Na zakręcie — kiedy umysły płatają figle
.
Rozdział 1
Całkiem bezurazowe życie
.
Ta beztroska w śmiechu odbijającym się od tafli jeziora i zachwyt strzelistymi szczytami wież. Błysk w oczach i serce rozpościerające szeroko swe wrota na dotyk magii ślizgającej się po starych, wyprofilowanych kolumnadach i barierkach zaczarowanych schodów, cień przemykającej pomiędzy wieżami sowy na krasnym kamieniu. Ślizgające się po falach łódki kołyszące się gładko z boku na bok i zapach parującej w zachodzącym słońcu wody, osiadającej na ostrych, spiczastych trzcinach wysuwających się jak cienkie języki podwodnych stworzeń ponad powierzchnię. Ta flotylla łodzi niebawem miała spocząć w hangarze pod opartymi o murłatę krokwiami, zapadając w całoroczny sen, po którym ponownie, pierwszego września, zostaną wyciągnięte, aby przetransportować młodych, jedenastoletnich uczniów do górującego nad okolicą Hogwartu.
Kiedyś tak było.
Drugi września przywitał go na szczycie Astronomicznej Wieży, wystawiającego twarz do pierwszych promieni wschodzącego słońca - jak kot pławiący się w cieple dnia.
To ciepło go dusiło.
Dusiło.
Dusiło.
-VVV-
Zabijał głód dymem papierosowym. Kreślił w powietrzu symbole run. Na czarno-białym zdjęciu mrugającym z listu gończego Syriusza Blacka, który swego czasu kleił się do każdej ściany barowych spelun, do każdej szyby sklepowych witryn, do każdej kolumny podtrzymującej fasadę w obskurnych, odrapanych motelach na Pokątnej, wychudzone, kościste palce ściskały małą, prostokątną tabliczkę z numerem.
Pierwsza była runa Gebo. Oznaczała uczucia.
Wciąż pamiętał zmarszczone brwi Hermiony i rozbawione prychnięcie Rona, kiedy wykradł z biblioteki opasły słownik starożytnych run, który w ostatnich dniach piątego roku wkładał pod poduszkę, idąc spać.
Runa Gebo symbolizowała branie i dawanie, dawanie i branie. Kiedy robisz coś dla innych, nie zapominaj o sobie. Kiedy robisz coś dla siebie, nie zapominaj o innych. Kryły się za nią najpiękniejsze historie miłosne. Najpiękniesze - czyli te najbardziej bolesne. Uważaj na ten świat — zastrzegała — bo będzie chciał Cię wykorzystać.
Druga: runa Algiz. Oznaczała opiekę, jedność. Oznaczała wsparcie. Ochronę przed przeciwnościami.
Paradoks polegał na tym, że nikt tego nie zauważał. Będę cię chronić — krzyczała runa — przed niesprawiedliwością — i nikt nawet nie pochylił się nad zdjęciem Syriusza przykutego łańcuchami, aby zerknąć na symbole, które magia wygenerowała na tabliczce; wszyscy zerkali w twarz: w otwartą w niemym krzyku, pełną desperacji, pomarszczoną bólem twarz i płomień frustracji w oczach ciemnych jak piekielne czeluści na czarno-białej fotografii. Nikt się nad tym nie zastanowił - dlaczego ktokolwiek miałby się zastanawiać? Ulica świadków. Wrzask na ustach. Okryty krwią palec jak martwy gołąb leżący na wybrukowanym deptaku. Dowody. Niepodważalne dowody.
To runa mająca trzymać depresję z dala od człowieka, to runa mająca przynieść wzmocnienie i ulgę. To runa szepcząca o trosce, o opiece, stojąca na straży czarodzieja. Chroniąca przed złem tego świata.
Harry zaciągnął się papierosem i przyglądał się, jak dym rozwiewa się w powietrzu, zacierając i tak płynne kontury kreślonych znaków. Jego puste, zmęczone oczy odbijały się w okiennej szybie jak fatamorgana.
Magia stoi za czarodziejem na każdym etapie życia. Ta sama magia, która krzyczała i wołała, domagając się sprawiedliwości, piętrząc się i wzbijając, i plącząc się wokół Syriusza Blacka. I nikt nie zwrócił na nią uwagi. Kołatała w czarodziejskie umysły, dobijała się do serc, wisiała czarodziejom tuż przed nosem. I nikt jej nie spostrzegł. Nikt się nad nią nie pochylił. Żaden czarodziej nawet nie przystanął. Nawet nie przystanął.
-VVV-
W ciągu dnia się uśmiechał. Zjadł dwie tortille z łososiem podczas uczty powitalnej, a potem tarteletkę z gruszką i kozim serem. Wolno popijał sok dyniowy, dosładzając go łyżeczką miodu. Hermiona opowiadała mu o wakacjach, a za beztroskim brzmieniem jej słów czaił się podmuch wojny, o której pogłoski gęstniały i gęstniały, aż w końcu przestały być tylko pogłoskami. Ron opychał się piersią z kaczki w żurawinie, brudząc przy tym nos i policzek, bez pardonu wycierając tłuste palce o krawędź szaty i przez chwilę wszystko toczyło się starym, znajomym rytmem.
A potem Luna pochyliła się nad blatem, dotknęła palcami wierzchu jego dłoni i skrzyżowała srebro swoich oczu z zielenią jego własnych.
— Przykro mi z powodu twojego ojca chrzestnego.
Harry odstawił na blat niedopity sok z dyni i zrezygnował z deseru.
-VVV-
Poprzedni rok, w ciągu którego tak wiele czasu spędził ze Snape'em, nauczył go okazywania obojętności, kiedy spalały go silne emocje.
Więc kiedy Dumbledore zaprosił go listownie na spotkanie, Harry ze wzruszeniem ramion poinformował o tym Rona i Hermionę i z tym samym, obojętnym znużeniem przyspawanym do twarzy jak druga skóra zjawił się na nim punktualnie co do minuty.
Kiedy przekroczył próg dyrektorskiego gabinetu, jego wzrok przykuła podłużna ława, a na niej, wyprostowane i milczące, głowy czterech, hogwardzkich domów - jak komitet mający orzekać o stanie jego psychiki. Siedzący za dużym, zdobionym biurkiem czarodziej, którego nie widział już od kilku miesięcy, rozłożył szeroko ramiona niczym ksiądz na mszy i błysnął na niego niebieskookim spojrzeniem zza zsuwających się na nos okularów-połówek. Harry przechylił głowę, przypatrując się zmarszczkom wokół ust, które pogłębił szeroki uśmiech, jakim na wstępie został obdarzony.
— Harry, mój drogi chłopcze — westchnął Dumbledore i brzmiał, jakby z ulgą odnotowywał jego stawienie się na jego prośbę - jakby Harry miał co do tego jakikolwiek wybór — wejdź proszę — zaprosił go, gestem dłoni wskazując stojące naprzeciw krzesło, częstując go długim, uspokajającym spojrzeniem, jakby Harry był gejzerem, który lada moment może buchnąć strumieniem parzącej wody. — Dropsa cytrynowego?
I Harry nie potrzebował wytłumaczeń, aby w jednej chwili domyślić się dalszego przebiegu tej rozmowy.
Fawkes wyglądał marnie, kołysząc się w beznadziei na swojej żerdzi. Jego drobny dziób otwierał się i zamykał jak w niemej prośbie, którą próbuje wyartykułować ktoś, kogo nikt nie jest w stanie zrozumieć. Ostre pazurki to zaciskały się, to rozluźniały na podłużnym uchwycie, który chybotał się, trącany podmuchem z uchylonego okna.
Harry był spokojny, opanowany, kiedy z podziękowaniem zrezygnował z dropsów, z ciastek, z herbaty, ale w jego umyśle rozpalił się ogień, któremu nie pozwalał objąć oczu, głośno krzyczący z rozdrażnienia, z frustracji. Pierś orały niewidzialne pazury, rozrywając świeżo zagojone rany pasożytujące na jego duszy.
Przykleił uśmiech do swojej twarzy i nie pozwalał mu opaść, gdy zasiadał naprzeciw dyrektora, gdy chłodne i zimne pęta zacisnęły się na jego wnętrznościach, gdy rozgoryczenie uderzyło w jego mostek jak kamień.
— Jak się czujesz, Harry?
Dumbledore rozparł się wygodnie w fotelu, zapierając się ramionami o podłokietniki, a Harry zebrał w sobie tę wątłą strużkę Oklumencji, którą jako-tako udało mu się przyswoić i wmawiając sobie, że się nie boi, spojrzał w jego błękitne, pogodne oczy, zanim namyślił się, jaką powinien dać na to odpowiedź.
Dobrze, czuje się dobrze, nic mu nie jest, cieszy się, że znowu jest w Hogwarcie, a uczta powitalna nasyciła go jak tuczone prosię.
(Żołądek go bolał).
Podróż minęła mu w cudownej atmosferze, przy grze w Eksplodującego Durnia i skaczących wokół czekoladowych żabach, choć jego własna znowu zwiała. Prawie zawsze mu uciekają - ale to nic, bo lubi za nimi gonić.
(Polować, żerować, chwytać).
Koszmary? Jeden czy dwa w ciągu wakacji. Nic wielkiego. Nie - żadnych wizji. Nie - nie spędził ani jednej nocy w bezsenności. Jego sny?
(Krzyk, krew, pękające kości).
Nic nadzwyczajnego. Ostatnio śniło mu się, że Hermiona...
(umiera)
...wyczarowuje rój motyli, a one...
(palą się, palą się, palą się, wlatując w błyszczące od ognia knoty świec, popiół - czarny, szary, mdły - przysypuje jego ramiona)
...wzlatują pod sklepienie Wielkiej Sali. A te kilka koszmarów?
(To umierający Syriusz, umierający Cedrik, Czarna Magia, ból, strach, upokorzenie, Bellatrix, Lucjusz i wuj Vernon, i komórka pod schodami).
To nic nadzwyczajnego. Nawet ich nie pamięta. Raz śniło mu się, że spada, ale nawet nie przypomina sobie dlaczego i skąd. Jak mówił - nic wielkiego.
Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Serce mu drżało.
-VVV-
Wokół ramion czuł fantomowy ciężar przytrzymujących go ramion Severusa Snape'a, a o czaszkę obijał się krzyk, który musiał należeć do niego, a którego nie potrafił rozpoznać. Mugolskie tabletki, które łykał garściami, wcale nie zbijały jego notorycznych migren. Niekończące się pokłady nagłej rozpaczy napadające go po nocach, niedające wytchnienia, pozwalały się zbić zimną wodą wywołującą dreszcze w ciasnej kabinie prysznicowej.
Dumbledore rozgryzał długo dropsy cytrynowe, a one chrzęściły w jego zębach. Chrzęściły. Trzaskały. Pękały.
Harry zamrugał i skierował wzrok ku sufitowi. Nie mógł znaleźć żadnych, niewiążących słów na powiedzenie mu: „przestań!".
-VVV-
— Mój drogi chłopcze — spojrzał na niego ponad złączonymi palcami Dumbledore — profesor Snape wspominał mi o pewnym kasztanie, którego dostałeś.
Jedno uderzenie serca jak cios łopatą. Harry wbił pod biurkiem paznokcie we wnętrza dłoni, wiedząc, że na jego skórze odciśnie się seria drobnych półksiężyców. Piekące uczucie zdrady rozlewające się w gardle jak smak gorczycy.
— Naprawdę?
Był dumny z siebie, że zabrzmiało to tak, jakby niczego innego nie mógł się po Snape'ie spodziewać.
— To nie był zwykły kasztan, prawda?
Czemu, do cholery, pytasz mnie tak, jakbyś nie wiedział?
-VVV-
Cios był mocny i wymierzony w punkt. Choć drogi dyrektor Dumbledore zdawał się absolutnie nieświadom faktu, że w ogóle go zadał. Harry nie był pewny, czy to naiwność, czy lekceważenie.
W uszach słyszał odległe echo pękających kości.
Choć na języku poczuł smak nielojalności, nie pozwolił sobie zerknąć na milczącego Snape'a zasiadającego w tej kuriozalnej komisji oceniającej spod ściany jego zdrowie psychiczne.
Dźwięk wirował w jego głowie jak na strunach. Jakby drżał, jęczał, piszczał, cichy i niedający spokoju.
Miał gorącą ochotę na papierosa.
— Wszystko w porządku, Harry? — zmarszczył brwi Dumbledore. — Zbladłeś.
Chcesz mnie rozerwać, Dumbledore? Strzaskać? Rozbić? Zdruzgotać?
— W jak najlepszym.
— Hmm, cóż — okręcił sobie siwą brodę wokół palca. — Więc powiedz mi coś o tym kasztanie.
Jasne, gmeraj w ranie. Nie przeszkadzam. Złam mnie. Zajrzyj w ten ból, dotknij go, skosztuj, kim ja jestem, aby ci go odmawiać?
Coś na dnie jego żołądka tętniło dziko.
— Wciąż go masz? — drążył nieprzerwanie Dumbledore, uśmiechając się jak promień słońca. Harry miał ochotę rozorać tę pogodną twarz własnymi paznokciami.
Rozpal krew w moich żyłach, a jak buchnie porami skóry, chłeptaj ją jak spodek mleka.
— To było bardzo, ale to bardzo nieodpowiedzialne z twojej strony...
Idioto.
— ...że trzymałeś to dla siebie i nie poinformowałeś mnie w żaden sposób...
Ach, więc znasz mój temperament? Nie ręczę...
— ...podobnie, Harry, jak twoja wyprawa do ministerstwa. Twoim obowiązkiem było...
Harry nie wytrzymał.
-VVV-
Desperacko szarpał za klamkę, czując, jak jego magia wciąż buzuje w powietrzu jak pyły po erupcji wulkanicznej. Pod jego podeszwami chrzęściły resztki roztrzaskanych, delikatnych instrumentów Dumbledore'a, a wokół kłębił się duszący zapach spalonego pergaminu.
Krótka cisza, w której jego zmagania z zamkniętymi drzwiami brzmiały jak szybkie serie z dubeltówki. Paznokcie zaczęły mu krwawić od drapania w chłodne pod jego dłońmi drewno. Ból był dobry. Znajomy.
— Morgano i Merlinie — wysapała z potępieniem Pomona Sprout, rzucając się na ratunek nadpalonym rosiczkom tłoczącym się przy chropowatych ścianach.
Drzwi ani drgnęły pod jego palcami.
Za plecami słyszał, jak Filius Filtwick zeskakuje z zajmowanego krzesła i mrucząc niepochlebnie pod nosem, wznosi swoją magię, aby przywołać gabinet do uprzedniego stanu równowagi.
Nie podobało mu się to. Profesor Zaklęć napierał na jego magię. Strofował ją, zmuszał do odwrotu, zastępował własną. Naprawiał to, co zdążyła zniszczyć. To odciskało się piekącym bólem gdzieś głęboko, głęboko w jego ciele, w jego krwi, w jego żyłach.
Dziwne uczucie, bliźniaczo podobne do frustracji.
— Gryffindor właśnie stracił piętnaście punktów, panie Potter! — strofowała go podniesionym głosem McGonagall. — Wstyd! Czy pan chociaż...? Czy pan w ogóle...?
Harry nie dowiedział się, co chodziło jej po głowie - nie przy żywym, obnażającym zęby wcieleniu jego sumienia, które nie szczędząc siły, obróciło go ku sobie, zanurzając dłonie, palce, paznokcie w jego ramieniu, w jego żebrach i przyparło do gładkiej powierzchni drzwi; Severus Snape pochwycił jego kark w miażdżący uchwyt palców, jakby Harry był niesfornym szczenięciem, które wyrwało się spod kontroli.
Palce Snape'a. Na jego karku. W akompaniamencie trzasków mieszających mu w głowie - jeden za drugim, jeden za...
Nie, nie, nie - to zamek, to Hogwart, to nie ministerstwo, to nie tamta chwila.
Harry, dysząc i drżąc, uniósł wzrok.
Pomiędzy nimi nie padło najmniejsze słowo. Snape przygwoździł go do płaskiej powłoki za jego plecami - ciałem, spojrzeniem, umysłem - przywracając mu trzeźwość.
-VVV-
Dosyć, Potter! — warknęła lodowata świadomość gdzieś na tyłach jego umysłu. — Nic w ten sposób nie osiągniesz! Przestań!
Ta rana jeszcze krwawi — sprzeczał się z nią Harry — a on w niej dłubie.
I będzie ją rozdrapywał — wysyczał cichy, intensywny głos, przeszywający jak piorun jego świadomość — jeszcze dziesiątki, setki, tysiące razy. Opanuj się.
Nie zamierzam!
Gdzie się podział ten przemyślny, przebiegły chłopak, którego zdołałem poznać? Gdzie on jest, Potter?
Umarł — wysyczał Harry; jego magia zjeżyła się jak tysiące ostrych szpil wycelowanych w nagie ciało — w Ministerstwie Magii niecałe trzy miesiące temu.
Snape wycofał się z jego umysłu tak gwałtownie, że Harry omal nie upadł.
-VVV-
— Nie chcieliśmy cię frustrować, Harry — powiedział - nie wiedzieć po co - Dumbledore, poprawiając palcem zjeżdżające mu z nosa okulary. — Chcieliśmy pomóc.
To zabawne — zacisnął zęby Harry, czując ból gdzieś na tyłach szczęki — że to ja jestem tym, któremu za tą pomoc przyjdzie zapłacić cenę.
-VVV-
Severus Snape napawał go trwogą. Jego czarne oczy zaglądały głęboko w jego własne i zdawały się rozumieć, jak palącym, krzywdzącym płomieniem wypełniony jest jego umysł.
— Walcz z tym albo giń — zdawał się mówić, miażdżąc go siłą swojego spojrzenia. — Musisz zebrać w sobie odwagę i zahartować się tym bólem. Działaj, Potter, ty tchórzliwy, mały niedorajdo! Przestań trząść się jak trusia!
I Harry się starał. Stawał na nogi i wiedział, że się chwieje, ale próbował zachować równowagę i nie upaść zbyt nisko. Co wcale nie niweczyło jego koszmarów. Jak się okazuje.
-VVV-
Prawda jest taka, że minął miesiąc, potem jeszcze jeden i kolejny, i wszystkie podręczniki, które wpadły w jego ręce, twierdziły, że dławiący go, duszący, wyżerający go od środka ogień powinien przygasać, wątleć, wypalać się i zanikać. Spopielając go przy tym doszczętnie - o tym podręczniki zapominały wspomnieć. Twierdziły jednomyślnie, że: „ból mija z czasem".
„Z czasem".
Harry jeszcze nie rozgryzł, co ma czas do bólu. Może minęło go zbyt mało? A może pod tym względem także musiał być ewenementem? Wiecznie wyróżniający się spośród standardów Harry Święty Potter.
Jedyne, co wskórał czas do tej pory to dokarmienie szaleństwa grającego na wrażliwych strunach jego umysłu. I ponowne rzucenie go w objęcia kofeiny. Jakżeby inaczej.
-VVV-
Drugi września powiewał chłodem, spijając sen z jego powiek, trącając wiatrem wzgórki popiołu po wypalonych tej nocy papierosach. Rozwiewał je po kątach Wieży Astronomicznej, a zwiewne drobiny zaplątywały się w srebrne sploty pajęczyn.
Z nieba spoglądał na niego błyszczący jasnym, białym światłem Syriusz. Harry wyciągał rękę, przymykał oko i zakrywał mrugającą do niego z firmamentu gwiazdę wskazującym palcem.
Czuł się zupełnie tak, jak kupka popiołu spoczywająca u jego boku. Wszystko go bolało. Głowa, mięśnie, gardło i coś, czego nie potrafił nazwać po imieniu.
Cisza była zła. Słyszał poskrzypywanie świerszczy znad jeziora. Miał ochotę zagłuszyć je własnym krzykiem.
-VVV-
Zgredek był jak parobek. Powiedz takiemu: „chcę wódki", a on ci natychmiast przyniesie. I nie zastanowi się nawet, że mówiąc: „chcę wódki", tak naprawdę mówiłeś: „chcę zapomnieć".
Harry ugryzł się w język i powstrzymał się od sprostowania. Zbyt dobrze pamiętał płytkie do cna oczy Gilderoya Lockharta, gdy tego ugodziło zaklęcie, pierwotnie przeznaczone dla niego.
-VVV-
Po kilku łykach był niemal pewny, że Syriusz mu kiedyś powiedział, że go kocha.
Tak bardzo, Harry. Tak bardzo.
Był niemal pewny.
Niemal pewny.
Niemal.
-VVV-
Noc wcale nie była rześka, jak mu się wcześniej wydawało. Była duszna, przytłaczająca. Ciągnęła się i ciągnęła jak guma balonowa przyklejona pod spód uczelnianej ławki.
Od strony Zakazanego Lasu dobiegło go wycie. Serce podeszło Harry'emu pod przełyk, a butelka wyślizgnęła się z jego dłoni i z trzaskiem wylądowała na drewnianych deskach podłogi. Alkohol bryzgnął na wszystkie strony, a Harry, słysząc własny jęk, zatkał usta dłonią, bo przez moment, zamiast wódki, widział krew rozlewającą się wokół, jakby bryzgała z fontanny, chlupała jak kałuża.
Wycie.
To był wilk, zdecydowanie wilk - nie pies. Zdecydowanie nie pies.
A i tak padł na kolana z żołądkiem w okolicach gardła, z głuchym łupaniem w czaszce, ze zdrętwiałymi palcami. Spojrzał na: krew, wódkę, krew wsiąkającą w pełne sęków deski; w uszach zadudniło, jakby ktoś potraktował jego czaszkę kilofem.
Jeszcze do niego nie dotarło, że coś jest nie tak, bardzo, bardzo nie tak, że to ogarniające całe jego ciało drżenie było zbyt realne, zbyt silne, zbyt: nie do powstrzymania.
Miał szatę schlapaną krwią, wódką, krwią, która wsiąkała w materiał, a on zaciskał mięśnie ud, wiercił się niespokojnie, wzdrygał, podrygiwał, jakby chciał ją z siebie strząsnąć, a ciche łkanie przeciekło mu przez przytknięte do ust palce jak siłą wyrwane z głębi gardła.
-VVV-
Snape to mara. Pojawia się i znika jak duch.
Kiedy wyłaniał się z cienia spiralnych schodów, Harry przez moment był przekonany o tym, że zbliży się tylko po to, by go uderzyć. Dlatego skulił ramiona i kark, dlatego zacisnął zęby, starając się uciszyć ciężki szloch tonący w jego gardle, dlatego zacisnął z całych sił palce na ukrytej w kieszeni różdżce.
Zbliżał się do niego szybko i pewnie - Snape, wuj Vernon, Snape, wuj Vernon - i Harry poczuł żółć na języku.
Miał w oczach coś dziwnego, jakiś niepojęty wyraz; dostrzegał to, mimo że jego ziemista twarz dwoiła się i troiła przed jego oczami od nadmiaru urojeń, alkoholu, urojeń.
Harry'emu głowa pękała jak pusty dzban ciśnięty o ścianę.
Snape pochwycił go za nadgarstki i przytrzymał drżące jak w febrze dłonie.
— Nazwij to idiotyzmem — wypchnął z trudem przez szczękające zęby Harry, unosząc wzrok na czarne, mrużące się na niego oczy. — Nazwij to skretynieniem.
Strach wspiął się w górę jego ramion, gdy Snape otaksował kątem oka roztrzaskane szkło, którego drobiny pobłyskiwały w morzu rozlanego alkoholu.
— Chyba nazwę to — odezwał się powoli, zdając się dawkować słowa, jakby każde było dokładnie wyważone, głęboko przemyślane — zespołem stresu pourazowego.
Z gardła Harry'ego uciekł niekontrolowany, gwałtowny, nasycony paniką śmiech.
-VVV-
— Snape — wyjąkał Harry; jego głos był płytki jak posadzka pod ich stopami — powiedz mi, że wszystko ze mną w porządku. Proszę, powiedz mi. Proszę.
Odpowiedziało mu milczenie.
