Głowa spuszczona, brwi ściągnięte, ręce za plecami, ogon wędrujący sztywno w ślad za nogami – Felix wyglądał niewiarygodnie poważnie, gdy rozmyślał. Przeszedł już chyba z dziesięć kilometrów, wędrując w tę i z powrotem od jednej ściany do drugiej, od światła do cienia.

– Poindexter jest uwięziony w jakimś dziwnym, obcym świecie, a my siedzimy w tej kopalni złota, nie mogąc się do niego dostać – stwierdził sam do siebie, zatrzymując się idealnie pośrodku i rozkładając ręce. – Co my teraz zrobimy?

Poczucie winy, wywołane przez fanaberie Profesora minęło mu raczej szybko – w końcu naprawdę nie był w stanie spełnić żadnej z jego próśb! Długie szybkie spacery naprawdę dobrze mu robiły w takich przypadkach. Pomogło też zachowanie samego zainteresowanego, który wolał z realizacją swoich naukowych pomysłów uciec na drugi koniec cudacznego pomieszczenia, zapewne nie mogąc teraz znieść widoku futrzastego towarzysza. Zresztą po paru minutach bełkotliwe złorzeczenia sprężynujących wąsów ustały, co świadczyło o tym, że najwyraźniej staruszek dał się już zupełnie pochłonąć pracy. Co jednak biedny Felix miał zrobić z dokuczliwą niewiedzą na temat tego, co się wydarzyło?

Parokrotnie powracała do niego myśl na temat tego, co widział. Kolorowe urządzenia, duże kształty i to, gdy wszystko zaczęło się psuć… Nie miał pojęcia, co to było. Gorsze jednak było zmartwienie, czy jego przyjaciel jest teraz cały i zdrowy. Czy dał radę uciec? Czy jeśli uda im się wreszcie się tam przenieść, nie będzie za późno? Pamiętał, że pod koniec słyszeli spokojny głos chłopca, nie paniczne krzyki, ale czy można było polegać na dźwiękach przekazywanych przez psujące się urządzenie? Poindexter zdawał się być spokojny przez cały czas, poruszał się i mówił bez pośpiechu, jak zawsze. W zasadzie, kiedy obiektywnie na to spojrzeć, możnaby pomyśleć, że nie było tam niczego wzbudzającego strach, ot, po prostu elektronika odmówiła posłuszeństwa – i nic więcej. Kot miał jednak pewność, że czaiło się tam jakieś zło i to nie dawało mu spokoju.

Coś złego i... czarnego.

Zrobił jeszcze parę kompulsywnych okrążeń.

– Skończyłem! – oświadczyła z dumą biała sylwetka z odległości paru metrów, podrywając się i szumiąc wąsami. – Mój największy wynalazek!

Felix zbliżył się do niedużej konstrukcji, złożonej z siermiężnie połączonych ze sobą kabli, fragmentów metaloszkła, dużej ilości prętów i… taśmy klejącej? Oglądał dzieło z ostrożną nadzieją i ciekawością, choć też trudno było mu powstrzymać przeczucie, że wszystko, czymkolwiek było, zaraz wybuchnie.

– To urządzenie wygeneruje subatomowe rozszczepienie pola – zaczął tłumaczyć naukowiec, zachęcony milczeniem. Być może jeszcze choćby parę minut temu był wściekły na Felixa, ale teraz, kiedy skończył, jak zwykle jego duma brała górę nad wszystkim. – Potem połączy się z systemem trans-elektromagnetycznym stworzonym przez Poindextera, odczyta skonwertowane do wysłania dane naszych atomów i wreszcie przeniesie nas w odpowiednie miejsce. Jeśli oczywiście tamten system jeszcze funkcjonuje.

Czarny zwierzak przyjrzał się paru bardziej pstrokatym szczegółom. Nie znał się na tym, jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że czegoś mu tu brakuje.

– Wszystko już gotowe – popisywał się Profesor, a jego wąsy sprężynowały coraz szybciej. – Translacje kwantów przepływają bez zakłóceń, częstotliwość międzywymiarowa skorelowana...

– A gdzie jest włącznik? – odwrócił się kot do niego.

– Włącznik! – Autor wynalazku złapał się zamaszyście za głowę. – Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! Teraz będę musiał przebudować okablowanie, wprowadzić rozdzielnik, rozwinąć...

– Może niekoniecznie – przerwał kot. O ile początkowo miał wrażenie, że wszystko eksploduje, o tyle teraz stać się to mogło najwyżej z jego głową, jeśli tylko dotrze do niej jeszcze jedno słowo z cyklu kwantowo-wymiarowych farmazonów. – Magiczna torbo, rób swoje!

Noga latarni sflaczała, skurczyła się i przestała być nogą latarni, tym samym znów pogrążając ich w męczącej już ciemności. Felix czuł, czym niewidoczna transformacja się skończy, jeszcze zanim magiczna masa wślizgnęła się na jedną z płaskich powierzchni nowo skonstruowanego urządzenia. Profesor zaczął to sobie uświadamiać dopiero, gdy przed jego oczami błysnęły cztery rzędy lampek, ułożonych w kwadratowy obrys. Otaczały niewiele od nich większy okrągły kształt o standardowej dla felixowej torby kolorystyce, umieszczony wraz z nimi na płaskiej podstawie. Zanim stary naukowiec zdążył poskładać fakty zgodnie z pozalogicznymi intencjami wszystkomogącej torby oraz umiejscowieniem tworu (w kontekście którego element przypominał przycisk), czarny palec nacisnął wzorzystą gałkę ze zdecydowaniem. Zza ich pleców dał się słyszeć zupełnie nowy, niski sygnał.

– Działa! Działa! – cieszył się Profesor. – Jak ty to zrobiłeś?

– Lepiej powiedz, co dalej – odpowiedział kot, patrząc za siebie. Słup słabego, szarego światła, który się tam pojawił, zdawał się być źródłem dźwięku, wszak sama maszyna stała przed, a nie za nimi. Po kilku sekundach, które pochłonęło Felixowi i Profesorowi bezczynne gapienie się, zauważało się łagodne, błękitne błyski przebiegające falami przez jasny obszar.

– No... Więc... – zająknęły się wąsy Profesora, próbując udawać, że to jedynie zastanowienie. – Musimy w to wejść. Albo najlepiej ty najpierw!

– Dlaczego ja? – spytał zwierzak zdziwiony najszczerzej na świecie.

– No bo... No... Trochę potrwa, zanim generator nabierze pełnej mocy i otworzy przestrzeń na tyle, żebym ja mógł...

– Nieważne – poddał się Felix. – Wchodzę.

Podszedł do ściany jasności i zmierzył ją od góry do dołu, mrużąc oczy. Wreszcie, po niezauważalnej zwłoce, którą spowodował bardziej zachwyt nad widokiem niż jakiekolwiek obawy, wykonał ostatni krok, a fala światła przemalowała jego futro na odcień nocnego nieba. Odruchowo rozejrzał się i od razu zobaczył, jak jego ogon, stopy, potem łydki, kolana, a także końce palców rąk znikają. Zwyczajnie rozmywają się, rozpadają na drobinki, rozpływają jak ciemny sok malinowy w szklance wody. – Haha, łaskocze! Ah, moja magiczna torba!

Gwizdnięcie na żółty przedmiot niezbyt mu się udało (zapewne z powodu nieobecności palców), ale żółty bagaż i tak pojął, o co jego właścicielowi chodzi, odmienił się i skoczył za nim jednym susem z generatora prosto w światło.

– Twoja magiczna torba! – powtórzył przejęty naukowiec za Felixem. Znów nieprzyjemny błysk zagościł w jego oczach, a egoistyczny odruch kazał mu schwycić za czerwony uchwyt, tyle że... impet ożywionego przedmiotu sprawił, że to nie Profesor pociągnął za sobą torbę, a odwrotnie, tak że ułamek sekundy po tym rozgardiasz w jaskini pozostały już wyłącznie przedmioty w stu procentach nieożywione.

x x x

Felix na całą, nieznośnie długą sekundę stracił poczucie, że istnieje, a kiedy je wreszcie odzyskał, miał pewność nie tylko co do istnienia, ale też że ma ono miejsce w powietrzu, parę metrów nad jakąś przejaskrawienie zieloną rzeką. Zmęczone oczy z ulgą przyjęły wszechobecną jasność, jednak nie było to światło słoneczne, a raczej po prostu brak ciemności. I jakiejkolwiek innej barwy – przed oczami mignęła Felixowi bezbarwna trawa, otaczające polanę drzewa pozbawione powierzchni i mdłe niebo. Jego magiczna torba i Profesor wyglądali tak, jak zawsze, jednak żadnej z tutejszych rzeczy pewnie nawet by nie zauważył, gdyby nie tajemnicza, nienaturalnie równomierna siatka rozłożona na ich konturze, stanowiąca główny składnik wszystkiego. Czas na tę sekundę zatrzymał się – przez niezwykle długą chwilę kot obserwował jak otoczenie wypełnia się normalnym kolorem, zielenieje, ciemnieje, zyskuje fakturę, a niebo staje się biało-błękitne, pełne pierzastych kłębków. W mgnieniu oka wszystko wyglądało zwyczajnie. Może za wyjątkiem tego, że zieleniała nie trawa i rośliny, ale woda, podczas gdy one wydawały się przy niej bardziej podchodzące pod soczysty niebieski. Niestety, w końcu zaczęły działać nie tylko kolory, ale też i grawitacja, więc trzeba było zakończyć podziwianie. Chlupnięcie, w którym chwilę potem zwierzak wziął udział, było już jak najzupełniej zwyczajne, materialne i mokre.

Profesor unosząc się na szybkich falach w górę i w dół, wciąż nieprzytomnie trzymał się swojej zdobyczy, a jego wąsy bulgotały jedną sylabę przez drugą na temat tego jak bardzo jest niekontent, że z powodu okoliczności przyrody na nic więcej nie może sobie pozwolić. Wtedy torba zauważyła pole do wykazania się i, nie zawracając sobie głowy jego dostojna osobą, przeszła do transformacji. Naukowiec poczuł jak mały żółty kształt puchnie, rośnie, stając się stopniowo większym od niego, cienki uchwyt przestaje odstawać, zlewając się z resztą zwartej bryły. Miękka tkanina stwardniała pod jego palcami, nabrała sękowatości i kantowatości, ukrytych pod warstwą farby.

– Wsiadaj, Profesorze! – odezwał się Felix, który już siedział na górze. Na górze prostej, choć obszernej, czteroosobowej i całkiem funkcjonalnej motorówki.

Skąd on wziął do tego czegoś paliwo? zastanawiał się naukowiec nie pierwszy raz. Parę sekund ślizgał się na gładkiej burcie, próbując się zaprzeć się na niej nogami, wreszcie futrzasta (i z powodu przemoczenia jeszcze chudsza niż zwykle) postać podała mu łapę.

Drugą rzeczą, która rzuciła się w oczy Profesorowi, było to, że w przeciwieństwie do czarnej kociej sierści, na której nie wiele było widać, cały jego fartuch nabrał zielonego odcienia. Wąsy, co gorsza, też. Jakby tego jeszcze było mało, wszystkie siedzenia, a w szczególności drewniana podłoga były pozalewane kałużami, włącznie z tym kawałkiem, na którym naukowiec właśnie siedział.

– Gratuluję, Profesorze, twój wynalazek działa! – cieszył się kot. Pomimo ostrego zarzucania łodzi na boki, stał dumnie w plamie wody, pomiędzy siedzonkami. Ostatki zielonych kropel wciąż ściekały z niego obficie, powiększając i tak spore już kałuże na fotelikach i deskach.

Profesor postanowił tymczasowo się nie podnosić. Odczepił wąsy, wykręcił je, skontrolował ich suchość i nasycenie kolorystyczne, skrzywił się z niezadowoleniem, po czym przyczepił z powrotem. Teraz mógł skrzywić się ponownie, z jeszcze większą ekspresją i jeszcze większym niezadowoleniem.

Dlaczego ta woda jest taka zielona? Myślał dalej. I w ogóle nie smakuje jak woda?

Humor poprawiła mu dopiero karuzela kolorowych gwiazdek nad głową Felixa, gdy ten przy którymś z kolei mocniejszym bujnięciu w końcu poślizgnął się i trzasnął plecami w kąt na styku burty i jednego z siedzeń. Nie na długo jednak. Wystarczyło spojrzeć przed siebie.

– Skały! – krzyknął Profesor zaraz po tym, gdy to zrobił. – Rozbijemy się!

– Ja-i-ks! – wrzasnął Felix, wyskakując w panice metr ponad podłogę, skąd miał prawdopodobnie lepszą widoczność. – Skały to dopiero początek!

Jeszcze zanim na dobre dokończył, łódka po przemknięciu się między paroma skałami spłynęła niżej, przyspieszyła i niesiona silnym prądem skręciła bezwładnym dziobem parokrotnie w ciągu sekundy. Kot chwiejnie rzucił się do steru przy przednich siedzeniach i przez kilka sekund z całych sił starał się uwierzyć, że potrafi sterować motorówką. Parę nieprzyjemnych fal wlało się na pokład z różnych stron. Woda przypominała w tym miejscu istny warkocz, plątaninę maleńkich wodospadów, na których nie sposób było zachować kontrolę nad kierunkiem. Na domiar złego kamieni wcale nie robiło się tam mniej i tylko potęgowały siłę wirową. Felixowi po raz kolejny zakręciło się w głowie od migającego obrazu. Rzucił okiem na towarzysza, który koncentrował swoje wysiłki na trzymani się za burtę i nieustannym wykrzykiwaniu Zrób coś! Zrób coś!, jakimś cudem przekrzykując uderzenia fal o wszystko dookoła. Po czym ich obu zalało kilkaset litrów zielonej wody, a łódka zachwiała się, jakby miała zamiar zrobić salto w przód. Nie ma rady, naprawdę musiał coś zrobić. Tylko co? Może...

Czas szybko się kończył. Kolejna sekunda i naście głazów, a ich oczom ukazał się kolejny spadek wodny, którego już jednak żaden z nich nie miałby odwagi nazwać maleńkim.

– Gdybyśmy mogli się o coś zaczepić... – powiedział do siebie i pierwszy raz od długiego czasu zwrócił uwagę na coś innego niż rzeka. Jak na złość nie otaczały ich żadne drzewa, a przynajmniej nie grubsze niż on sam. Brzeg za niski, głazy za daleko...

– Zrób coś, bo zaraz rozbijemy się tam na dole! – powtórzył się Profesor, wypluwając małą wodną fontannę.

– Właśnie! Dół! – ucieszył się kot. – Już wiem!

A w chwili, kiedy on wiedział, już nie musiał tego tłumaczyć magicznej torbie – wystarczyło, że dał jej sekundę, wypełnionej mechanicznym, jęczącym hałasem, po której i on, i Profesor podskoczyli wraz z całą łodzią, ale lądując już w tym samym miejscu, nie paręnaście metrów dalej, skąd już zapewne całkiem nieźle wiedzieliby już dolną część rzeki. Wyglądało na to, że łódź-torba trzyma się... czegoś.

Profesor trzymał się kurczowo krawędzi siedzeń. Niewiele widział, ponadto jego umysł nie wyszedł jeszcze ze stanu, w którym pędził na oślep ku nieszczęściu, telepiąc się po kamieniach, mimo to z radością przyjął poczucie, że jego ciało już się zatrzymało.

– Stoimy? – zwerbalizował swoje wątpliwości.

– Magiczna torba złapała się dna – odpowiedział kot, ciesząc się jak dziecko. – Jesteśmy uratowani!

Z wyjściem na ląd było już z górki. Nieskończenie rozciągliwy magiczny gadżet Felixa wystrzelił z siebie kolejną odnogę, tym razem nie w dół, a w prawo, gdzie brzeg wydawał się najbliższy, tuż nad powierzchnią wody. Tym razem już nie trzeba było długo namawiać Profesora do wkroczenia na przejście – puściwszy się brzegów łódki, niemal przefrunął nad mostkiem, gotów niemal do całowania niebieskawej trawy.

– Teraz możemy dalej szukać Poindextera. – Czarny kot pojawił się jakby nigdy nic obok, z żółtą torbą w dłoni, gotowy do drogi, zanim jeszcze Profesor na dobre doszedł do siebie. – Zabrałeś ze sobą to swoje piszczące urządzenie?

To było dobre pytanie. Profesor, zdawszy sobie sprawę, że już od jakiegoś czasu nie słyszy sygnału, rzucił się niemal z paniką do swojej kieszeni.

– Jest – odpowiedział Profesor, wyjmując zachlapany zielenią kloc z lampkami. Światełka mrugały, ale o wiele bardziej anemicznie niż ostatnim razem, gdy na nie patrzył. Jedna z czterech lampek, która paliła się tak zdecydowaną zielenią jeszcze w tajemniczym laboratorium, milczała, zastąpiona przez szum pozostałych. – Jest sygnał, ale... bardzo niewyraźny. Nie rozumiem, skąd dochodzi.

Niespotykane, myślał tymczasem Profesor. Jakim sposobem woda nie wywołała zwarcia? Urządzenie nie powinno wytrzymać takich warunków. Chyba że to faktycznie nie jest woda...

– To jak teraz znajdziemy pana siostrzeńca? – Brwi kota skrzywiły się smutno, a on sam rozejrzał się. – Ten świat jest gigantyczny!

Zrobił jeszcze dwa kroki przed siebie i, czując miękki grunt, odruchowo spuścił wzrok. Zobaczył wystające z ziemi dość grube, ciemnoniebieskie paseczki – trawę, która nie miała ani koloru, ani kształtu trawy.

– Ten świat jest dziwny – powiedział więc na głos.

Obaj rozejrzeli się bezradnie, wyszukując w okolicy czegokolwiek, co wydawałoby się być czymś więcej niż trawą i drzewami. Z każdym spojrzeniem widzieli coraz więcej – na odległych pagórkach niebieski odcień traw przechodził we fiolet, potem w róż i czerwień...

– Felix! – odezwał się nagle Profesor, którego nagły widok wrył w ziemię.

Rozległy kawałek polany, pozornie nie wyróżniający się niczym od pozostałych, po chwili krótkiej obserwacji okazywał się różnić nieco natężeniem światła. Tam był cień. Cień, powodowany przez...

– O... – jęknął kot, unosząc głowę za spojrzeniem Profesora.

Wysoko, wysoko nad nimi unosił się ląd, podniebny kawałek ziemi. Tak wysoko, że prawie nie przysłaniał nieba, tak że gdyby ten nieduży, dający się objąć wzrokiem niewyraźny cień, Felix i Profesor nie pomyślałby, żeby właśnie tam czegoś szukać.

– Jakim sposobem fruwa? To przecież nie może fruwać! – ocenił Profesor i z każdym kolejnym słowem oczy rosły mu coraz bardziej. – Nie ma żadnego połączenia z ziemią, a tymczasem ten ląd ma chyba z kilka kilometrów średnicy!

Towarzyszącego mu dwunożnego zwierzaka nie dotykały tak głębokie dylematy. Wystarczyło mu, że znalazł miejsce godne uwagi i przeszukania. Oczywiście, zawsze istniała szansa, że Poindextera tam nie ma, ale jak na razie Felixowi wystarczył brak przeszkód co do tego, by jednak tam był.

– Lecimy, Profesorze! – powiedział, a jego torba już rozwijała się do startu. – Zobaczymy, czy twój nadajnik zacznie lepiej działać tam, w górze!

Ale naukowiec zamiast słuchać go, wolał korzystać z kolejnej spokojnej okazji na przyglądanie się przepoczwarzeniu magicznej torby ze sztuczkami.

– Mogę siąść za sterem? – zapytał z wąsami uniesionymi w słodkiej radości.

– NIE!

x x x

Szkoda, że Rock Bottom tego nie widzi, myślał naukowiec z rozrzewnieniem, nie mogąc oderwać wzroku od oddalających się widoków, gdy Felix łagodnym, okrężnym ruchem, poderwał zaczarowaną maszynę. Na pewno wrzeszczałby, panikował i żądał natychmiastowego wysadzenia na ziemi!

Rzecz w tym, że od tego momentu najszybsze wysadzenie na ziemi nie musiałoby już wcale oznaczać lądowania z powrotem na dole, ponieważ jej górny odpowiednik zbliżał się bardzo szybko.

– Już niedługo dolecimy, Profesorze! – Felix odwrócił się, stwierdzając oczywiste.

– Chciałbym wiedzieć, skąd wziąłeś gogle i szalik – wypalił Profesor, patrząc na kota już po raz wtóry, odkąd oderwali się od powierzchni. Sam też dostał taki komplet i teraz jego wąsy powiewały raźno w towarzystwie dwóch żółtych pasków w czarne krzyżyki. – Przecież torba jest tylko jedna, nie mogła więc stworzyć tylu przedmiotów naraz!

– Były obok kierownicy, kiedy wsiadałem – wyjaśnił Felix uprzejmie, bardziej zajęty rozglądaniem się.

Właśnie minęli linię powierzchni, wykonując ostatni już, zwiadowczy łuk, i przed ich oczami odsłonił się świat w jakiś sposób podobny do tego, który widzieli przed chwilą, choć przy tym zupełnie inny, o wiele bardziej rozbudowany i okazały. Drzewa rosły o wiele gęściej niż na dole, a do tego przetkane były gęsto niezwykłą, finezyjną konstrukcją, która jakoby wyrastała z ziemi na przemian z nimi, a czasami pozwalała roślinom rozrastać się na sobie. Konstrukcja owa przypominała metal – w końcu tylko metal byłby w stanie utrzymać wielkie parometrowe kule na dużo cieńszych i dużo dłuższych od nich prętach, które niekiedy zresztą opierały się na innych, niższych kulach i na kolejnych prętach, w wielu przypadkach wznosząc wszystko setki metrów pod niebo. Jej srebrna barwa w połączeniu z tutejszymi białymi liśćmi drzew, seledynowymi gałęziami i zielono-niebieskim mchem porastającym plamami wielkie kule, nadawała wszystkiemu miętowej tonacji. Pomiędzy nimi (kot musiał już mocno wytężyć wzrok) zwisały sieci mostów, kluczyły brukowane ścieżki i pięły się drabinki, które wybijały się z ciemnej zieleni żyłkami delikatnych, srebrzystych błysków.

– Jakie cudowne miasto! – wykrzyknął Felix, wlatując nad powierzchnię i wypatrując miejsca do lądowania. Szybko zauważył, że blisko brzegu latającej wyspy jest najwięcej wolnego, niezabudowanego miejsca, a nieliczne jeszcze kulki dopiero zaczynały odrywać się od ziemi.

Profesor spojrzał ostatni raz w dół, na pozostawioną daleko pod nimi powierzchnię, próbując oszacować odległość od niej. Z pewnością byłby w stanie zbudować jakąś odpowiednio mocną katapultę, może armatę czy też rakietę, żeby się tutaj dostać i odnaleźć siostrzeńca samodzielnie, bez pomocy Felixa i jego wrednej torby. Pytanie jedynie, jak wiele czasu zajęłaby mu praca nad tym urządzeniem i ile zaliczyłby siniaków już w trakcie testów. Tak, z pewnością taki rodzaj transportu był o wiele praktyczniejszy. W tej chwili Profesor pogratulował sobie – jest naprawdę błyskotliwym naukowcem, że zdecydował się zabrać tego kota ze sobą.

Felix wyskoczył z samolociku jeszcze zanim śmigło na dobre się zatrzymało i, oczarowany, omiótł otoczenie, na chwilę zapominając nawet o swoim małym przyjacielu. Cóż to za niesamowite miejsce! Cóż to w ogóle za nieznany świat!

Nic dziwnego, że tylko Profesor zauważył, że ktoś wyszedł im na spotkanie i przyglądał się im z nie mniejszym zainteresowaniem niż Felix okolicy.

– Cześć, kim jesteście? Widzę was po raz pierwszy.

Teraz postać przyciągnęła uwagę także Felixa – przyciągnęła i już nie był w stanie jej od niej oderwać. W pierwszej chwili istota ta była podobna do człowieka, ubrana była zwyczajnie, w niebieską bluzkę i białe spodnie. W następnej jednak natychmiast zaskakiwało krążek, który miała na głowie. Jeśli faktycznie można było to nazwać głową, bo między oczami i ustami, tam, gdzie człowiek (czy też Felix) ma nos, ona posiadała otwór, co w połączeniu z owym krążkiem wyżej sprawiało naprawdę niecodzienny widok.

– Och, nigdy nie widziałem takiej istoty jak ty! – zakrzyknął kot, zbyt zdumiony, by pamiętać o pytaniu. Ściągnął szal, gogle i rzucił je gdzieś na siedzenie samolotu. Magiczna torba już sobie z nim poradzi.

– Naprawdę? – Speszyła się postać z krążkiem na „głowie" i ukłoniła. – Jestem Osiem. Wyglądam, jak każda ósemka.

Zdecydowanie nie była to odpowiedź, która zmniejszyłaby jego osłupienie.

– Ale osiem... to jest liczba – wyjąkał Profesor gramoląc się z samolociku, niepewny, czy nie rozmawia z kimś niespełna rozumu.

– To ja! – zakrzyknęła nowo poznana... hmm... liczba, uznając, że wszystko zostało już perfekcyjnie wyjaśnione. Jednocześnie sama skakała wzrokiem z jednego nieznajomego do drugiego, z każdym kolejnym mrugnięciem coraz bardziej marszcząc brwi, grzecznie oczekując, że teraz sama czegoś się dowie.

– Jak... Jak możesz być liczbą? – nie ustępował jednak Felix. Nie musiał być geniuszem, żeby orientować się, że w tej kwestii nie wszystko brzmi sensownie, przynajmniej w kontekście świata, który znał.

– Potrafię tworzyć nowe liczby, dodając się z innymi liczbami, mnożąc, potęgując i budując układy nierówności – wymieniła z dumą. – Każdy w Arytmetis to potrafi! Nie jesteście stąd, prawda?

Felix i Profesor popatrzyli po sobie, a potem spojrzeli na postać jeszcze raz, w inny sposób, zdaje się, że w taki, o który właśnie jej chodziło. I rzeczywiście, można było przyznać, że jej „głowa" zdawała się jakby... przypominać ósemkę. To było niesamowite i trudne do uwierzenia, ale właśnie to widzieli. Po wizytach na Wenus i w innych magicznych miejscach Felix był w stanie spodziewać się wielu rzeczy, ale... przecież liczba to nie było żywe stworzenie! To było... To było...

Czym właściwie są liczby?

– Potrafisz wykonywać działania arytmetyczne z innymi liczbami? Jesteś liczbą? – odezwał się tymczasem Profesor, po czym jego wąsy wymamrotały coś z rzadkim dla niego zachwytem. – To miasto matematyki! Arytmetis! Poindexter... Mam wrażenie, że Poindexter mógł mi coś wspominać... – przypomniał sobie nagle i zaczął skrobać się po głowie. – No oczywiście! Mój kochany siostrzeniec jest geniuszem, gdzież indziej miałby być, jak nie w mieście liczb?

– Ojej, naprawdę? – spytał Felix. – Więc może tu być? Nic wcześniej nie wspominałeś!

– Bo zapomniałem. Zajmowałem się prawdopodobnie jednym z moich największych...

– Przepraszam, ale powiedzcie mi, kim jesteście? – wtrąciła się Osiem. – O kim rozmawiacie?

Liczba patrzyła na nich bezgranicznie zdziwiona, zaciekawiona, a nawet troszkę przestraszona. Jeśli wszyscy inni w tym miejscu również są stworzeniami podobnymi do niej, to na pewno nieczęsto widuje ludzi podobnych do Profesora czy... czy stojącego na dwóch łapach wielkiego, gadającego kota z pokrytą krzyżykami torbą w dłoni. Cóż, taki widok w rzeczy samej rzadko się zdarza nie tylko tutaj.

– Mam na imię Felix, a to jest Profesor – przedstawił się więc Felix.

– Fel-lix..? – powtórzyła, jakby nie rozumiała, co usłyszała. – Chodziło mi... Nie jesteście liczbami, prawda?

– Prawda, nie jesteśmy. Ja jestem kotem, a Profesor człowiekiem. Szukamy małego chłopca o imieniu Poindexter, który mógł się gdzieś tutaj zgubić.

Osiem wytrzeszczyła oczy tak bardzo, że niemal dorównały rozmiarem otworowi nad jej ustami.

– Ostatni raz, kiedy spotkałam nie-liczbę... – zaczęła cicho i zamilkła, wyraźnie przestraszona.

– Spokojnie, nie musisz się nas bać – zachęcił natychmiast Felix, podchodząc bliżej.

Wtedy Osiem coś zauważyła.

– Na pewno nie jesteś liczbą? – Wyciągnęła do niego rękę i po chwili wahania pogłaskała. – Masz mnóstwo ułamków!

– Masz na myśli moje futro? – zaśmiał się Felix, nachylając się do jej dłoni.

– Futro! Jakże niezwykłymi stworzeniami jesteście!

– Mówiłaś, że spotkałaś tu już kiedyś, kto nie był liczbą? – zaciekawił się Profesor. – Widziałaś Poindextera?

Ósemka zamarła w bezruchu z wyciągniętą ręką. Felix pomyślał, że cokolwiek widziała, musiało to być coś okropnego.

– Ja... Mam nadzieję, że to nie był Poindexter – zaczęła wreszcie. – Ja...

Przeszła parę kroków, by wyszukać odpowiednio duży prześwit między białymi liśćmi i srebrnymi konstrukcjami, po czym wyciągnęła rękę przed siebie.

– To on, tam – powiedziała zimno.

Wskazywany punkt był tak daleko, że Felix wcale się nie zdziwił, że wcześniej go nie zauważył. W zasadzie i teraz wszystko, co udawało się mu (i Profesorowi) dopatrzeć, było czarną gęstą plamą chmur tuż nad horyzontem.

– Co to jest? – spytał kot, nie przestając osłaniać oczu od słońca, choć go nie widział.

– To był nasz zamek. Kiedyś. – Westchnęła. – Wtedy nie było problemu, żeby go dostrzec. Rządzony przez dobre Zera, lśnił z początku układu współrzędnych na odległość setek jednostek i wznosił się wraz z osią Y wysoko, wysoko w nieskończoność.

Felix i Profesor próbowali dopasować widok do tych wspomnień. Co prawda kot nie miał pojęcia, co to jest oś Y, ale w rzeczy samej w smolistej mgle nie był w stanie dostrzec niczego, co by się z niej wznosiło, ani tym bardziej samego zamku.

– To, co go zniszczyło, ten ktoś... On zdecydowanie nie jest liczbą – powiedziała zimno, a potem znów głos jej się załamał. – Nie wiem, czym jest, nikt nie wie... Czym jest, ani skąd się wziął. Po prostu pewnego razu pojawił się. Zalał zamek czernią, pozabijał Zera, a potem, ukradłszy ich moc, zaczął pustoszyć nasz świat mnożąc wielocyfrowe liczby przez 0. Kiedyś było nas tutaj pełno, w domkach, w mieście, na drzewach... Teraz ja jestem jedną z największych liczb, ja i moja babcia, Jedenaście. Wszyscy boją się i ukrywają, a nasze budowle porastają zdziczałe ułamki.

– To straszne! – zakrzyknął kot, widząc, że oczy liczby wypełniają się łzami. – Musimy coś zrobić!

Profesorowi przyszło wtedy na myśl, że Felix nie ma zbyt wielu możliwych reakcji na podobne okoliczności.

To szaleństwo! pomyślał, wpatrzony w czarny punkt. Szkoda, że nie miał okularów, tak jak Poindexter, żeby lepiej się przyjrzeć... No właśnie, Poindexter! On niestety może tam być! Ech, ten mały brzdąc ma naturę identyczną, jak ten głupi kot.

Profesor wyjął swój nadajnik i skierował go w stronę tajemniczego obiektu. Sam nie wiedział, czy się z tego cieszyć czy nie, bo dźwięki wydawane przez urządzenie ożywiły się, łagodnie, choć jednoznacznie sugerując, że kierunki pokrywają się. Poruszał się w lewo, w prawo i znów w lewo. Nie było wątpliwości.

– Wygląda na to, że mój siostrzeniec tam właśnie poszedł – powiedział wreszcie na głos.

– Jak to? Chcecie tam iść?! – zaprotestowała Osiem. – Nie możecie! Zabije was! Myśmy... Myśmy próbowali z nim walczyć, wiele razy. Kiedyś, kiedy jeszcze myśleliśmy, że to liczby zespolone albo inne obce matematyczne obiekty, dodawałam się z innymi większymi liczbami i próbowaliśmy go przestraszyć, ale on... On... jest wszędzie. Widział nas długo przed tym, zanim weszliśmy do zamku, potrafił nas dosięgnąć, zanim się zbliżyliśmy... On jest czymś... wielowymiarowym. Porusza się we wielowymiarowym świecie. Zmienia się w cokolwiek chce. On... On może wszystko. – Zawahała się. – Jeżeli wasz przyjaciel poszedł właśnie tam... Obawiam się, że... możecie go już nie uratować.

– Rozumiemy, że się o nas martwisz, Osiem, ale musimy tam iść. Prawda, Profesorze?

Profesor przez sekundę stał wręcz sparaliżowany zapowiedziami. Ale jeżeli jego jedyny, kochany siostrzeniec jest tam, jeżeli tak mówi jego aparatura (a przecież jego aparatura nie może się mylić!), to nie ma sensu szukać gdzie indziej.

– Tak – odważył się więc, a jego brwi ścisnęły się walecznie. – Tak, musimy.