym ataku tłumionego śmiechu i poszturchiwaniach stojącego obok niej Syriusza.
Ziewanie dziewczyny jakoś przestało Gryfonowi przeszkadzać. Nic mu już nie przeszkadzało! Wszystko nagle się zmieniło. Te wszystkie dni i noce… Merriwether okazała się zupełnie inna, gdy odseparowano ją na pewien czas od Smarkerusa… albo może była inna, bo Syriusz wreszcie przestał patrzeć na nią przez pryzmat jej ponurego kolegi? Ona była nawet całkiem…
O, bogowie!
Tfu! Co on plecie? Jacy bogowie?!
– Niezmiernie mi miło…
Bla, bla, bla.
– Ależ jakże szkoda… Doprawdy!
Bla, bla, bla.
– Chciałbym pożegnać…
Bla. Bla. Bla.
– …który w swej uprzejmości poświęcił nam tyle ze swego cennego czasu…
Bla, bla, bla, bla, bla.
– A w ramach wdzięczności…
BLA. Bla. Blablabla.
– Doprawdy!
Blaaa!
– I tak miło było gościć….
Bla, bla, bly, blo, bla…!?
Niezmienne dyrektorskie „bla, bla, bla" krążyło leniwie nad ich głowami, od czasu do czasu zawadzając o piękny i bardzo… hmmm… powyginany, świeżo sprowadzony z-bardzo-drogiego-daleko żyrandol, obijało się o małe, szczelnie pozamykane okna i było uparcie odpychane przez ich protestujące uszy.
Litości!
Bla, bla, bla… Bla, bla, bla… Bla, bla, bla…
– Ale! – zakrzyknął nagle Pastakurow głosem zbyt radosnym i ożywionym, aby mógł wróżyć coś dobrego. – Nie żegnajmy się jeszcze, gdyż na to, doprawdy, pora przyjdzie później. Doprawdy! Wszak nie znamy nadal wyników naszych tutaj zmagań. Kto, ach kto też został zwycięzcą Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków? – Lekka fraza w ustach TEGO człowieka zabrzmiała wyjątkowo złowieszczo.
„Jak seryjny morderca reklamujący owocowe landrynki… Dopraaawdy!", przemknęło Syriuszowi przez myśl.
Bla, bla, bla.
I bla, bla, bla…
– Oto więc mam niebywałą przyjemność ogłosić, że zwycięzcami zawodów zostają…
Bla, bla, bla… CO?!
– Zwycięzcami zostają… – dyrektor zawiesił dramatycznie głos.
– Zwycięzcami zostają… – Uśmiechnął się promiennie uśmiechem najedzonego wilkołaka-psychopaty, który miał tendencję (uśmiech, nie wilkołak) do stałego rozszerzania się w miarę upływu długich chwil niepewności. – Panowie Stanislav Żukow i Zygmunt Kropotkin, czyli DRUŻYNA Z DURMSTRANGU! – Dyrektor ani myślał kryć swojej satysfakcji.
COOO?!
Dzikie owacje w jednej chwili rozszalały się w komnacie, o mało nie rozsadzając jej ścian.
JAAAK?!
Hogwarczykom opadły szczęki. Wszystkim. Całej trójce. Bez wyjątku. Panna MoFire odruchowo zacisnęła dłoń na ramieniu Blacka, wbijając w nie paznokcie z impetem strzygi na głodzie. W normalnych okolicznościach pewnie by wrzasnął. W obecnej chwili był zbyt zajęty mechanicznym, wściekłym, rozładowującym szarpaniem jej za szatę, co prawie doprowadziło do straty kolejnego już rękawa.
Merriwether, Syriusz i profesor Flitwick przeżyli największe zaskoczenie swego życia. Wprawdzie od początku nie mieli zbyt wiele nadziei na zwycięstwo, nawet sami ją w sobie od rana podkopywali, ale… ale… ale…
Takie rzeczy przecież się nie zdarzają! Nie mogą się zdarzać w porządnych, szanujących się historiach! Po prostu NIE! Niby jak?! Czy ktoś kiedyś widział, żeby Złotym Chłopcom Magicznym Sposobem Pogodzonym z Okropnymi Aczkolwiek Zdolnymi Ślizgonkami przydarzyło się kiedykolwiek ponieść klęskę?!
PRZECIEŻ TO ABSOLUTNIE I ŻYWCEM NIEMOŻLIWE!
To znaczy… Zawsze tak jest, że niby wszystko idzie ciężko, przeszkody nie do pokonania piętrzą się przed niewinnymi ofiarami złego systemu/świata/i tak dalej, wszyscy chcą im zaszkodzić, sabotażyści i zamachowcy czają się za każdym zakrętem, nieuczciwi sędziowie prześladują, lecz kiedy wszystko zdaje się już stracone, a mrok kłębi się wokół nich tak, że nic już przezeń nie widać, ZAWSZE w końcu wygrywają. ZAWSZE im się udaje! Takie są ZASADY! Takie są święte przykazania pięknych opowieści! To nie może się tak skończyć! Oni… Oni PROTESTUJĄ!
ZARAZ! Zaraz… Trzeba pomyśleć… Trzeba zwrócić jakoś na siebie uwagę! Dać im do zrozumienia, że zaszła straszna pomyłka! Halo! Halo, tutaj jesteśmy! Hej, to my! To my mieliśmy wygrać… Tak właśnie być powinno! Boski Syriusz Black i Powalająca (uch, dosłownie) Merriwether MoFire, jasne? Coś tu jest nie tak… Pamiętacie? Mieliśmy to… ten, tego… w kontrakcie niemal! Halo!?
– Ostateczna klasyfikacja – kontynuował dyrektor Pastakurow, gestem uciszając podekscytowaną, durmstrandzką widownię – prezentuje się, jak następuje: Durmstrang – dziewięćset dziewięćdziesiąt trzy punkty!
Kilkunastominutowa powtórka z szału zmysłów (a właściwie jednego, tego dodatkowego, jak czasem klasyfikowana jest zdolność mowy) na widowni.
– Hogwart, punktów dziewięćset dziewięćdziesiąt jeden.
Gryfon i Ślizgonka popatrzyli na siebie spode łba.
Dwa punkty?! Czy musieli ich AŻ TAK upokorzyć?! Czy to naprawdę… No, jasne, że było konieczne! Głupie pytanie!
DWA PUNKTY!
SZLAG!
Demonstracje szalonej radości w tej chwili jakby jeszcze bardziej przybrały na sile. Cholerni szkołorośli patrioci!
– Beauxbatons, punktów pięćset dwanaście.
Francuzi pokręcili głowami i bezsilnie wzruszyli ramionami. Zareagowali najspokojniej ze wszystkich. Cóż, jak to mówią – głową muru nie przebijesz.
– Tak więc… – zakończył rozpromieniony (a w jego przypadku sprawiało to dość upiorne wrażenie) i tryumfujący dyrektor Pastakurow i popatrzył znacząco na swych uczniów. – Pozwólcie panowie złożyć sobie moje serdeczne gratulacje. Zapraszam tu do nas, na podest.
Kolejne wypadki potoczyły się jak na zwolnionym filmie. Cała sala szalała, ani na chwilę nie przestając klaskać i krzyczeć. Żukow i Kropotkin powoli ruszyli do przodu, podczas gdy dyrektor sięgnął po Puchar i wyszedł im naprzeciw. Pozostali członkowie Kapituły również podnieśli się z miejsc i cierpliwie stanęli z boku, klaszcząc uprzejmie, acz z obojętnymi minami. Wszyscy… poza panem Hieronimem Jutrzenką, który zawzięcie przerzucał leżące przed nim na stole papiery, wyraźnie czegoś poszukując.
– Khm, khm… – chrząknął wreszcie zbyt cicho, aby być dobrze słyszanym.
Oszust-Żukow i doczepka-Kropotkin stali już przed dyrektorem Pastakurowem i z niezmiennie wypranymi z emocji minami wyciągnęli dłonie po roziskrzony, rozżarzony własnym, tajemniczym, chłodnym blaskiem Puchar.
– Przepraszam – spróbował znowu, nieco głośniej pan Jutrzenka.
Borys Borysewicz Pastakurow na dźwięk jego głosu drgnął, o mało nie upuszczając trofeum. Reakcja na wtrącenie się podstarzałego aurora, który nie zdążył nawet wyartykułować, o co mu chodzi (mógł po prostu chcieć poprosić o szklankę herbaty, prawda?), była cokolwiek przesadzona. Dyrektor wyglądał, jakby właśnie wydarzyło się coś, czego obawiał się najbardziej na świecie… Jakby…
– Obawiam się, że zaszła pomyłka – stwierdził Hieronim Jutrzenka.
Merriwether MoFire i Syriusz Black gwałtownie unieśli głowy i zastygli w czujnym oczekiwaniu. Świat ponownie przyspieszył.
– Co ma pan na myśli, drogi kolego? – zapytał Pastakurow z wymuszonym, beztroskim zaciekawieniem. Z nieuzasadnionych powodów jego szczęki nagle zacisnęły się, fatalnie psując wymowę.
– Może ja i starym człowiekiem jestem – uśmiechnął się przepraszająco auror – wzrok już nie ten… lecz u mnie w notatkach wyraźnie stoi: Hogwart dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem punktów.
– Słucham? – zdziwił się uprzejmie dyrektor, mordując wzrokiem swego najstarszego jurora.
– Dziewięćdziesiąt SIEDEM, nie JEDEN – powtórzył cierpliwie pan Jutrzenka.
Nadmiernie podekscytowana widownia zamarła nagle, jakby za jednym zamachem wszystkich zavadowano. Cisza aż dzwoniła w uszach.
– Niemożliwe!
– Ależ tak! Proszę tu podejść. – Hieronim Jutrzenka uniósł trzymany przez siebie pergamin i wskazał jakieś miejsce w tekście.
Borys Pastakurow ruszył z impetem w jego stronę, trzasnął wściekle o stół kryształowym pucharem, który dotąd dzierżył w dłoni (profesor Flitwick skrzywił się, jak gdyby osobiście go to zabolało), i wyszarpnął mu papier z ręki. Wpatrywał się w niego najpierw z niedowierzaniem, potem z rosnącą frustracją. Wreszcie sięgnął po własne zapiski. Reszta Kapituły okrążyła dwóch mężczyzn i przypatrywała się im z zainteresowaniem.
– U mnie jest dziewięćset dziewięćdziesiąt jeden – rzekł kategorycznie dyrektor, porównawszy oba pergaminy.
Auror tylko z uśmiechem pokręcił głową. Teraz już całe jury z niezwykłym zaangażowaniem przeglądało swoje notatki.
– Rzeczywiście! – wtrącił odkrywczym tonem młody Dymitr Dwubratsky. – U mnie jest siedem. Teraz sobie przypominam. Tak, musiała zajść pomyłka…
– Pomyłka! Liczyliśmy to wczoraj kilkanaście razy! – oburzył się Pastakurow.
– Tak – zgodził się natychmiast Dwubratsky – i właśnie wyszło siedem. Dobrze pamiętam! Hogwart wygrał. Zresztą, moim zdaniem, byłoby dziwne, gdyby nie. Po tym wszystkim…
Syriusz wreszcie poczuł wrzynające mu się w ramię paznokcie Ślizgonki (swoją drogą cholernie ostre, zupełnie jak u kota) i syknął, próbując się wyrwać, ale równie dobrze mógłby się siłować z kontemplującym „miodziego" smoka Hagridem. Spojrzenie oczu Merriwether przeskakiwało od jednego członka Kapituły do drugiego z prędkością, od której mogło się zakręcić w głowie i nic, NIC nie było teraz w stanie odwrócić jej uwagi. Nawet gdyby jej wyrwał tę przeklętą rękę, pewnie by się nie zorientowała, dopóki nie przyszłoby jej sięgnąć po Puchar. Hipotetycznie…
– W takim razie, dlaczego u mnie jest jedynka?! – podniósł głos dyrektor.
– Osobiście powiedziałbym – wtrącił pan Tegerdyk Eatanswilli, zaglądając mu przez ramię – bez urazy dla pana oczywiście, że wygląda mi to raczej na czwórkę…
– Co? Jaką znowu czwórkę?!
– No, to tutaj, ta dodatkowa kreseczka… O!
– To… DOPRAWDY! Przecież to jakaś plama.
– W takim razie przepraszam. – Minister wzruszył ramionami. – Trudno winić kogoś za jego pismo… Jeżeli chodzi o mnie, i tak mam siódemkę.
– Ależ nie, to niemożebne!
– Bezsprzecznie. – Podsunął przewodniczącemu pod nos pergamin. – Proszę, siódemka!
– Zaraz, chwileczkę! – Pastakurow podjął ostatnią, rozpaczliwą próbę zapanowania nad sytuacją. – Spokojnie. Doprawdy, wszystko da się jakoś wyjaśnić. Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, powiedziałbym, że to wszystko przez wczorajszy wypadek pana Jutrzenki. Stąd całe to zamieszanie. Wszystkie notatki się rozmazały i…
– Ech, proszę nie przesadzać, Pastakurow! – powiedział pan Eatanswilli. – To było ledwie lekkie podtopienie. Wszystko udało się odzyskać. Ostatecznie jesteśmy, na miłość Merlina, czarodziejami!
– A więc mamy trzy do jednego dla siódemki – podsumował pan Jutrzenka z iście dumbledore'owskim uśmiechem. – Panie Pieriełygino?
Durmstrandzki nauczyciel obrony przed czarna magią przełknął ciężko, po czym gwałtownie sięgnął dłonią do kołnierza szaty i spróbował go poluzować. Na czole perliły mu się krople potu. Amwrosyij Stiepanowicz niemal czuł, jak grunt osuwa mu się spod nóg.
– Obawiam się, że… eee… – zająknął się. – Zgubiłem gdzieś… chyba…
– Ach, rozumiem – przytaknął znowu uprzejmie stary auror i popatrzył wyczekująco na dyrektora.
– W takim razie – Pastakurowowi mówienie przychodziło z coraz większym trudem – proponuję, żebyśmy zajrzeli do protokołu.
Przewodniczący Kapituły sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd niewielki, okrągły przedmiot przypominający używane przez Severusa i Merriwether błyskopiski.
– Irena! – ryknął do niego wściekle.
Niedługo później do sali zdecydowanym krokiem, koszmarnie postukując obcasami jak kastanietami i rozsiewając wokół zapach intensywnych i bardzo słodkich perfum, weszła sekretarka dyrektora. W ręce dzierżyła pokaźnych rozmiarów teczkę ze smoczej skóry, a do twarzy miała przyklejony niezmywalny uśmiech, jakby przy jej produkcji nie uwzględniono alternatywnej mimiki.
– Ja słuszaju, diriektor – zasygnalizowała swoją obecność sztucznie optymistycznym, śpiewnym głosem, który kojarzył się… No, kojarzył się z wieloma rzeczami. Między innymi bezwzględnym oddaniem, absolutnym posłuszeństwem, ogólnym uwielbieniem, a miejscami nawet kultem wodza…
– Podaj mi dokumenty, Ireno.
– Och, cuś się stajęło? – pisnęła przejęta.
– Nic takiego, moja droga – odpowiedział łagodnie pan Jutrzenka w zastępstwie purpurowego na twarzy i wyraźnie niezdolnego do dłuższych wypowiedzi Pastakurowa. – Małe nieporozumienie matematyczne.
– Ojej! To się zniaczy? – zapytała, opierając walizeczkę na stole i walcząc z jej zamkami. Na swoje nieszczęście nie popatrzyła w tym momencie na przytupującego nerwowo przełożonego i nie mogła poczuć się ostrzeżona.
– Chodzi o punktację, moja droga.
– Och, tio! Na pamięć ja ją znaju – odparła z wyczuwalnym w głosie ożywieniem. – Beauxbutons pięćset dwanaccat, my dziewięćset dziewięćdziesiąt tri, a Hogwart dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem… Och! – zamilkła i zbladła.
Jest prawdą szeroko znaną, że bezgraniczny kult wodza tak jakby z definicji wiąże się z ograniczonymi zdolnościami pomyślunku. Łagodnie rzekłszy…
– Och, ale… ale w takim wypadku – kontynuowała nieszczęsna Irena Tiereszkowa, dążąc nieuchronnie do własnej zagłady – to Durmstrang musi miewać oczywiście dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. Dwa punkty… Tak miało bywać… Chyba… ja nie panimajet… Ojej!
Dyrektor Pastakurow mało subtelnie odepchnął swoją sekretarkę na bok, aż poleciała na ścianę. Jej oczy zaszkliły się dziwnie i zaczęła natychmiast nerwowo obgryzać paznokcie. Mężczyzna dopadł do teczki i wysypał wszystko, co się w niej znajdowało na stół. Pięciu jurorów przez chwilę zawzięcie przerzucało papiery, wczytywało się w nie i porównywało, aż wreszcie pochylili się zgodnie nad jednym wybranym pergaminem, niemal stykając się głowami.
– Och!
– No tak.
– Właśnie.
– Tak, tak mi się wydawało.
– Tak.
– Tak.
– Doprawdy! …
– Teraz wszystko jasne.
– Tak.
– To może ja… ?
Tym razem to Tegedryk Eatanswilli wysunął się przed swoich kolegów i chrząknął znacząco, chcąc zwrócić na siebie uwagę widzów. Zbędny trud, bowiem setki oczu natrętnie wlepiało się w niego, drażniąc jak szpilki, wbijane w delikatną tkankę pod paznokciem. Jednak już zostało wspomniane (i udowodnione), że pan minister był doświadczonym politykiem, nie na takie rzeczy odpornym, co pozwoliło mu (dla własnej perwersyjnej przyjemności chyba) zwlekać jeszcze przez kilka, paskudnie wlokących się sekund.
– Chciałbym bardzo państwa przeprosić za powyższe drobne nieporozumienie. Zapewniam państwa, że to naprawdę nic takiego. Przy podobnych, olbrzymich przedsięwzięciach jak Międzyszkolny Turniej Pojedynków nie takie rzeczy mogą się zdarzać, proszę mi wierzyć na słowo – zaczerpnął głośno powietrza, zanim zakończył: – Wygrywa Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, oczywiście.
Cisza, jaka nadal zapanowała w komnacie, przeraziła pana Eatanswillego. Nawet jego przemówienia w Bułgarskim Magicznym Parlamencie nigdy nie spotykały się z taką reakcją słuchaczy – tam przynajmniej było słychać pochrapywanie. Słowem – jakiś znak życia!
Wtem w pierwszym rzędzie wystrzeliła w górę bardzo podrapana ręka, sygnalizując, że jej właściciel ma nieprzepartą ochotę o coś zapytać.
– Tak? Słucham – zachęcił minister.
– Ale tym razem to już pewne? – zapytał asekuracyjnie Syriusz Black.
– Tak, tak. Na pewno.
Dziki wrzask dwóch pojedynczych głosów wzniósł się aż do nieba, dorównując wcześniejszym hałasom, czynionym przez kilka setek uczniów. Gryfon i Ślizgonka rzucili się sobie na szyję w porywie szalonej radości (trudno dociekać, kto pierwszy wykazał tutaj chęci – prawdopodobnie była to jednoczesna, niezależna inicjatywa obojga, której z kolei zawinił pan Impuls) i odprawili opętańczy taniec Tryumfu, angażując sporo przestrzeni, kręcąc się wokół osi własnej i wzajemnej, skacząc i ściskając, nim przypomnieli sobie, kim są, gdzie są, co tu robią i kto na nich patrzy… A na koniec, dla pewności, jeszcze raz KIM są.
Momentalnie się uspokoili i bardzo speszeni, a w porywach nawet zaczerwienieni, pogratulowali sobie nawzajem uprzejmie i kulturalnie jak dojrzali i poważni…
ZWYCIĘZCY PO STOKROĆ PRZEKLĘTEGO, CHOLERNEGO, CUUUDOWNEGO MIĘDZYSZKOLNEGO TURNIEJU POJEDYNKÓW W DURMSTRANGU!
Uff!
Hogwarczycy, nadal obawiając się, czy jury nie zmieni przypadkiem zdania, błyskawicznie rzucili się po trofeum i chciwie zacisnęli ręce na chłodnych, pięknie wykonanych uchwytach (każde na jednym), które idealnie pasowały do dłoni.
JASNA CHOLERA!
TAK!
TAK!
TAK!
JEST!
JA-SNA CHO-LE-RAAA!
Ani Merriwether, ani Syriusz nie wypuścili Pucharu z rąk nawet na moment, biernie i z roztargnieniem pozwalając sobie gratulować i ściskać dłonie (te pozostałe). Ich oczy błyszczały jak naświecowane, usta rozciągały się w ekstatycznych uśmiechach, których szerokość przeczyła naturalnym możliwościom. Panna MoFire na dokładkę miała taką minę, jakby bardzo chciała kogoś pocałować – Jutrzenkę, Eatanswillego, całe jury (no, z małymi wyjątkami – to znaczy OPRÓCZ), kogokolwiek, a może nawet wszystkich naraz. Kto ją tam wie… Nagle Black przestraszył się, czy może z tego wszystkiego i na jego twarzy nie maluje się podobny wyraz, i szybko, wolną ręką sczesał sobie włosy na czoło, skutecznie się zasłaniając. Tak na wszelki wypadek… Ale by było!
Z totalnego skołowania, w jakie wpadli, wyratował swoich nadmiernie podnieconych podopiecznych niezawodny profesor Flitwick, który musiał siłą ściągać ich z podwyższenia, gdyż nie dość, że tkwili tam zbyt długo, to jeszcze rozglądali się wokół nieprzytomnie, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć i wyraźnie tracąc kontakt z rzeczywistością.
– Nie mogę uwierzyć. Nie mogę uwierzyć. Nie mogę uwierzyć – powtarzała obłędnie Merriwether.
– Uszczypnij mnie! – Wyszczerzył się Syriusz.
– Dawaj!
– Nie! – Gwałtownie zmienił zdanie, osłaniając się przed nią. Nie miał wielkiego pola do manewru, ponieważ nadal oboje byli przyklejeni do trofeum, a tym samym szczepieni razem. – Masz za ostre pazury.
– Co? Och! Łoj! Sorry!
– Nic nie…
– Ale…
– Naprawdę.
– Łoj!
– Ale faktycznie…
– Nie mogę uwierzyć.
– A o czym ty właściwie mówisz?
– Co? Ja nie… Ja nie wiem! A ty?
– Ja też!
– Co ja bredzę?
– Nie wiem.
– Ja też!
– I ja!
– Czy my… ?
– Bredźmy, bredźmy, bredźmy! O, słodki myśli niebycie!
– Merlinieee!
Chwilę później oboje zwalili się na ziemię i leżeli tak przez długie minuty, zwijając się z niepohamowanego śmiechu i szukając ujścia dla rozszalałych emocji, tłukąc pięściami w kamienną posadzkę.
EKSTAZA.
EKSTAZA.
EKSTAZA.
Profesorowi Flitwickowi w ostatniej chwili przed upadkiem udało się wyrwać im trofeum, ratując je przed niechybnie marnym losem.
– Uff! – Pełnym rezygnacji ruchem otarł pot z czoła i sam przysiadł na podłodze, wiedząc, że jego rozchybotane cokolwiek kolana nie będą w stanie dłużej utrzymać go w pionie.
„Co za dzień! Co za koniec! Co… Jeszcze raz!", niezależnie od niego tłukło mu się po głowie tych kilka myśli.
Profesorskim oczom udało się zarejestrować, jak całą ich rozciągniętą na ziemi trójkę otaczają Francuzi, to znaczy zawodnicy Beauxbatons wraz ze swoją dyrektorką i prywatnymi kibicami. Widział ich ni to zakłopotane, ni zatroskane miny i słyszał powtarzane na okrągło pytania, czy wszystko z nimi w porządku. W tym czasie Syriusz Black wykrzykiwał coś o owocnych ślizgońsko-gryfońskich sojuszach i o tym, że może teraz umrzeć szczęśliwy, i jakby ktoś miał ochotę, to może go teraz spokojnie zavadować, bo i tak po powrocie zrobi to jakiś Rogacz, kiedy się o czymś dowie. Panna MoFire oświadczyła zaś wszem wobec, śmiejąc się opętańczo, że obawia się, iż jest absolutnie obłąkana i prosi, aby ktoś ją dobił, tylko niech jej jeszcze dadzą potrzymać Puchar.
Niedługo potem profesor poczuł, jak ktoś stawia go na nogi. Ujrzał nad sobą madame Maxime, która następnie wyczarowała dla niego wygodne krzesło. Cóż za parodia! Olbrzymia, wpływowa kobieta cucąca małego nauczyciela z Hogwartu – widok warty całego skarbca Gringotta! Oszołomiony Filius Flitwick wyszeptał nieco kulawe przeprosiny i starał się skupić uwagę na gratulacyjnej przemowie Francuzki.
– Khm, khm… – ponownie potoczyło się po sali teatralne chrząkanie pana Jutrzenki, które tym razem miało właściwości łagodnie oprzytamniające, lecz i tak auror prawie nie ochrypł, zanim zdołał zwrócić na siebie uwagę wijących się i chichoczących Merriwether i Syriusza.
Oboje ocknęli się wreszcie z amoku, mrugając nieprzytomnie, lecz zupełnie wybudzili się, dopiero gdy odkryli, że nie dość, iż leżą na podłodze, to jeszcze niebezpiecznie blisko siebie, twarz przy twarzy. Natychmiast zerwali się na nogi i odskoczyli od siebie, niepewnie coś mrucząc.
– Moi drodzy, bardzo mi przykro, że muszę wam przerwać – powiedział pan Jutrzenka, mrugając do nich wesoło – ale to nie koniec… hm… niespodzianek – wymówił ostatnie słowo z naciskiem.
Gryfon i Ślizgonka wyszczerzyli się do niego wariacko.
– Otóż – kontynuował auror – powiedziane już zostało, że w naszym Turnieju nie przewidujemy nagród indywidualnych, jednak w obliczu pewnych okoliczności – zawiesił znacząco głos, a jego oczy zamigotały, gdy podniósł ze stołu niewielkie, ozdobne pudełeczko i otworzył je.
Wewnątrz, na jedwabnej poduszeczce leżało krągłe, srebrne… srebrne coś, czego Hogwarczycy aktualnie nie potrafili fachowo nazwać, z wygrawerowanymi splątanymi symbolami czegoś, co również stanowiło dla nich tajemnicę. Pomijając niedomówienia, precjozo wyglądało obiecująco.
– Oto drodzy państwo – odezwał się ponownie Hieronim Jutrzenka – mam zaszczyt zaprezentować państwu Order Fair Play, odznaczenie zaszczytne, prestiżowe i niezmiernie rzadko przyznawane, a już ze zrozumiałych przyczyn, jak twierdzą niektórzy dziwni (swoja drogą) ludzie, będący prawdziwym ewenementem na takich turniejach jak ten. Niestety – westchnął i powrócił do głównego wątku: – Otrzymanie tego Orderu jest powodem do dumy. Przyznaje się go za umiejętność czystej gry, uczciwość i honorowe współzawodnictwo. W porozumieniu z Magicznym Parlamentem – pan Eatanswilli skinął lekko głową – i Komisją Nadzoru Gier i Sportów mam przyjemność zakomunikować państwu, że na tym oto konkursie pojawiła się osoba, która spełnia wszystkie wymienione warunki i jest godna wspomnianej nagrody. – Rozejrzał się z uśmiechem po sali. – Panno MoFire, czy mogłaby pani tutaj jeszcze raz podejść?
Merriwether MoFire skamieniała, wpatrując się w aurora z szeroko otwartymi ustami, niewiele rozumiejąc z tego, co właśnie usłyszała. Kiedy ten stan zaczął się przedłużać, Syriusz szturchnął ja w ramię.
– Rusz się!
– Co? Ale… Ja?! Nie, to musi być… Pomyłka?
– Idź! – Popchnął ją do przodu.
Dziewczyna odruchowo postąpiła kilka kroków na bardzo sztywnych nogach i znów się zatrzymała. Wyglądało na to, że postanowiła zapuścić korzenie i nigdzie dalej o własnych siłach (i chęciach) nie pójdzie.
Hieronim Jutrzenka zrozumiał, że musi wkroczyć do akcji. Z energią, o którą trudno było podejrzewać tak posuniętego w latach człowieka, zbiegł z podium, wziął Ślizgonkę pod rękę i siłą zaciągnął zapierającą się nogami w demonstracji iście oślego uporu uczennicę na podwyższenie.
I wtedy nagle, gdy stali tak naprzeciw wszystkich, pan Jutrzenka się zmienił, jakby zdjęto z niego złowrogie zaklęcie. Nie wyglądał już na zdziecinniałego staruszka. Zamglone, osłonięte opadłymi powiekami oczy rozbłysły, niewyraźne, sepleniące mamrotanie zniknęło, sylwetka się wyprostowała. W miejscu sklerotycznego dziadka stał człowiek, bardzo stary po prawdzie, ale nadal w pełni sił, od którego promieniowała magiczna moc. Obok Merriwether stał teraz prawdziwy Hieronim Jutrzenka, emerytowany, zasłużony i w latach swej świetności znakomity auror, który właśnie wyzbył się sprytnego kamuflażu. A jednak ktoś cały czas czuwał… Tylko dlaczego w ten poroniony, dumbledore'owski sposób? Przez to wszyscy zostali narażeni na niezliczone siniaki i upokorzenia!
– Dziś, w dniu zakończenia Międzyszkolnego Turnieju Pojedynków w Durmstrangu – powiedział mężczyzna, a jego dziarski, grzmiący głos odbijał się echem po komnacie z siłą nieustępującą tubalnemu głosowi dyrektora Pastakurowa – nagrodę specjalną, Order Fair Play, niniejszym przyznaje się pannie Merriwether MoFire z Hogwartu za czujność i zdemaskowanie dwóch, o tak, mili państwo, aż dwóch prób oszustwa, dwóch kolejnych zawodników Durmstrangu – panów Żukowa i Pastakurowa juniora (przykre, ale prawdziwe) oraz za czuwanie nad honorowym i uczciwym przebiegiem zawodów w chwilach, kiedy zawodziły jednostki do tego powołane, czyli my – sędziowie. Za odwagę i pomoc odznaczenie przechodzi w pani ręce. – Pan Jutrzenka, teraz o wiele wyższy niż jeszcze przed momentem, pochylił się nad dziewczyną i przypiął srebrny order do jej szaty.
– Ale ja… nie… – jąkała się speszona Ślizgonka.
– A od siebie – korzystając z okazji, szepnął jej prosto do ucha – dziękuję za ostrzeżenie. Odnośnie „doprawionych" napojów – dodał.
– CO?! – wykrzyknęła zdumiona. – Skąd pan…? Jak pan…? Pan wiedział?!
– Dzięki pani i pani koledze, moje dziecko. „Widziałam, jak trafiłeś tym neutralizatorem do szklanki" – pan Jutrzenka zacytował jej słowa, które swego czasu wyszeptała do Syriusza.
– To… to… to było słychać?!
– Owszem! – zaśmiał się dźwięcznie. – Może to niezbyt grzecznie, ale… Hm… Dla ogólnej rozrywki rzucono na Symulator Zaklęcie Podsłuchu. Dzięki temu słyszeliśmy każde słowo. Organizatorzy nie chcieli, aby publika straciła cokolwiek z przedstawienia – rzekł ironicznie.
– Łoj! To znaczy… Ale…
– Proszę się uspokoić. Bardzo dobrze się stało. Później żadne z nas nie wzięło niczego do ust bez odpowiednich osłon. „Stała czujność!", jak mówi mój młody kolega z Anglii. Jesteśmy wdzięczni.
Hieronim Jutrzenka uścisnął dłoń Merriwether, a gdy i to nie pomogło i oczy dziewczyny wciąż miotały się trochę nieprzytomnie, nie mogąc skupić na jednym obiekcie, poklepał ją jeszcze po ramieniu i pchnął delikatnie ku pozostałym członkom Kapituły.
Tegerdyk Eatanswilli posłał jej urzędowy uśmiech, profesor Pieriełygino skrzywił się, jakby zobaczył mułoliza, dyrektor Pastakurow udał, że jej nie widzi, a Dymitr Dwubratsky przyskoczył do Ślizgonki i sprawiał wrażenie, jak gdyby bardzo chciał ją zatrzymać na dłużej, jednak spanikowana panna MoFire sprytnie mu się wywinęła i rzuciła ku schodom, nim zdołał cokolwiek powiedzieć.
Merriwether była bardzo blada, a oczy miała wielkie jak talerze (czyli osiągnęła już stadium pospodkowe) i ogólnie wyglądała jak ktoś, kto właśnie parę razy z rzędu oberwał czymś mocno po głowie, a potem poprawione mu to jeszcze zostało wzorowym Obrokulorustusem. Jednak wciąż nie dane jej było zaznać spokoju…
– Panno MoFire, mogę jeszcze na słówko? – Zatrzymał ją podczas zejścia starszy auror. Temu mężczyźnie już nie zdołała umknąć, raczej by sobie na to nie pozwolił, skoro się już na nią uparł.
– T-t-tak?
– Nie chciałbym się narzucać, ale… Myślałaś już o przyszłości, moje dziecko?
– Eee… JA NIE CHCĘ DO LIGI! – wykrzyknęła.
– Jakiej ligi? – Zamrugał oczami szczerze zdziwiony.
– Żeńskiej. Pojedynków. Weźcie Blacka!
– Nie, nie o to mi chodzi. Broń, Merlinie! Myślałem raczej… Ale nie chcę się wtrącać – zastrzegł. – Myślałem o karierze aurora.
– SŁUCHAM?! – Merriwether ze zdumienia znowu otworzyła usta, ponieważ oczu już bardziej nie mogła.
– Masz talent, moje dziecko. I nie tylko to, jest coś więcej – w tobie, twoim koledze, wszyscy Hogwarczycy to mają! Jakąś niemożliwą do zdefiniowania iskrę. Można by to obrócić ku pożytkowi wszystkich. Byłaby z ciebie znakomita aurorka, uwierz mi, dziecko. Mam dobre oko i sporo lat praktyki.
– Ale… AURORKA?!
– Dlaczegóżby nie?
– Pan nie rozumie! – Na jej usta wypłynął nerwowy, wymuszony uśmiech. – Pan nie może rozumieć. Ja jestem z pewnej rodziny… hm… nazwijmy to tak, z tradycjami… U nas w domu…
– MoFire'owie, tak? – zaśmiał się, lecz zaraz spoważniał. – Jestem Czechem, moje dziecko, ale całe życie pracowałem na Wyspach, jeszcze za Grindelwalda! Znam całą tę historię i mogę ci powiedzieć, że teraz nie ma to żadnego znaczenia.
– Ale…
– To już przeszłość. To było dawno temu. Może… Może teraz właśnie trzeba odwrócić los?
– Proszę pana…
– Słucham?
Dotknęła delikatnie przyczepionego do jej szaty odznaczenia, jakby dopiero w tej chwili naprawdę je zauważyła i uwierzyła, że wszystko to dzieje się naprawdę. Potrzebowała tego… Tego wszystkiego, co się ostatnio wydarzyło. Sama nie wiedziała, jak bardzo… Przyjrzała się uważnie starszemu mężczyźnie.
– Dziękuję – wykrztusiła z trudem i trochę wbrew sobie.
– Bardzo proszę. – Ścisnął pokrzepiająco jej ramię. – Nie zatrzymuję cię dłużej, czekają tam na ciebie. Biegnij. Może się jeszcze kiedyś spotkamy?
Kiwnęła głową.
Wielka impreza zwana szumnie Międzyszkolnym Turniejem Pojedynków wreszcie oficjalnie się zakończyła. Tłum ludzi, w przeważającej części zniechęconych i wściekłych Durmstranczyków, przelewał się w stronę wyjścia. Francuzi czekali z boku, aż droga będzie wolna i konferowali między sobą.
A dalej, idealnie naprzeciw sędziowskiego stołu, tkwili Filius Flitwick i Syriusz Black. Profesor nadal siedział na wyczarowanym krześle, a Gryfon po turecku na podłodze. Oszołomieni czarodzieje gapili się na Merriwether niczym na, nie przymierzając, mugolską szafę grającą. Gdzieś obok nich walał się porzucony kryształowy Puchar – nagle bardzo mało ważny…
Gdy dziewczyna zbliżyła się do nich, Syriusz skoczył na równe nogi. Przez jakiś czas przenosił wzrok od jej twarzy na odznakę i z powrotem, na przemian otwierając i zamykając usta, aż wreszcie wykrztusił:
– Ślizgon z Medalem Fair Play. NIE WIERZĘ!
– To jest nas dwoje – rzuciła niecierpliwie.
– Troje – poprawił spokojnie Flitwick.
Borys Borysewicz Pastakurow opadł bezsilnie na skórzany fotel w swym pięknym, urządzonym w klasycznym stylu i zacisznym gabinecie. Oparł głowę na dłoniach i rozmasował udręczone skronie.
Nie wierzył. On też nie wierzył. Z tym że w coś zupełnie innego.
Jak to mogło się stać? No jak?! Wszystko było starannie obmyślone i zapięte na ostatni guzik – po prostu nie mogło, nie miało prawa się nie udać! Był przygotowany na każdą okoliczność… Był taki pewien… A jednak!
Niemożliwe!
Trzeba było się od razu pozbyć tej cholernej dziewuchy, gdy miał okazję, a jeszcze lepiej z miejsca zadźgać. Niestety, zlekceważył ją. Powinien się domyślić, że jest w tym jakiś hak. Kto kiedy widział dziewczynę na turnieju pojedynków? To musiała być pułapka!
– Przepraszam! – powtórzyła chyba po raz setny Irena Tiereszkowa, chlipiąc w chusteczkę. Tusz dawno rozpłynął się na jej twarzy, policzki i nos zaczerwieniły okropnie, a nieskazitelna fryzura wzburzyła. Obraz nędzy i bardzo zrozpaczonej rozpaczy.
– Zwalniam cię – burknął dyrektor.
– C-c-co?
– Słyszałaś. Zejdź mi z oczu. Wynoś się! – wrzasnął.
– Bori, no co tyyy! – zaniosła się szlochem.
Dyrektor przyłożył czoło do chłodnego blatu biurka. Głowa dosłownie mu pękała. Jak można było spieprzyć taką sprawę? Niech to szlag!
– Bori… Bori, ty chyba żartujesz!
– Won! I możesz zabrać ze sobą tego idiotę Pieriełygina!
Co za głąb! Co za kretyn! Co za partacz! Tak, jego też trzeba się zaraz pozbyć. Trzeba było to zrobić wcześniej – tchórz i beztalencie. Na jego miejsce przyjdzie młody Karkarow – od tego trzeba było zacząć. Karkarow by tego nie wtopił. On ma głowę na karku i odpowiednie koneksje. I znajomości. Tak. Karkarow.
– Booori! Wybacz miii!
Od tej chwili ślimaczący się Turniej nagle nabrał tempa. Kolejną godzinę później dwie przyjezdne drużyny stały już spakowane na olbrzymim dziedzińcu, gdzie właśnie zaprzęgano upiorne konie do koszmarnych, ponurych durmstrandzkich powozów. Nie ulegało wątpliwości, że tym razem kurs będzie przyspieszony, tak aby zawodnicy zdążyli na uroczyste kolacje do własnych szkół, ponieważ tutaj posiłku nie przewidziano (dzięki Merlinowi!). Pastakurow chciał się jak najszybciej pozbyć gości (teraz już wyjątkowo niemile widzianych) i zapomnieć o całej tej przykrej sprawie. Dwoje młodych Hogwarczyków oczami wyobraźni już widziało, jak mu sie to udaje, i chichotało pod nosem, choć Merriwether nie było znowu tak wesoło…
Dymitr Dwubratsky, aktualny mistrz świata czarodziejskich pojedynków, w ciągu ostatnich czterech kwadransów gonił za nimi z uporem fanatyka. To był pewnie podobny przypadek, jak ta zbzikowana Hooch z piątego roku Hufflepuffu z tym jej Quidditchem… Dziewczyna z włosami przystrzyżonymi na zapałkę, jedyna w swojej drużynie, ścigająca, okazyjnie obrończyni, która spędzała całe dnie na boisku.
Młody Rosjanin nie dawał za wygraną i o ile Syriusz uciął sobie z nim nader miłą, przyjacielską pogawędkę, przyjął kilka poradników, ulotek i namiarów na „ludzi z branży", o tyle Merriwether, kierowana jakimś obłędnym przeczuciem, umykała przed nim, jak gdyby od tego miało zależeć jej życie. W paru przypadkach, doprowadzona do ostateczności, rzuciła nawet na siebie Zaklęcie Invisibellus, wprawiając tym swoich towarzyszy w spore zakłopotanie, bowiem ci nadal nie byli pewni, czy pomimo końca Turnieju mogą się czuć w Durmstrangu bezpiecznie. A raczej mieli całkiem przeciwne przekonania…
– Masz – mruknął Syriusz, kiedy dziewczyna wreszcie pojawiła się znikąd koło nich (ku ich wielkiej uldze) i rzucił jej połowę z trzymanych przez siebie ksiąg i kartek.
– Co to?
– Takie różne. Ze specjalnym pozdrowieniem od Mistrza.
– Och, to! A ON tu gdzieś jest?! Możemy już wsiadać albo co? Hę?!
– Jesteś obłąkana – stwierdził spokojnie Gryfon, który doskonale wiedział, o co jej chodzi, ale nawet nie chciało mu się z tego śmiać. I tak nie miało to sensu.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem – odgryzła się, lecz i wyszczerzyła do niego.
W końcu, po dziesięciu burzliwych dniach, wymieniono ostatnie, konwencjonalne uprzejmości, Kapituła bez przewodniczącego, który „odbierał właśnie ważny kominofon", pożegnała wszystkich i podziękowała za udział w zawodach, załoga Durmstrangu rzuciła gościom ostatnie groźno-wilczo-spodełbne spojrzenia, uczniowie Beauxbatons i Hogwart pomachali sobie nawzajem serdecznie, zapakowali do ekwipaży i ruszyli w drogę powrotną.
Wierzchowce zastukały kopytami po bruku, szarpnęły powozem i poszybowały w górę. Zasypany śniegiem i otulony mgłą zamek szybko wtopił się w jednostajny krajobraz i zniknął im z widoku w zapadającym zmierzchu.
– Właściwie – odezwała się po kilku minutach panna MoFire, wciąż niezmiennie zaciskając ręce na Orderze Fair Play – to szkoda stąd wyjeżdżać. Szkoda, że to się już skończyło. To znaczy… Oczywiście, było ciężko… ale jednak to było coś…
Black posłał jej zdumione spojrzenie pod tytułem: „Nie-poznaję-jej-trzymajcie-mnie-bo-mi-słabo".
– Całkowicie się zgadzam. – Kiwnął głową profesor Flitwick. – Niesamowite przeżycie… Do końca życia będę to wspominać. O, tak.
– To co? – wtrącił się Black Mało Romantyczny i Jeszcze Mniej Sentymentalny. – Partyjka Eksplodującego? – zapytał z nadzieją, ale widząc ich rozmarzone, nieobecne miny oklapł i zaproponował z kpiąco-zawadiackim uśmieszkiem: – A może mała runda wzruszających wspomnień przed powrotem do szarej rzeczywistości?
Powrotna podróż upłynęła im w znakomitej atmosferze ożywionych, wesołych rozmów. Merriwether i Syriusz przekomarzali się i żartowali, jakby przyjaźnili się od lat i nigdy nie było inaczej. Był to stan tak odmienny, że nikt już nawet nie pamiętał ponurych nastrojów sprzed kilku dni, gdy stali dopiero na progu Wielkiej Przygody, a perspektywa Turnieju rozciągała się przed nimi, osłonięta zasłoną tajemnicy i nic, ale to absolutnie nic nie wróżyło tak pomyślnego końca zdarzeń.
Gdy wreszcie wylądowali w Szkocji światem zawładnęły już atramentowe ciemności nocy. Mrok rozpraszały jedynie migotliwe światła okien Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Wyszli i spojrzeli z uwielbieniem na imponujący budynek. Wszędzie dobrze, ale…
U szczytu schodów, przed drzwiami wejściowymi stał Albus Dumbledore oświetlony tkwiącymi w uchwytach po obu stronach wrót pochodniami, które rozlewały wokół siebie ciepły, zachęcający blask i krzesały srebrne iskierki w jego długiej, białej brodzie. Spojrzeli na niego, a dyrektor rozłożył dłonie w geście powitania. Choć nieludzko skonani z powodu przeżytych dzisiaj emocji, głodu i długiej podróży, profesor Flitwick, Merriwether MoFire i Syriusz Black raźno ruszyli do przodu.
I wtem, gdy ogromne wierzeje już, już otwierały się przed nimi, Ślizgonka stanęła jak wryta na progu, niezdolna uczynić kroku. Miała wrażenie, jakby gigantyczna, ciemna i ziejąca grozą przepaść rozwarła się u jej stóp, a na jej dnie śmiał się złośliwie jakiś cienki, wredny głosik. Dźwięk ten odbijał się echem od ścian rowu i tak zwielokrotniony tłukł nieznośnie wewnątrz głowy dziewczyny.
Severus.
Severus Snape.
Oblał ją zimny pot.
Niby o nim pamiętała, a jednak… Zapomniała.
Ślizgonka odznaczona Fair Play i w najlepszej komitywie z Gryfonem? Dopiero teraz w pełni dotarło do niej, co to tak naprawdę oznacza.
Trochę się pozmieniało.
– Łoj! – z głębi jej udręczonej piersi wyrwał się rozdzierający jęk. – To będzie łomot.
Piękny, lśniący Order, z którego była tak dumna, nagle zaczął jej ciążyć…
