.

Rozdział 20

Marząc brudnym sercem, swawoląc ostrym umysłem

.

O piątej rano z cappuccino z mleczną pianką w pękatej filiżance i papierosem w palcach, którego jeszcze nie tknął, a z którego popiół spadał na trzeszczącą podłogę hangaru na łodzie, myślał o słowach, którymi poczęstował go przyciszonym głosem Snape zaledwie kilkanaście godzin wcześniej:

— Jestem z ciebie dumny, dzieciaku.

— A co takiego zrobiłem?

— Nie bałeś się wejść do Ministerstwa Magii, mimo ciągle świeżych wspomnień i niezagojonych ran, które w tobie siedzą.

Jeszcze całkiem niedawno wydawało mu się, że czas i ból to pojęcia, niemające z sobą żadnego związku, że pierwsze wcale nie leczy drugiego, że drugie nie mija w obliczu pierwszego. A mimo wszystko dowiedział się, że potrafi tańczyć na szumnych imprezach organizowanych przez graczy Quidditcha, snuć plany na przyszłość w zamknięciu czterech ścian, kombinować wraz ze Snape'em nad działaniami, które byłyby dla nich najkorzystniejsze i zaserwowałyby im zestaw informacji, do których mogliby się ustosunkować w przyszłych planach postępowania; że wciąż potrafi śledzić, tropić, oceniać, knuć i się bawić.

W pewnym sensie był wolny. Pomyślał o kasztanie, który wypadł mu z rąk w Ministerstwie Magii. W pewnym sensie nie potrzebował już żadnych trwałych dowodów miłości, żadnych kasztanów, listów czy obiadów na porysowanym stole w kuchni na Grimmauld Place robionych w pocie czoła, w napięciu i oczekiwaniu na werdykt, jakby ten znaczył coś więcej ponad smaczne-niesmaczne. W pewnym sensie ta śmierć sprawiła, że nie potrzebował więcej zapewnień, że jest kochany bez względu na decyzje, pomyłki i pragnienia - być może to kwestia takiej, a nie innej historii jego rodziców, że dowód był dla niego równoznaczny z poświęceniem życia.

To trochę niepokojące - że właśnie taki punkt doprowadził go do ostatecznych, twardych wniosków, ale przecież był dzieckiem, któremu powtarzano, że miłość jego matki była tak wielka, że bez wahania poświęciła swoje życie, aby on mógł żyć dalej.

Teraz to bez znaczenia, co doprowadziło go do tego punktu - grunt w tym, że nie żałował, że się w nim znalazł.

Popijał ciepłą kawę - miała posmak cynamonu i bitej śmietany - i uśmiechał się do siebie, wdychając dym z palącego się papierosa, nieprzyłożonego jeszcze do ust, strzepując bezwiednie popiół, który wpadał w szczeliny zarysowanej posadzki.

Nie musi spełniać niczyich oczekiwań, jeśli nie ma na to ochoty - to lekcja pierwsza, którą wpoił mu Snape. Ma prawo się zapomnieć i pozwolić swojej magii na objawienie się w takiej postaci, w jakiej płonie w jego ciele - to lekcja druga, nie mniej ważna. Może żyć, jak mu się żywnie podoba, bo sam decyduje o własnym postępowaniu. A ograniczenia nie istnieją.

Zdusił papierosa o posadzkę, odstawił z cichym stukotem filiżankę na drewniane deski, zrzucił niedbale buty, wyciągnął jedną nogę, drugą nogę i zanurzył stopy w przyjemnie chłodnej wodzie, na której kołysały się łodzie. Odchylił głowę do tyłu i odetchnął powietrzem pachnącym papierosowym dymem - odetchnąłświatem, który go otaczał. Przymknął oczy i niedbałym pstryknięciem palców podpalił jedną z łodzi kołyszącą się na miękkich falach - ot tak, z czystej przekory.

Wystawiając twarz w stronę ciepła, przyglądał się, jak języki ognia obejmują drewnianą łódkę, jej kadłub, jej rufę, jej wiosła, zwęglając drewno. A potem opatulił się szczelnie zaklęciem, które ćwiczył już od dłuższego czasu, a które postanowił wypróbować w kontrolowanych warunkach, otoczony wodą z jeziora jak tarczą. Jednym, impulsywnym odepchnięciem się od stałego gruntu, zeskoczył na tlącą się łódź; rozchybotała się pod nim, ale deski nie pękły pod jego stopami; nie poparzył go również i ogień. Harry - owinięty swoją czarnomagiczną tarczą przeciw płomieniom niczym kokonem - rozsiadł się na płonącej ławce łodzi, wyciągnął nogi przed siebie i się roześmiał.


-VVV-


Nie wiedział, że w momencie, w którym błahe wspomnienie z jakiegoś spotkania w czasie Mistrzostw Świata w Quidditchu zacznie przesiąkać mozolnie, niekontrolowanie, chaotycznie z umysłu Slugorna do jego własnego, będzie to tak oszałamiające doznanie.

Miało to miejsce na kolacji w Wielkiej Sali, a Harry zastygł z filiżanką herbaty zatrzymaną w połowie drogi do ust.

Nie przestraszył się jednak. Odstawił powoli filiżankę na stół, oprał się łokciami o blat i pozwolił wspomnieniu przesiąknąć w siebie, jakby był naczyniem napełnianym wodą. To było intensywne jak narkotyk, przyspieszyło bicie serca, wprawiło żyłę we wgłębieniu szyi w dzikie pulsowanie - a mimo to nie próbował z tym walczyć, przyjął to, zaakceptował, zaprosił wspomnienie do swojego umysłu - ot tak, po prostu.

Zastanawiał się, czy Snape zauważył, co się dzieje, ale nie spojrzałw jego stronę - nie zamierzał budzić w nikim niepotrzebnych podejrzeń. Wspomnienie było nieistotne, błahe i całkowicie mu zbędne, ale było zapowiedzią dobrych plonów, z których będzie co zbierać, kolekcjonować jak znaczki pocztowe. Gdy w całości przesiąknęło do jego umysłu, zawirowało, w nieco rozpraszający, ale nie dezorientujący sposób, a potem osiadło na jego dnie jak pajęczyna. Harry dotknął go, przeciągnął po nim percepcją; zawibrowało jak struna pod jego wpływem - Harry uśmiechnął się miękko i objął filiżankę herbaty. Przymknął oczy, gdy słodki, owocowy smak rozlał mu się po języku.


-VVV-


Potem - z niewielką pomocą Snape'a - zduplikował je, przelewając do fiolki w jego cichym, ciemnym gabinecie. Przyglądał się ni to ciekłej, ni to gazowej konsystencji wirującej wewnątrz szkła. Ponad chłodną w jego palcach fiolką napotkał intensywne spojrzenie czarnych oczu - posłał mu miękki uśmiech.

Snape skinął głową, jakby przyjął to za potwierdzenie, że z nim wszystko dobrze, że nie czuje się z tym źle, że może oddychać normalnie - pilnował go, zawsze go pilnował, czuwał nad jego dobrostanem, nad jego samopoczuciem - cichy anioł stróż.

Demon stróż — poprawił się w myślach - z zastanawiającym sentymentem - Harry i zajrzał do wspomnienia wirującego w szkle; a potem wyciągnął rękę i bez najmniejszych obaw podał Snape'owi fiolkę.

Snape bez słowa wyjął mu ją z palców, a czarne oczy zamigotały, jakby przyjmował długo wyczekiwany prezent.


-VVV-


Uprawiał seks z jakąś dziewczyną noszącą niebieski szalik z kaszmiru i kożuch zapinany pod szyję. Była Puchonką, nazywała się Suzanne albo Kristen, miała gładkie dłonie i przyjemny głos, gdy szeptała mu do ucha ciche sprośności. Ukryli się w damskiej toalecie w pubie pod Trzema Miotłami i całowali przy zimnej ścianie pokrytej białymi kafelkami. Harry nie mógł się nasycić, kiedy zaczął wbijać jej palce w żebra, zęby w szyję - ale dziewczyna nie zaprotestowała, więc nie przestawał.

Potem pili tanią cytrynówkę przy stolikach lepiących się od rozlanego kiedyś alkoholu i zaśmiewali się z głupich żartów opowiadanych przez kogoś innego.

Wcześniej tego dnia powiedział Dumbledore'owi, że już prawie, prawie udało mu się pozyskać wspomnienie, na którym mu tak bardzo zależy, że jeszcze chwila, a będzie w ich rękach, że nie zajmie to już wiele czasu i zapytał się, co właściwie znajdą, czego się dowiedzą, gdy znajdzie się już w ich rękach.

— Nie wiem — powiedział mu dyrektor — to jedynie moje domysły, Harry.

— A więc czego się pan domyśla? — zmarszczył na niego czoło.

Horkruks - dowiedział się, bardzo stara, potężna magia - dowiedział się, - czarna magia, brudna magia - dowiedział się - a mimo wszystko się nie przestraszył.

— Szukał nieśmiertelności — próbował uzmysłowić Dumbledore'owi — bo się bał. Nie dlatego, żeby mieć gwarancję niepokonania w razie pojedynku z potężnym czarodziejem - to znaczy, w pewnej mierze również dlatego, ale to tylko zabezpieczenie, as w rękawie, druga szansa na wypadek konieczności.

— Siódma — sprecyzował Dumbledore, przyglądając mu się znad okularów-połówek.

Druga - siódma, to bez znaczenia — myślał Harry, zamawiając kolejną partię cytrynówki sobie i Suzanne-Kristen. — Voldemort ma zabezpieczenie na wypadek śmierci - i co z tego? Nie planuję z nim walczyć, nie planuję go zabijać, planuję wejść z nim w porozumienie, ułożyć wspólne plany, wygładzić ich krawędzie, aby nie były tak ostre, nakierować go w politykę, nie w anarchię. Voldemort jest dorosłym człowiekiem i potrafi myśleć samodzielnie - to coś, czego Dumbledore nigdy nie zrozumie.

Jest niezwykle roszczeniowy - to prawda - i ma niemoralne sposoby postępowania - ale to jeszcze nie powód, żeby szukać metod na zabicie go cichaczem, po kryjomu, za zamkniętymi drzwiami, horkruks za horkruksem.

Kiedy powiedział o tym Snape'owi, ten westchnął i pomasował kolistymi ruchami skonie, ale wcale nie wydawał się zaskoczony.

— I co zamierzasz zrobić z tą informacją? — chciał wiedzieć Snape, a Harry wzruszył ramionami i bez pozwolenia nalał sobie wody z karafki wydobytej z barku.

— Nie zaprzestawać w negocjacjach — odparł prosto, nie widząc w tym nic zawiłego. — Śmiertelny czy nie - Tom jest zwyczajowym, ambitnym sobą. I chociaż jest za pan brat z porywczością, rozsiewaniem bólu i zastraszaniem, wciąż ma mózg pod tą wężową czaszką - mózg z inteligencją Toma Marvolo Riddla, tego ponadprzeciętnego chłopaka ze wspomnień, którymi karmi mnie dyrektor.

— Czy gdyby był tak inteligentny, jak twierdzisz — przekrzywił na niego głowę Snape — to zabijałby z taką łatwością?

Harry zaśmiał się mu w twarz.

— A czy twoja inteligencja miewa uszczerbki — odpowiedział pytaniem na pytanie — kiedy zamykasz się w tych swoich szpitalnych, mugolskich kostnicach i wykrawasz zwłokom płuca, serca i wątroby, żeby potem ugotować je w pękatych kotłach, Snape, jako składniki jakichś obrzydliwych trucizn, eliksirów medycznych czy tam innych śmierdzących wywarów?

Snape uśmiechnął się pod nosem, jakby oczekiwał od niego tej odpowiedzi, a pytanie zadał jedynie po to, aby usłyszeć, jak Harry przyznaje to na głos.


-VVV-


— Ja już wiem — powiedział Voldemortowi Harry i przekrzywiłgłowę, kiedy na tą wężową twarz napłynął taki wyraz, jakby ten się go przestraszył, jakby się go przeraził nie na żarty, jakby Harry był duchem albo demonem, który może skrzywdzić, a którego nie da się tknąć i zranić w odwecie. — Już wiem — dodał powoli Harry, skacząc spojrzeniem po tych szkarłatnych oczach — i nie zamierzam nic z tym zrobić.

Voldemort spoglądał na niego długo, to dotykając, to odejmując rękę od różdżki, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce go przekląć (ostatnimi razy, kiedy to zrobił, został zaatakowany przez widma swoich ofiar, a jeszcze wcześniej odszedł ze świata na ładne kilkanaście lat - miał słuszne prawo się obawiać).

— Zanim mnie przeklniesz — westchnął Harry, splatając ramiona na piersi — powtórz sobie jeszcze raz zdanie, które przed chwilą powiedziałem, a potem pozwól je sobie usłyszeć - w całości, tak naprawdę.

Voldemort powoli przysiadł na krześle w komnacie, zakładając nogę na nogę, przypatrując mu się, jakby Harry był kobrą, która lada moment może go śmiertelnie ukąsić.

— Dlaczego? — chciał wiedzieć Voldemort, wwiercając w niego spojrzenie, jakby chciał wyciągnąć prawdę prosto z jego umysłu. Harry skupił się na swoim rdzeniu magicznym, sięgnął po własną magię, dotknął jej, wywlókł na powierzchnię i otoczył szczelnie jak bezpiecznym kokonem - podobnie jak wówczas, gdy z cichą satysfakcją wskakiwał w strzelające z drewnianej łodzi płomienie w hangarze. Czuł magię czarną i nieprzeniknioną jak noc, która łagodnie muskała jego bariery, badała je, sprawdzała, lekko naciskała i puszczała, jakby oceniała ich stabilność.

— Bo nie widzę w tym dla siebie żadnych korzyści — odparł Harry - Harry promieniejący mocą, Harry zamknięty we własnych tarczach, Harry nienakładający na swoją magię ograniczeń - przekrzywiając głowę.

— Czy nic ci nigdy nie umyka, Harry? — postukał palcami o podłokietnik Voldemort; powoli wycofał swoją moc poza zasięg jego magii.

— Rzadko kiedy.

Voldemort podparł łokieć o podłokietnik, brodę o palce i przyglądał mu się zza lekko opuszczonych powiek.

— Ostatnim razem, kiedy wdarłem się do twoich uroczych snów — uśmiechnął się kącikami ust niemających warg — wyrzuciłeś mnie z nich z siłą tornada.

Harry uniósł brwi.

— Chyba nie uraziłem tym twojej godności?

Voldemort zaśmiał się cicho; ten śmiech w dziwaczny sposób przywodził Harry'emu na myśl wężowy syk.

— Skądże znowu — czerwone oczy napotkały zielone — zaimponowałeś mi, Harry.

Harry aż się skrzywił.

— Słodka Morgano — pokręcił z niedowierzaniem głową — tylko mi nie słódź, Tom. Nie zwódź mnie. Nie uwodź mnie.

Voldemort przyglądał mu się krótką chwilę.

— A więc nie chcesz być przeze mnie uwodzony — bardziej stwierdził, niż zapytał Voldemort. — To zabawne, patrząc na to, z jakim pragnieniem chcesz być adorowany przez Severusa. — Harry poczuł niepokój uderzający w niego jak fala, a Voldemort na tym nie poprzestał. Głos miał miękki, spokojny, gładki jak welwet, jak aksamit, a Harry poczuł, jak serce zaczyna walić mu o mostek. — Pamiętasz, jak sięgnąłeś po swoją małą, satysfakcjonującą zemstę, Harry? Chciałeś, żeby przed tobą klęczał, mruczałeś mu to prosto do ucha. — Harry na moment wstrzymał powietrze, czując, jak coś w jego podbrzuszu zaciska się gwałtownie. — A najciekawsze, Harry, było to, co zrobił wówczas Severus. — Voldemort przeszywał go wzrokiem, jakby widział jak na dłoni obopólną zależność, której Harry się bał, a której potrzebował. — Pamiętasz, Harry? Severus tobą potrząsnął, jakby chciał cię wyrwać z letargu - Severus tobą potrząsnął, uderzył cię, jakbyś spał i miał koszmary, a on nie mógł cię wybudzić, a potem powiedział ci, że możesz zadać mu ból, że ci na to pozwala — słowo jak bita śmietana - prześlizgnęło mu się przez język — jakby to on, a nie ty tak naprawdę był u władzy, mimo że to ty chwile później zatapiałeś klątwy w jego ciele - nie na odwrót.

Harry przestąpił z nogi na nogę, odwracając wzrok od Voldemorta. Musiał widzieć napięcie w jego ciele - zaciskało jego mięśnie jak bestii przed skokiem na zdobycz.

Kątem oka widział, jak Voldemort przekrzywia na niego głowę.

— Jak właściwie wygląda ta wasza zależność, Harry?

Harry przez chwilę milczał, gryząc się z własnym sumieniem, a potem oblizał suche wargi (nie przypominałsobie chwili, w której mu wyschły), raz jeszcze przestąpił z nogi na nogę i odezwał się cicho:

— Nie potrafię tego właściwie nazwać.

Voldemort nie zapytał o więcej, ale patrzył na niego tak, jakby widział o wiele, wiele wyraźniej wszystko to, co umykało z zasobu słów Harry'ego.


-VVV-


To nie do końca tak, że nie mógł na nią znaleźć słów (mógłbym paść na kolana i wielbić cię — słowa jak echo prześlizgiwały mu się pod czaszką). Wiedział, że myśli o nim o piątej nad ranem nad wyszczerbioną filiżanką parującej kawy, a unoszące się nad nią opary łaskoczą płatki jego nosa, że zastanawia się nad chwilami, które spędził w jego towarzystwie późno w nocy, wpatrzony w sufit, z oczami zamglonymi przez wspomnienia i siecią dreszczy muskających jego kręgosłup i kość ogonową, że w chwili strachu, dyskomfortu bądź smutku potrafi przemknąć w samej piżamie po ciemnych, zalanych światłem księżyca korytarzach i dobijać się do jego prywatnych kwater piętnaście przed północą - z lekkim poddenerwowaniem, ale bez wątpliwości, że zostanie wpuszczony.

Wiedział, że chwalił się przed nim własnymi osiągnięciami jak dziecko szukające poklasku.

— Czy mówiłem już panu — afiszował się z dumą — że udało mi się wyrzucić go z głowy?

Spodziewał się, że mu nie uwierzy, spodziewał się, że będzie chciał dowodów, zapewnień, jakichś trwałych śladów wyrytych na glinianych tablicach, znaków w pergaminie - ale Snape tylko na niego spojrzał tymi czarnymi jak nocne niebo oczami, które zapłonęły jak latarnie morskie nad ciemnym oceanem - nie było w nich ani wątpliwości, ani zaprzeczenia.

Miał w oczach coś na kształt podziwu, co Harry miał ochotę przytrzymać i nie puszczać - chciał tej uwagi, pragnął jej, potrzebował jej.

— Jesteś chodzącą niesamowitością, Potter — powtórzył cicho Snape, choć już raz mu o tym mówił, a Harry promieniał pod jego słowami, wygrzewał się pod nimi jak wąż w terrarium.

Snape mu zrobiłherbatę słodką jak lukrecja, a Harry oddychał głębiej i mówił spokojniej: że koledzy boją się wojny, że bawią się, jakby jutra miało nie być, że czerpią z życia pełnymi garściami.

— Ty też się bawisz — wytknął mu Snape, a Harry zaczął się zastanawiać, jak wiele Snape widział i jak dużo wiedział o jego szalonych, młodzieńczych wyczynach późną nocą, w ciemnych korytarzach, na imprezach z alkoholem szumiącym w uszach, w drżącym, mdłym świetle świec. Snape uśmiechnął się polubownie. — Nie oceniam cię, przecież wiesz.

— Wiem.

— Mówię, co widzę: bawisz się - i to tak dobrze, jak dawno się nie bawiłeś.

— Bawię się świetnie — przyznał Harry, błyskając na niego oczami.

— Ale ty wcale nie boisz się wojny - już od dawna.

— Nie, nie boję się wojny.

— Tańczysz na stołach na szumnych popijawach, popijasz z piersiówek ze swoją drużyną w szatniach dla graczy, całujesz dziewczyny, przyciskając je do stołów, całujesz chłopaków w przelocie między tańcem a kolejką picia, uprawiasz z nimi seks w obskurnych, damskich łazienkach, palisz tak często, że aż dziwne, że nie ochrypł ci od tego głos i pijesz w nędznych barach. Ze swoim profesorem.

Snape oparł się wygodniej o oparcie kanapy, a siedzący obok Harry zaśmiał się, jakby usłyszał dowcip.

— I wyrzucam z głowy potężnych czarnoksiężników — dopowiedział, szczerząc zęby.

Zmarszczki znaczące ziemistą twarz wygładziły się nieznacznie.

— I wyrzucasz z głowy potężnych czarnoksiężników — zgodził się Snape i brzmiał jednocześnie miękko i mrukliwie, jakby go doceniał, jakby go ugłaskiwał, a Harry pozwalał mu na to, odprężając się. — Nie boisz się, Potter — był ciekawy, mówił przyciszonym głosem, przyglądał mu się, jakby Harry był intrygującym zjawiskiem, jakby Harry był fenomenem wśród ludzi - być może poniekąd właśnie tym był w jego oczach - fenomenem, nieobliczalnym, sprytnym dzieciakiem, gotowym poświęcić bardzo dużo dla osiągnięcia własnych celów — siedzieć u mnie w środku nocy? W samej piżamie? Nie boisz się, że ktoś zauważy, jak wymykasz się z moich kwater? Po północy - nad ranem? Nie boisz się, co powiedzą?

Harry'emu zaschło w gardle, ale nie ze strachu o opinię innych, a na myśl o tym, co - w jakimś innym, bezpieczniejszym, nudniejszym życiu - mogliby robić ze Snape'em o jedenastej wieczorem, siedząc na kanapach z napojami w dłoniach.

Przełknął, aby pozbyć się suchości z ust i upił łyk herbaty.

— Brzmisz, jakbyś nie wiedział, że będą o mnie pleść bzdury bez względu na to, czy tu siedzę, czy też nie.

Snape wydał z siebie cichy, gardłowy pomruk na potwierdzenie, który mógł właściwie oznaczać bardzo wiele albo nic.

— Muszę ci coś pokazać — rozpromieniał się nagle Harry, odstawiając filiżankę na stolik kawowy. — Mogę podpalić ten dywan?

Snape uniósł na niego brew, popijając słodką herbatę.

— Czy możesz podpalić mój dywan? — powtórzył cicho.

— Aha — skinął głową Harry, nie potrafiąc zatrzymać uśmiechu tlącego się w oczach, rozciągającego skórę w ich kącikach. — Spodoba ci się, zobaczysz.

— Spodoba mi się podpalanie mojego dywanu? — zapytał sceptycznie Snape, ale w jego spojrzeniu było coś z rozbawienia.

— Właśnie tak — mrugnął do niego Harry — obiecuję — przygryzł dolną wargę rozciągniętych w pełnym samozadowolenia uśmiechu ust - uśmiechu, którego nie mógł powstrzymać.

— Skoro obiecujesz — mruknął cicho Snape, opierając się łokciem o zagłówek, podciągając jedno kolano na poduszki kanapy. Niedbale odgarnął wpadające mu do oczu, długie włosy i skinął ręką na dywan. — Proszę cię bardzo, dywan jest twój.

Harry ucieszył się jak dziecko, któremu się obiecało kupienie lodów i nie czekając, pstryknął palcami w kierunku dywanu, rozpraszając iskry po jego włóknach - trzy, osiem, jedenaście; rozpaliły wątły ogień na suchej strukturze; Harry podsycił je kolejnym zaklęciem.

— Chciałeś się pochwalić bezróżdżkowym, niewerbalnym Icendio, dzieciaku? — uniósł na niego brwi Snape.

— Co? Nie — prychnął Harry, posyłając mu sceptyczny uśmiech. — Nie bądź śmieszny — oznajmił, a potem opatulił się szczelnie zaklęciem, które tyle razy ćwiczył w samotności, zanim wykonał swoją małą próbę generalną w hangarze na łodzie. Nie rwał się do tego, działał powoli, metodycznie - sprawdził, czy w zaklęciu nie ma luk, nie ma słabych punktów, wzmocnił je, przelał w nie swoją magię, podsycił, podtrzymał - dopiero potem, zsunął się z kanapy (Snape nieco się spiął; zabrał łokieć z oparcia, wyprostował plecy, jakby przygotowywał się na ugaszenie płomieni); Harry wślizgnął się w ogień okryty swoją tarczą, usiadł po turecku na samym środku płomiennych języków, które lizały mu skórę, ale nie wyrządzały krzywdy, skupiony na podtrzymaniu zaklęcia spojrzał prosto w czarne oczy Snape'a, czując, jak jego uśmiech się wykrzywia, wykoślawia, staje się zadziorny, ostry, groźny. Snape zgarnął swoją szatę bliżej, podciągając drugą stopę na poduszki kanapy; pokręcił na niego głową - w jego oczach odbijało się światło ognia.

— Ty niebezpieczna bestio — powiedział cicho, wodząc spojrzeniem po jego spowitej płomieniami twarzy.

Harry przekrzywił głowę, nie zamierzając darować sobie podrażnienia się ze Snape'em krótką chwilę - szczególnie w momencie triumfu.

— Chyba zasłużyłem tym sobie na jakąś większą pochwałę, nie uważa pan, profesorze?

Kąciki ust Snape'a drgnęły.

— Ty niedorzecznie potężny Gryfonie.

— Większą — zaśmiał się Harry.

— Ty chodząca niesamowitości.

Harry przekrzywił głowę, wyciągając rękę, jakby łapał w nią płomienie, falując nią pośród ognia, bawiąc się, uśmiechając.

— Powiedz mi coś, czego mi jeszcze nie mówiłeś.

Profesor patrzył na niego długo, czarne oczy leżały na jego twarzy opatulonej wieńcem ognia, jakby przyglądał się dziełu sztuki w galerii.

— Snape? — drażnił się z nim Harry, błyskając na niego oczami. — No powiedz mi. Przecież zasłużyłem. A może nie? Nie zasłużyłem na większą pochwałę z twoich ust, Snape?

— Z moich ust — powtórzył cicho Snape, a potem nachylił się nad tlącymi się na dywanie płomieniami; musiał czuć ich gorąco na twarzy, musiał czuć żar bijący z ognia; dywan zaczynał się powoli wypalać, dymić, kopcić; Snape nie cofnął głowy. — Zasłużyłeś na o wiele lepsze rzeczy z moich ust niż pochwały.

Harry doskonale wyczuł moment, w którym na twarz mu podeszła purpura - najpierw objęła obojczyki, przeniosła się na szyję, wpełzła na policzki (żarzące się gorąco, niemające nic wspólnego z ogniem), doskonale wyczuł też moment, w którym koncentracja zaczęła się kruszyć, jak zaklęcie tarczy się zachwiało, uszczerbiło, ukruszyło, jak płomienie zaczęły parzyć lewe ramię, wsiąkać w materiał piżamy. Drgnął; pstryknął palcami, zduszając je w zarodku; na chwilę przykryły go kłęby szarego dymu, wdzierające mu się do nosa, do ust, do płuc; rozkaszlał się, oczy zaczęły szczypać i łzawić.

Snape nie zareagował; przez załzawione oczy widział, jak przygląda mu się nie bez zaciekawienia - jemu, klęczącej sylwetce duszącej się dymem.

Sparzyłeś mnie — zgłosił pretensję Harry, gdy udało mu się wreszcie złapać oddech, dotykając lekko poparzonego, zaczerwienionego ramienia, odsuwając strzępy przepalonego, cienkiego materiału piżamy. W powietrzu unosił się swąd palonej tkaniny.

— Sam się poparzyłeś, Harry.

— Nie uciekaj od odpowiedzialności, Snape - sprowokowałeś mnie — prychnął, ale w jego głosie nie było gniewu - nie czuł gniewu, nie był na niego zły, nie był nawet zirytowany; dotknął palcami poparzonej, zaczerwienionej skóry wyzierającej z oczernionej dziury w bluzce od piżamy - czuł ciepło promieniujące na palce.

Snape westchnął i zsunął się na przepalony dywan, zanurzając w nim kolana; przysiadając na stopach.

— Waham się pomiędzy chęcią opatrzenia ci tego ramienia, butny, zbyt pewny siebie Gryfonie, a zaciśnięcia ci na nim palców, żeby zabolało.

Harry poczuł te słowa gdzieś głęboko we własnym gardle - ciepła gula, masa, niemogąca się rozpuścić; zwrócił twarz na przyklękającego przy nim Snape'a. Rozciągnął wargi w czymś, co musiało chyba przypominać skrzywienie.

— Przecież uwielbiasz we mnie tą zbytnią pewność siebie. Nie uwielbiasz jej, Snape?

Snape przekrzywił głowę, przyglądając mu się.

— A ty — jego głos był przyciszony, ale wibrował w uszach Harry'ego jak szum w tle z mugolskiego odbiornika — wcale nie boisz się myśli, że byłbym w stanie to zrobić - zadać ci ból w tak prosty, tak łatwo osiągalny sposób. I to nie dlatego, że nie wierzysz, że jestem do tego zdolny, prawa? Wręcz przeciwnie - doskonale zdajesz sobie sprawę, że mógłbym to zrobić, Potter. Mógłbym wcisnąć ci palce w poparzoną skórę i gmerać w tym różdżką. Rozognić. Rozdmuchać.

Zdawał sobie z tego sprawę. Przyklejona do niego uwaga Snape'a - jej również był świadom. Czarne oczy ślizgające się po jego skórze, balansujące na odkrytej szyi, wszczepiające się w oczy i sięgające granic umysłu - magia lekko muskająca zabezpieczenia - podobało mu się to, jak niewiele innych rzeczy. Żaden taniec na stole po mocnym alkoholu, żaden szybki seks na tyłach baru, żadna klątwa, pościg, wyścig i rozgrzebywanie tajemnic - nic nie mogło się równać z chłodną uwagą Snape'a, z zainteresowaniem badającym jego poglądy, z ciekawością poznającą go od podszewki, z rozbieraniem go na fragmenty, na części, na detale i przyglądaniem się każdemu z osobna, powoli, pod lupą, pod mikroskopem. To nieme zainteresowanie - pławił się w nim. Było inne, niż zaledwie rok temu, było w nim coś świeżego, intrygującego, coś niebezpiecznego, czego chciał zasmakować.

Być może to było właśnie to, co go pociągało - ciągła niewiadoma, nieokreślone niebezpieczeństwo, ale obecne w kontrolowanych warunkach. Ze strony osoby, która może wbić mocniej palce w żebra, ale ich nie złamie, która może spotęgować ból poparzenia, ale dopilnuje, by nie wdarło się zakażenie, która wykręci barki, ale nie skręci karku.

Serce dudniło mu w piersi jak dzwon - z łaskoczącym uczuciem obijało mu się o mostek.

Miał rozpięty kołnierzyk - Harry dziwił się, że w ogóle miał na sobie szatę - w środku nocy, jakby wcale nie sypiał, jakby dopiero co wrócił z obchodu korytarzy, przyłapując uczniów na wałęsaniu się po ciszy nocnej.

— Ile ty masz właściwie lat, Snape? — chciał wiedzieć Harry, marszcząc na niego nos.

— Trzydzieści siedem — powiedział cicho Snape.

— Trzydzieści siedem — powtórzył Harry, przekrzywiając głowę.

— Tak, już ci to kiedyś mówiłem, Potter. Byłeś wtedy nieco rozstrojony, przyznaję, co nie zmienia faktu, że mówiłem ci.

Co mogło go interesować w Snape'ie? Trzydziestosiedmioletnim, krzywonosym Snape'ie, poza tą nieograniczoną inteligencją, nieprzeniknionym wzrokiem i ambicją? Co w nim było ponad brakiem hamulców moralnych i ciekawą przeszłością, przeszłością, w której był krzywdzony, przeszłością, w której sam krzywdził, ranił i zabijał, przeszłością, która go ukształtowała, uczyniła go tym, kim jest? Co ponad: wolnością i graniem na dwa fronty, i zwodzeniem, i kłamaniem w żywe oczy, i dzikością żywą i pulsującą w jego żyłach jak trucizna? Co ponad szczerością, którą ranił aż do krwi i miękkością w głosie, która przesiąkała aż do jego własnych kolan? Co ponad magią - czarną i skumulowaną w jego magicznym rdzeniu, zwiniętą w nim jak kot, jak wąż, przyczajoną i gotową, by ukąsić w każdym momencie?

— Ilu jeszcze uczniów — przekrzywił na niego głowę Harry — wpuszczasz w środku nocy do swoich kwater tylko dlatego, że walą w twoje drzwi, ubrani w piżamę?

Snape uśmiechnął się krzywo, uroczo.

— Zapamiętam — błysnął na niego czarnymi oczami — żeby następnym razem odprawić cię z kwitkiem, dzieciaku.

Harry wzruszył ramionami i przeciągnął językiem po zębach. Snape upił łyk herbaty i odłożył filiżankę na stół. Jego postawa promieniała rozluźnieniem - Harry chłonął ten widok, jakby się nim karmił. Swobodny Snape był dla niego zjawiskiem, był fenomenem, do którego jego oczy kleiły się jak rzepy.

— Potter, dlaczego cię nie przerażam? — zapytał profesor i brzmiał konwersacyjnie, jakby rozprawiał o pogodzie. — Widziałeś mnie wyzbytego ograniczeń, widziałeś, do czego jestem zdolny, widziałeś, jak służę jednemu z najpotężniejszych magów tego stulecia, a mimo to się mnie nie boisz. Dlaczego? Dlaczego nie boisz się być przy mnie sobą, dlaczego nie obawiasz się, że znajdę luki, dziury w całym i wykorzystam cię do własnych celów? Dlaczego nie przeraża cię, kiedy przypieczętowując umowy, całuję cię po dłoniach? Dlaczego mi ich nie wyszarpujesz? Dlaczego ode mnie nie uciekasz, choć widzisz we mnie ciemność, która mnie pochłania? Mam trzydzieści siedem lat — powtórzył Snape — a ty szesnaście, a mimo to pozwalasz, żebym w lodowatej kostnicy był gorącym oddechem na twoim karku, dotykiem na twoich nadgarstkach, ręką, która włoży ci w dłonie skalpel i naciśnie nim na miękkie ciało, chcąc je rozkroić.

Harry odgarnął włosy wpadające mu na powieki. Spodziewał się po sobie strachu, spodziewał się niepewności, a już na pewno, spodziewał się rozedrganego gorąca ogarniającego jego ciało, wstydu, a może pragnienia, a może jednego i drugiego - ale był tam tylko ślepy podziw, który nie znikał - ślepy podziw i nieograniczona fascynacja. Oczyścił gardło.

— Bądź gorącym oddechem na moim karku z lodowatej kostnicy, Snape — powiedział cicho, spoglądając prosto w te czarne, oceniające, przewiercające oczy. — Bądź cieniem ze złymi intencjami, przemykającym na granicy światła i mroku. Bądź tym diabłem na ramieniu, który kusi do złego i tymi ustami, które całują po rękach, aby podpisać się pod słownym cyrografem. Czy wydaje ci się, że podziwiałbym cię tak mocno, gdybyś był inny? — wstał z kanapy, a potem uklęknął - nie bez zadziornego uśmiechu, tak, jak go uczono, z prostymi plecami, na oba kolana, z oczami utkwionymi w czarnych. — Bądź trzydziestosiedmioletnim sobą, Snape, a ja będę twoim piętnasto-, szesnasto-, siedemnastoletnim uwielbieniem.

Snape zamknął oczy i przez krótką chwilę wyglądał, jakby Harry zmył opanowanie z jego ciała. Odetchnął kilkakrotnie - głęboko, przez nos.

— Morgano, jak ja pragnę — pokręcił głową, jakby nie dowierzał własnym słowom — tego twojego absurdalnego ubóstwienia.

Harry się uśmiechnął.

— Nie musisz pragnąć czegoś, co już masz.

Snape, nie otwierając oczu, zaśmiał się gardłowo i brzmiał niebezpiecznie, brzmiał ostrzegawczo. Harry odetchnął głębiej - nie bał się tej reakcji u Snape'a, znał go, rozumiał go, podziwiał go.

— Czasami sobie myślę — pokręcił głową Snape, nie otwierając oczu, zaciskając dłonie na połach szaty — że coś ci zrobię. Że nie uprzedzę chęci, że nie zatrzymam zamiarów, że cię przeklnę, że cię kopnę, że przypadnę ci do nóg, że powiem ci coś, czego później będę żałował,że cię przestraszę, że przestraszę sam siebie, że przycisnę ci usta do stóp albo wbiję ci zęby w przedramię. Czasami łapię się na takich myślach, Potter, wiesz? Że złapię cię za te niemożliwe, nieuporządkowane kudły i wyrzucę za próg jak zbitego psa, żeby w dzikim szale albo gorącym pragnieniu nie zrobić ci większej krzywdy.

— I mówisz mi to ty — zaśmiał się, czując gulę zapychającą gardło, Harry, kręcąc głową — który próbujesz mnie przekonać, że ograniczenia nie istnieją, że prawa są umowne, że mogę mieć, cokolwiek zechcę, jeśli tylko po to sięgnę?

— Merlinie, Potter, jak ty nic nie rozumiesz — syknął, nagle sfrustrowany Snape, otwierając oczy ciskające piorunami. Nachylił się nad nim; Harry mógł przejrzeć się w jego źrenicach jaśniejących gniewem. — Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Chcę, żebyś czuł się przy mnie bezpieczny. Chcę, żebyś był bezpieczny, głupi bachorze.

Harry - rzeczywiście - nie zrozumiał. Pokręcił głową.

— Przecież jestem przy tobie bezpieczny — zaprzeczył cicho.

Warkot, który wyrwał się z gardła Snape'a, mógł równie dobrze należeć do jakiegoś drapieżnika zamieszkującego Zakazany Las.

— Pamiętasz, jak cię uderzyłem po tej twojej samowolnej wyprawie do lasu, na której napotkałeś naszego drogiego przyjaciela Hugesa? Pamiętasz, jak ci pozwoliłem na tą twoją słodką, krwawą zemstę, chociaż - Merlin mi świadkiem - nie powinienem tego robić? — oblizał wargi Snape; jego oddech przyspieszył. — Pamiętasz, jak przyparłem cię do drzwi w gabinecie Dumbledore'a, chwytając cię za kark jak twój wuj, chociaż wiedziałem, jak tego nienawidzisz?

— Pamiętam też, jak podałeś mi swoją szyję, tylko po to, żeby uciszyć krew wrzącą mi pod skórą — odparł cicho Harry, nie odwracając wzroku. — Pamiętam, jak rozbrojony, powiedziałeś, że należysz do mnie i rozłożyłeś ramiona w oczekiwaniu na klątwę tylko dlatego, że potrzebowałem rozładować swoją pasję, dać upust szalejącej magii. Wiem, jak całujesz moje dłonie, kiedy przepraszasz za wyjątkowo ciężkie przewinienie, i wiem, jak to robisz, kiedy jedynie zatwierdzasz pakt.

Czarne oczy zacisnęły się ponownie, Snape wycofał się, odchylając na oparcie kanapy. Chuda dłoń zakleszczyła się kurczowo na podłokietniku, blednąc.

— Potter — powiedział powoliSnape i brzmiał, jakby oddychał — jesteś jedyną znaną mi osobą, która z tak nienaruszalną swobodą, a jednocześnie, w tak przemyślany sposób, wchodzi w konszachty z Czarnym Panem. Jesteś jedyną znaną mi osobą, mogącą wydobyć sekrety z głów innych czarodziejów bez uciekania się do Oklumencji. Jesteś jedynym znanym mi czarodziejem, o którego ubiega się zarówno Dumbledore, Czarny Pan, jak i Ministerstwo Magii. A twoja magia… twoja magia… — Snape, nie otwierając oczu, pokręcił głową, jakby czemuś nie dowierzał.

— Moja magia? — przekrzywił głowę Harry, ciągnąc go za język i dla przekąsu popuścił jej cugle, pozwolił, żeby zaiskrzyła wokół nich, podnosząc temperaturę powietrza.

Płatki nosa Snape'a drgnęły, czarne oczy otworzyły się, ogniskując na nim z niepoprawną intensywnością.

Trzydziestosiedmioletni Snape miał oczy ciemne jak nocne niebo, trzydziestosiedmioletni Snape miał wokół nich zmarszczki, które Harry mógłby prześledzić palcami, trzydziestosiedmioletni Snape był magnetyzującym zjawiskiem, który przyciągał Harry'ego jak płomień przyciąga ćmę.

Trzydziestosiedmioletni Snape patrzył na niego, jakby Harry był brylantem odbierającym mu mowę. Trzydziestosiedmioletni Snape patrzył na niego, jakby Harry go przerażał.

— Nie wierzę w siebie — głos Snape był cichy jak oddech. — To niedorzeczne, żebym widział tak ogromne piękno w magii szesnastolatka.

Harry nie mógł nic poradzić na gorzki śmiech, który uciekł mu z gardła. Przyłożył dłoń do twarzy, patrząc na ogniskującego na nim wzrok profesora przez palce.

— Merlinie, Snape — powiedział, choć śmiech go dusił — to, co jest niedorzeczne, to twój strach przed podziwem, jaki w tobie wywołuję — pokręciłgłową. — Przyznałem przed tobą, jak koszmarnie mnie zachwycasz, Snape, jak niemożliwie mnie fascynujesz, jak mnie przyciągasz, hipnotyzujesz, jak bardzo jestem w ciebie wpatrzony. Przyznaj, że widzisz to samo we mnie.

— Właśnie to przed chwilą zrobiłem, nieprawdaż? — przekrzywił na niego głowę Snape. — I tak nota bene - nie jestem przekonany, czy fakt, że jesteś, Potter, w stanie zobaczyć we mnie mój strach bardziej mnie przeraża, czy fascynuje. Widzisz we mnie rzeczy, których nie widzi nikt inny.

Harry uśmiechnął się nad filiżanką herbaty.

— Mógłbym to samo powiedzieć o tobie, Snape.


-VVV-


Kiedy Harry i Voldemort spotkali się po raz kolejny, zadziało się to w obecności niechcącego odstąpić Harry'ego na krok Snape'a. Umówili się w mugolskim barze (inicjatywa Voldemorta, który zamówił sobie i Harry'emu po słodkich, kokosowych drinkach, całkowicie ignorując obecność Snape'a - który nie omieszkał drinka Harry'ego powąchać, ocenić, zatwierdzić, zanim pozwolił mu przytknąć szklankę do ust - na co Harry przygryzł wnętrze policzka, ale niczego nie skomentował), był wieczór, tłoczna niedziela. Siedzieli naprzeciw siebie z rozluźnionymi ramionami, obserwując się nad wąskim, chropowatym blatem barowego stołu.

— Chcę mieć bufor na wypadek otwartej potyczki, Tom — powiedział Harry, a Voldemort odpowiedział mu skinieniem, słuchając go z dziwną uwagą przykutą do niego jak szpilka; Harry przypomniał sobie słowa Snape'a, który nie tak dawno skomentował ten nieprawdopodobny posłuch, który Harry ma u Voldemorta z nieograniczonym podziwem. Harry, patrząc w skupione oczy ukryte za perfekcyjnym zaklęciem z dziedziny transmutacji zaawansowanej, rozumiał, skąd w Severusie Snape'ie ciche zafascynowanie tym człowiekiem. — Są osoby, które chciałbym, by pozostały nietykalne.

Voldemort sączył alkohol, przekrzywiając na niego głowę, jakby Harry był intrygującym okazem albo wymarłym gatunkiem.

— Przypuszczam, że są. Twój sentymentalizm zawsze był twoją nieodłączną częścią, prawda, Harry? — zaszydził Voldemort, na jego ustach pojawił się mały, ironiczny grymas. — Ale nie musisz się martwić — błysnął na niego zębami — nie zamierzam rzucać się z różdżką na twoich małych przyjaciół.

Był otulony zaklęciem maskującym jak peleryną i Harry nie mógł się na niego napatrzeć. Przypominał Toma Riddle'a, który te lata, lata temu wyszedł ze swojego dziennika.

— Chcę mieć to zatwierdzone przysięgą — zastrzegł Harry, wodząc spojrzeniem pomiędzy jego ciepło-brązowymi nie: szkarłatnymi oczami.

Voldemort wyszczerzył rząd równych, białych zębów w oszałamiającym uśmiechu.

— Ach, tak, teraz rozumiem — zaśmiał się, odchylając się do tyłu, na oparcie barowego, skrzypiącego krzesła; brązowe oczy błysnęły rozbawieniem; ruchem głowy wskazał milczącego Snape'a. — Przyprowadziłeś ze sobą Gwaranta.

Harry nie odpowiedział, upijając spokojnie łyk alkoholu, opierając łokcie o blat; przypatrywał się Voldemortowi znad krawędzi szklanki.

Voldemort sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta, w który był przyodziany (Harry kątem oka dostrzegał nagłe napięcie, które spłynęło na ciało, prostującego kręgosłup Snape'a) i wyjął z niej zwinięty w pokaźny rulon pergamin.

— Przygotowałem szkic zasad dla magicznego społeczeństwa — oznajmił, podając luźnym gestem brulion ponad blatem. — Przyniosłem do twojej weryfikacji.

Harry, przyglądając się małemu uśmiechowi, który zagościł na tej przystojnej twarzy, szukał haków i niedomówień, ale bez słowa przyjął od Voldemorta zwitek pergaminu.

— Uwzględniłem kwestie, o których rozmawialiśmy. Dopisałem kilka paragrafów.

— Mam nadzieję, że nie potrzebuję wynajmować prawnika, żeby się w to wczytywać? — uniósł brwi Harry, a Voldemort uśmiechnął się, jakby usłyszał świetny żart.

— Och, Harry — zamruczał Voldemort — niektóre z paragrafów są pod znakiem specjalnej dedykacji dla ciebie.

Harry, z uczuciem rezygnacji, wzdychając, rozwinął fragment pergaminu; jego oczy przykleiły się do małej błyskawicy widniejącej zamiast symbolu paragrafu. Prychnął w odpowiedzi na tą bezczelność, ale nie powstrzymał grymasu małego uśmiechu, który napłynął na jego usta. „Prawa wilkołaków" — przeczytał sygnowany błyskawicą tytuł i przekrzywił głowę.

— Czuję się zaszczycony — zaszydził, zerkając w te brązowe oczy ponad zwitkiem pergaminu. — Przestudiuję — zastukał palcem o krawędź pergaminu — naniosę komentarze i wrócę do ciebie z odpowiedzią.

I nagle, wśród rozleniwionego, monotonnego szumu mugolskiej kawiarni wdarł się zgrzyt, trzask; drzwi otworzyły się z impetem, a do środka wdarło się trzech zamaskowanych mężczyzn z bronią, całkowicie przykuwając uwagę Harry'ego; ktoś krzyknął, ktoś ze zgrzytem odsunął krzesło, jeden z zamaskowanych mężczyzn przelawirował między stolikami, przeciskając się do lady z neseserem w ręce, a inny, warkliwie, celując bronią w głowę samotnej kobiety siedzącej najbliżej wejścia, domagał się szczekliwie portfela i telefonu. Kobieta miała rude, długie, podniszczone na końcówkach włosy i wyraz przestrachu na twarzy, ale przyciągnęła do siebie torebkę - mocno, jak najbliżej i zaprzeczyła ruchem głowy; mężczyzna przy barze warczał coś do barmana, który bez słowa otworzył kasetkę i zaczął zbierać z niej banknoty; kobieta natomiast dalej się opierała i Harry, niemal w zwolnionym tępie, patrzył, jak broń zniżyła się, celując w jej kolano.

Harry uniósł dłoń niemal równocześnie z dzwoniącym mu w uszach hukiem wystrzału. Powiew magii przeciął powietrze we wszystkich kierunkach jak rozchodząca się, gwałtowna fala, a świat wokół ich stolika zamarł jak na mugolskiej fotografii.

Harry, Snape i Tom Riddle siedzieli pośrodku tego wszystkiego jak trzy żywe istnienia w morzu figur woskowych i przez jedną, krótką chwilę przez umysł Harry'ego przemknęła myśl, że niekoniecznie najlepszym pomysłem było to wystawianie swojej magii na widok osób trzecich.

— Och, Harry, spauzowałeś ciekawy spektakl — zamruczał Voldemort w ciszy, jaka zapadła, jakby się na nim zawiódł, ale na jego ustach pojawił się psotny uśmiech.

Snape spoglądał na niego, jakby Harry był cudem - Harry, od którego promieniała magia, wypełniając sobą przestrzeń baru, Harry, który opuścił rękę i wstał, wśród zatrzymanej w biegu sceny, Harry, który podszedł do mężczyzny celującego w bezbronną, rudowłosą kobietę i delikatnie chwycił w dłoń zatrzymany w locie pocisk; był gorący, parzący, zostawił pręgi na jego skórze, gdy położył go płasko na dłoni, szepcząc pod nosem zaklęcie chłodzące.

Harry uniósł wzrok na siedzących przy stoliku Snape'a i Voldemorta, marszcząc nie bez zatroskania brwi, nie wiedząc, co zrobić dalej z tą sytuacją, w której środku wcale nie zamierzał się znaleźć.

Snape powoli podniósł się ze swojego miejsca, jakby rozumiał to spojrzenie bez słów i zmierzył ku niemu pośród całego tego zastygniętego w bezruchu mętliku, zdając się nie widzieć nikogo, poza Harrym, niczego, poza jego twarzą. Harry pozwolił długim palcom o ziemistym zabarwieniu wyciągnąć z jego poparzonej dłoni pocisk.

— To nie twoja rola — powiedział cicho Snape, pozwalając, by pocisk z cichym brzękiem spadł na ziemię, delikatnym gestem obejmując poparzoną dłoń Harry'ego — naprawiać całe zło tego świata. — Wyjął różdżkę, szepcząc zaklęcie lecznicze, które owinęło się wokół dłoni Harry'ego jak zimny kompres.

Harry uniósł na niego wzrok, gdy Snape schylił się do jego dłoni, obracając ją w swoich palcach, przykładając wargi do tętniącego pulsu na jego nadgarstku.

Voldemort również podniósł się od stolika i przeciągnął się leniwie jak kot naprężający grzbiet.

— Chyba pora przenieść się do innego lokalu — ocenił z nutą prześmiewki w głosie. Snape wyprostował się, gdy Voldemort zaczął zbliżać się do nich leniwym krokiem. — Harry — rzekł miękko, z dystynkcją Czarny Pan magicznego świata, brzmiąc, jakby przed nim odpowiadał, z wytworną kurtuazją chyląc przed nim czoła, a Harry nic nie mógł poradzić na to, że widział w nim nikogo innego, jak Toma Riddle'a z lepkich jak miód wspomnień wirujących w Myślodsiewni Dumbledore'a — zapoznam się z twoimi uwagami — posłał mu uśmiech tak czarujący, że Harry'emu na moment stanęło serce. — Mam z tyłu głowy twoją chęć zawarcia umowy - rozpatrzę ją — przeciągnął palcami po połach peleryny, poprawiając jej ułożenie, prostując kark. — Dziękuję za spotkanie.

Harry skinął mu głową i obserwował, jak odwraca się - plecy proste jak u lorda nie tylko z narzuconego samemu sobie tytułu, głowa wysoko - i odchodzi w kierunku drzwi.

— Ach, i jeszcze jedna, drobna kwestia — zatrzymał się w progu Voldemort, odwracając do niego z uśmiechem psotnym jak u młodego kota bawiącego się myszą. — To zaklęcie — wskazał dłonią zastygłego w bezruchu mężczyznę z bronią w ręku; przez ciepły brąz tęczówek przebił się szkarłat — mógłbym oszaleć na jego punkcie — przyznał miękko, dźwięcznie, a Harry miał wrażenie, że w żołądku zaczyna go łaskotać. — Oczekuję, że mnie go nauczysz, mój słodki Harry.

Wyszedł z baru, a drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaskiem, jakby odpowiedź była wiadoma z góry. Harry przygryzł wargę, zastanawiając się, co z tego wyniknie.


-VVV-


Bał się tego podziwu płonącego żarliwie w oczach Voldemorta, wystrzegał się go jak ognia - a Snape to widział. Widział każdy przejaw wahania na jego twarzy, każdy błysk niepokoju w oczach.

— Boisz się, że wykorzysta twoje umiejętności do własnych celów? — zapytał jeszcze tego samego dnia, kiedy zdecydowali, że przejdą się mugolskimi ulicami zalanymi światłem latarń. — Boisz się, bo nie wiesz, jak wysoko sięgnie jego fascynacja tobą, kiedy na stałe pozwolisz swojej magi wyzbyć się ograniczeń, które na nią nakładasz?

Harry przestąpił nad krawężnikiem, depcząc po sypkim śniegu; pod jego nogami tworzyło się małe błoto. Owinął się szczelniej szalikiem i spojrzał w niebo, z którego wdzięcznie spadały płatki śniegu.

— Boję się, bo nie wiem, czego powinienem się spodziewać — przyznał; płatki śniegu roztapiały się na szkłach jego okularów - ściągnął je z nosa, żeby przetrzeć rękawem. — On się zachowuje, jakbym był kimś niezwykłym — ocenił i sam po sobie słyszał, że brzmi, jakby składał skargę.

Snape zerknął na niego zza wpadających mu na oczy włosów.

— Bo jesteś kimś niezwykłym, ty niebezpieczna bestio. To, że tego nie widzisz, to zupełnie inna sprawa.

Zimne dreszcze przemknęły w górę i w dół kręgosłupa Harry'ego; przystanął, wsuwając okulary, opatulając się szczelniej peleryną.

— Jestem tym samym, bezczelnym sobą, co zawsze, Snape.

Snape westchnął przeciągle.

— Oczywiście, że tak, Potter — pokręcił nad nim głową. — Co wcale nie oznacza, że nie jesteś niezwykły — zatrzymał się naprzeciw niego, przyglądając mu się spod rzęs. — Uwolnij na moment z tych ciasnych pęt swoją magię, Potter.

— Po co?

— Bo cię o to proszę.

Prawdopodobnie nie zareagowałby, gdyby prośba ta wyszła z ust kogokolwiek innego, prawdopodobnie udałby dezorientację albo strugałby głupiego. Skuliłby swoją magię, zebrał w sobie, jakby był dla niej żywym kokonem, nie dopuścił do niej nikogo na zbyt bliską odległość - raz: z wyuczonego od dzieciństwa przyzwyczajenia, szepczącego do jego podświadomości, że pozwalanie swojej magii na swobodne swawolenie jest czymś dziwnym, dwa: z obawy przed tym, że bez żelaznych ram, w których ją trzymał, mogłaby kogoś skrzywdzić, gdyby utracił nad nią kontrolę. Tyle że prośba wyszła od Snape'a, od Snape'a, który widział w nim moc, której nie widział nikt inny, od Snape'a, który zawsze wykazywał się wobec niego zrozumieniem, od Snape'a, którego podziwiał bardziej, niż kogokolwiek innego.

Pętla za pętlą, supeł za supłem, nie spiesząc się, rozwiązał zabezpieczenia.

Snape zaciągnął się głęboko powietrzem i przymrużył oczy.

— Czujesz?

— Co mam czuć? — nie zrozumiał Harry.

Snape uśmiechnął się samymi kącikami warg i wyglądał, jakby mówił „ty niedorzeczny dzieciaku".

— Jesteś niepoprawny — pokręcił nad nim głową, przyglądając mu się zza zmrużonych powiek. Zastukał palcami o udo. — Tak bardzo przywykłeś do potęgi własnej magii — ocenił, unosząc jedną brew — że nawet jej nie dostrzegasz — przekrzywił na niego głowę, jakby coś rozważał, a potem - raz i drugi - skinął, jakby odpowiadał na niezadane pytanie i przysunął się krok bliżej. — Dasz mi rękę, Potter? — zapytał.

Harry zawahał się, przyglądając się to wyciągniętej w jego stronę w zaproszeniu dłoni, to czarnym, nieprzeniknionym oczom. Powoli, z lekką niepewnością, wsunął palce w czekającą w zaproszeniu rękę. Chude palce ujęły jego dłoń w nieznaczny uścisk i przyciągnęły do wąskiej piersi. Harry przygryzł wnętrze dolnej wargi, czując, jak niepewność wymieszana z głuchym pragnieniem ściska mu gardło, gdy Snape położył sobie jego dłoń na sercu i przykrył ją swoją własną. Mógł wyczuć nieregularny, przyspieszony rytm tętniący na swojej dłoni, od którego zaschło mu w gardle.

Harry przeskoczył pytającym spojrzeniem pomiędzy czarnymi oczami.

— To reakcja, na twoją moc, ty absurdalnie potężny Gryfonie.

Harry oczyścił gardło.

— No cóż — powiedział, nie spuszczając wzroku — ja w reakcji na twoją ekstazę dostaję orgazmu, pamiętasz? Przyspieszone bicie serca w odpowiedzi na moją magię jest jak najbardziej wskazane, Snape.

Czarne oczy zabłysły, usta wykrzywiły się w złowróżbnym uśmiechu. Palce na jego dłoni poruszyły się, sunąc pieszczotliwie opuszkami po jej wierzchu. Harry, czując łaskotanie gdzieś w lędźwiach, przygryzł policzek.

— Ty niesamowicie odważny Gryfonie — pokręcił na niego głową Snape; mówił cicho, bardzo cicho - prawie szeptał. Jego źrenice zlewały się z tęczówkami i przyciągały go jak niebezpieczeństwo. Wypuścił jego dłonie z uścisku; Harry cofnął ręce. — Twój orgazm był całkowicie naturalną reakcją. — Harry miał wrażenie, że brakuje mu tchu, ale nie przerywał. — Włożyłem ci do umysłu swoje własne pobudzenie, Potter. Przyczyna niosła ze sobą skutek. Przewidywałem, że zalewając twój umysł taką przyjemnością, doprowadzę cię co najmniej do podniecenia.

Co najmniej — powtórzył cicho Harry. — Czyli podejrzewałeś, że dojdę — bardziej stwierdził, niż zapytał, uciekając spojrzeniem.

Delikatny nacisk chłodnych palców na jego szczęce sprowadził jego wzrok na powrót ku czarnym oczom.

— Czyli podejrzewałem — powiedział powoli Snape, przeskakując spojrzeniem pomiędzy jego oczami — że pobudzę cię seksualnie. I - owszem - uwzględniłem możliwość, że doprowadzę cię do orgazmu. Dlatego się zatrzymałem, pamiętasz? Dlatego to tobie pozostawiłem ostatnie słowo.

To zabrzmiało jak tłumaczenie się z przewinienia, dlatego Harry uniósł dłoń do leżących na linii jego szczęki palców i zdjął je delikatnym gestem z twarzy.

— Nie jestem na ciebie zły, Snape — zapewnił miękko, odciskając kształt swoich ust na jego nadgarstku. Długie palce drgnęły, ale Snape nie zabrał dłoni poza zasięg jego warg. — Wręcz przeciwnie, jestem tobą zachwycony. Podziwiam cię. Adoruję cię. Chcę twojego uznania. Chcę, żebyś był ze mnie dumny. Mógłbym cię wynieść na ołtarze - powinieneś o tym wiedzieć.

— Strasznie mi pochlebiasz, Potter — zmarszczył na niego brwi Snape.

— Nie — zaprzeczył ruchem głowy Harry. — To nie jest pochlebstwo, Snape. To jest uwielbienie.


-VVV-


Ten niemy zachwyt Severusem Snape'em sięgał w nim prawdopodobnie dużo głębiej i nie był jedynie uwielbieniem, z jakim wyznawca może adorować swojego boga. Harry podświadomie rozumiał to już wcześniej, jednak w pełni pojął to, gdy nawiedziły go sny przepełnione fantazjami, które wzięły go z zaskoczenia, powodując poczucie niepewności po przebudzeniu.

Severus Snape był w nich głębokim głosem i miękkimi dłońmi, i emocją zwijającą się i rozwijającą jak wygrzewający się na kamieniu wąż.

W jego snach nazywał go po imieniu.

Byli kłębkiem jednej masy stworzonej z magii i emocji, a Harry nie czuł potrzeby, aby uciekać - pławił się w tym odczuciu, czerpał z niego pełnymi garściami.

Sny miały zawsze gładkie krawędzie i atmosferę spokoju, którą chciałby wnieść do codziennego życia. W snach nigdy nie bał się go dotykać.

Po przebudzeniu krążył wokół niego na palcach jak wokół niebezpiecznej bestii i zastanawiał się, czemu Snape robi to samo - Harry, we własnym przekonaniu, nie był ani trochę niebezpieczny, był jak łania w obliczu drapieżnika, zbyt powolny, zbyt łatwowierny, zbyt impulsywny - ani trochę: cierpliwy, ani trochę: przebiegły.

Wybudzając się z tych snów, zastanawiał się, czy ma prawo fantazjować o nim w ten sposób: czy Snape nie uchwyci gestu, myśli, spojrzenia i nie zrozumie go opacznie: że Harry chce mu się narzucić, że Harry przekłada swoje widzimisię nad jego zasady i w jakim stopniu te zasady uciekają ze sztywnych ram, a w jakim stopniu w nich tkwią, skoro: „ograniczenia nie istnieją".

Na ten moment Harry przejął jego własną taktykę - obserwował.


-VVV-


Tom Riddle ze wspomnień Slughorna miał taki sam uroczy uśmiech, jak Voldemort, którego zdążył poznać i Harry, leżąc w łóżku późną nocą, pozwalając, aby związane ze wspomnieniami uczucia przesiąkały do jego umysłu jak gęsta trucizna, czuł się, jakby oglądał scenę mugolskiego filmu karmiącego widza słodkimi kłamstwami.

Młody Tom Riddle kłaniał się zawsze absurdalnie nisko, jakby chował w tym czasie przebłysk czerwieni w czekoladowych oczach.

Młody Tom Riddle miał maniery arystokraty i ambicje Slytherina, i mówił z taką samą dystynkcją, z jaką zwracał się do Harry'ego, a Harry zastanawiał się, kiedy ostatnio Voldemort kogoś zabił i do głowy nie przychodziło mu nic, poza Panią Figg, której śmierć wybaczył mu jeszcze zanim upewnił się, że była jego dziełem.

Młody Tom Riddle - doszedł do wniosku Harry - wcale tak znacząco nie różnił się od Voldemorta, którego zdążył poznać. To wszystko wciąż tam w nim tkwiło: ambicja, przebiegłość, wykwintność, nawet: urok w uśmiechu.

Voldemort - zdecydował Harry - był wciąż tą samą osobą; naznaczoną nieco większym doświadczeniem, niejako maniakalną i wyznającą szereg własnych wartości, ale wciąż tak samo potężną, wciąż tak samo przemyślną, wciąż tak samo ambitną. Voldemort nie był „młodym Tomem Riddlem": Voldemort był starym Tomem Riddlem; starym Tomem Riddlem, z którym Harry zdecydował się kooperować.