– Puszczaj mnie, ty przerośnięta gumo do żucia! – Profesor wymachiwał rękami i wąsami w bojowych gestach, gdy wielkie czarne łapy niosły jego i kota w powietrzu. – Co zrobiłeś z moim siostrzeńcem?!

Felix był zbyt zajęty rozglądaniem się za swoją magiczną torbą, żeby jeszcze poświęcać energię na szarpaniny – na próżno. Poza tym w pewnym momencie zatliła się w nim iskierka nadziei, że być może, jako więźniowie, trafią w to samo miejsce, co Poindexter i ich poszukiwania wreszcie dobiegną końca.

Z zagubieniem i bezradną ciekawością rozglądał się po mijanych z niezwykłą prędkością opustoszałych korytarzach, które zdawały się wysmarowane grubą warstwą obrzydliwej farby. To czarne coś było wszędzie.

Wreszcie nadeszła wyczekiwana chwila, gdy zatrzymali się, ich lot gwałtownie zmienił kierunek, a oni dwaj wylądowali plackiem na podłodze. Nawet nie zdążył oprzytomnieć po upadku, gdy czarne kraty zarosły przejście za nimi. Felix podniósł się, opanowując lekkie zawroty głowy, i rozejrzał się, czy jest tu ktokolwiek oprócz nich. Niestety, ostatnia nadzieja prysła, byli zupełnie sami.

Ani Poindextera, ani magicznej torby, pomyślał. Teraz dopiero kot poczuł, jak ogarnia go rozpacz.

Profesor podniósł się szybciej, prawdopodobnie dlatego, że był bardziej wściekły. Otrzepał swój biały fartuch i wrzasnął do jakiegoś wyimaginowanego punktu pod sufitem:

– Gdzie jest Poindexter, ty potworze?!

Bez odpowiedzi.

– Chyba nie ma nikogo oprócz nas w całym zamku – przyszło na myśl Felixowi.

– Pomijając to coś, to oczywiste – odpowiedział Profesor, jakby był zdenerwowany banalnością spostrzeżenia. – Jesteśmy tu jedynymi ludźmi, znaczy... człowiekiem i kotem, a liczb w zamku nie będzie. Jedynymi, rzecz jasna, nie licząc Poindextera – stwierdził, słysząc sygnały nadajnika, który był aktywniejszy niż kiedykolwiek. – On musi gdzieś tu być.

Kot zbliżył się do krat z niedowierzaniem.

– Gdzie są drzwi? – spytał, rozglądając się po krzywej sieci grubych prętów. – Przecież... Przecież dopiero nas tędy wrzucił, musiał być jakiś otwór!

– Otwór był, ale nie drzwi – powiedział Profesor z przekonaniem. – To stworzenie jest jakimś rodzajem samokształtującego się superorganizmu, który potrafi zmieniać bieżącą formę swoich komórek za pomocą siły woli. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

Samokształtującego się co? Felix powtórzył w myślach, nerwowo mrugając oczami. Jego ogon rozchlapał parę zielonych kropel osi X, przemykając z lewej na prawą i z powrotem z niezadowolenia, że znów nie zrozumiał czegoś istotnego, po czym spróbował dotknąć krat. Ku jego zdumieniu metal poruszył się, w okamgnieniu kształtując w kilka małych szczęk i kot aż wrzasnął, gdy ledwo udało mu się odskoczyć, ratując palce przed kilkoma chapnięciami.

Kot rozejrzał się dziko wielkimi oczami. To wszystko przypominało mu senny koszmar. Profesorowi tymczasem, jak teraz zauważył, najwyraźniej wystarczyło parę naukowych wyjaśnień, bo w tej chwili zajmował się w największym spokoju majstrowaniem w swoim nadajniku.

Ale gdzie może być Poinsy? rozmyślał kot smutno, przechadzając się dla odmiany w stronę przeciwną do zablokowanego wejścia. Ta ściana musiała oddzielać ich od wolnej przestrzeni, bo jaśniał na niej szary kwadrat małego okienka. Felix stanął w pewnej odległości przed nim, bojąc się zbliżyć do niepoznanych jeszcze krat i jedynie zadowalając powiewami delikatnego wiatru. Nie miał pewności, czy to zamek jest tak wysoki, że patrząc prosto przez otwór nie można było zobaczyć nic z zachwycającego Arytmetis, czy po prostu wszystkiego winne są te przeklęte smogowe chmury. Wreszcie zbliżył się krok do przodu, przysunął głowę bliżej do krat i spróbował spojrzeć w dół – nadal nic nie widać, wszystko tonęło w burej szarości.

Zdał sobie za to sprawę, że te kraty są inne – nadal nie próbują go atakować. Uśmiechnął się na myśl, że musiały to być zwykłe pręty metalowe, bo w innym przypadku prawdopodobnie straciłby ucho.

W takim razie może uda się je przepiłować?

Chwycił za swój mokry ogon i jednolicie czarne futro okazało się nie być futrem, a twardym szorstkim pilnikiem. Dobrze, że do tych sztuczek nie potrzebował magicznej torby. Po prostu... tak zawsze było. Zupełnie jakby był narysowany, a kreska rysownika zmieniała swoje znaczenie w zależności od tego, co się działo. Nie rozumiał, dlaczego tak jest, ale nie musiał, żeby teraz szybko odciąć dwa pręty, a następnie dwoma zamachnięciami przemienić ogon w lasso i zarzucić je na jedną z wielkich wystających kul. Teraz wystarczyło tylko przywiązać gdzieś drugi koniec i będzie można przedostać się na dach! A potem..?

Zanim zdążył szerzej się nad tym zastanowić, czy choćby zwrócić uwagę wiecznie zamyślonego Profesora na swój sukces, na okienny otwór spłynęła czarna smoła. Felix odskoczył jak oparzony. Tym razem jednak na tym się nie skończyło – czarna maź rozdzieliła się na część dolną i górną, wysunęła się ku nim, uniosła.

– Jesteś do mnie podobny... – powiedział potwór niespodziewanie i w tej chwili wyglądało to tak, jakby to okno do nich mówiło. Jego głos rozbrzmiał echem, którego w tak małym pomieszczeniu nie powinno być.

– Już raz dzisiaj słyszałem, że jestem do kogoś podobny! – odpowiedział mu Felix, rozeźlony. – I już drugi raz mi się to nie podoba! Nie jestem do nikogo podobny! Jestem jedyny w swoim rodzaju! Jestem kot Felix, a ty oddaj mi moją magiczną torbę!

– Nie mam zamiaru niczego oddawać, prędzej zabiorę wam jeszcze więcej – stwierdziło monstrum z bezczelną szczerością.

Profesor ostro oderwał się od pracy.

– To ty porwałeś Poindextera? – zapytał oskarżycielsko, nie oczekując odpowiedzi.

Skupiając się na obecności na oknie, podobnie zresztą jak Felix, staruszek nie zauważył, że coś zaczaiło się za jego plecami. Stwór bezszelestnie sięgnął do jego kieszeni i wyjął z niej nadajnik, a naukowiec zauważył subtelny ruch dopiero w momencie, gdy było już za późno.

– Ej, oddawaj to! – Odwrócił się z brodą zesztywniałą ze wściekłości, gdy małe urządzenie zawisło w powietrzu.

– Nie porwałem go. Sam do mnie przyszedł – wyjaśniła tymczasem czarna szczęka powoli, a nadajnik zamknął się w innej, podobnej. Przesiąknął czernią, przeciekającą przez nie na wylot, i został zmiażdżony jak wafelek. – Ja mu tylko nie pozwoliłem wyjść.

– Czego od niego chcesz?

– Wy również stąd nie wyjdziecie.

x x x

– Nie poskładałam mu tej maszyny z powrotem – stwierdziła Charysia głosikiem przypominającym ćwierkanie, niewiele po tym, jak czarnej istocie znudziły się jej fochy i postanowiła wrzucić ją z powrotem do celi.

– Och, doprawdy? – spytał jej przyjaciel w niedoli, udając zdziwienie i chichocząc cicho.

– No niestety – rozłożyła ręce niewinnie. – Ale za to zoptymalizowałam ekstrakcję ciągłych strumieni syntezowych, dzięki czemu po przekierowaniu domkniętych zestawów nierekurencyjnych z pobocznych formantów nadwymiarowych można było grać w Tetrisa.

– Och. – Poindexter podrapał się po głowie. – Próbowałem coś zrobić z tym, że współczynnik dyfrakcyjny wygenerowanych kryształów preprocesowych w warunkach ograniczenia dopływów strumieni syntezowych z pobocznych formantów przebiega zbyt niedeterministycznie, ale na wyższych wymiarach zawsze zdarzały się jakieś fluktuacje i sztuczna inteligencja duszków w moim Pacmanie nie działała jak należy.

Rzecz jasna jeszcze parę miesięcy temu, przed spotkaniem dziewczynki, mały naukowiec nie miał pojęcia zarówno o czymś takim jak Pacman, ani o Tetrisie.

– Ach, ten problem! – Klasnęła w dłonie. – Chodziło o niewystarczająco gęsty przepływ ładunków ujemnych między biegunami układu, co powodowało, że natężenie w obwodzie urządzenia w funkcji czasu dążyło do zera.

– No tak, znowu zapomniałem podłączyć kabel zasilający! Jak mogło do tego dojść? – Poindexter złapał się teatralnie za głowę, a potem oboje parsknęli śmiechem, aż chłopca rozbolał brzuch, a dziewczynka poczuła łzy na policzkach.

Dzieci uspokoiły się w końcu, łapiąc urywane oddechy i chwilę stały, patrząc na siebie w milczeniu. Niepisanym zwyczajem stało się okazjonalne drażnienie ich nadzorcy radosnymi kpinami z ich „obowiązków", co zawsze kończyło się jego hałaśliwą wściekłością, groźbami i chmarą czarnych macek sięgającą do nich ze wszystkich stron (po zwykłej, weselszej rozmowie zresztą też). Przyzwyczaili się już, że czarny stwór obserwował ich na okrągło, poświęcając im sto procent uwagi, nawet wtedy, gdy wszystko wydawało się wskazywać na to, że są zupełnie sami. Zawsze, a jednak... nie tym razem. Oboje nasłuchiwali, niemal oczekując w każdej chwili dudniącego głosu, który spadnie na nich na podobieństwo walącego się sufitu. Nic takiego się jednak nie stało.

Nastała niepewność i niepokój.

– Dlaczego... Dlaczego się nie odzywa? – dziewczynka pierwsza odważyła się przerwać ciszę, ale wciąż niezbyt głośno.

– Nie wiem – odpowiedział Poindexter. Jego sztywny głos brzmiał tak, jakby się zupełnie nie bał, ale było to mylne wrażenie.

– Przecież słyszy jak rozmawiamy. Zawsze słyszał... – Jego przyjaciółka rozejrzała się ostrożnie po umazanych czernią ścianach. – Jakby... Nie patrzy na nas?

Cisza.

– Wygląda to tak, jakby jego uwaga przeniosła się na coś innego – powiedział chłopiec, przykładając zwiniętą dłoń do ust.

– Myślisz, że... twój wujek już tu dotarł? – szepnęła ona. – Ojej, to byłoby wspaniale!

– Wydaje mi się, że wkrótce się tego dowiemy, Charysiu. – Uśmiechnął się, a dziewczynka dostrzegła błysk w jego wielkich okularach. – Masz jeszcze ten mikrokontroler elektrofalowy?

Miała, i nie tylko to. Technika obcego świata była dla niej nadzwyczajnie interesująca, dlatego dwie kieszonki w jej sukience były zawsze wypchane najróżniejszymi cewkami, układami scalonymi, kryształami zasilającymi, kabelkami do późniejszych analiz. (A przynajmniej dopóki ich właściciel nie zorientował się o rozmiarze kolekcji i nie wysypał większości z nich z powrotem na podłogę, obracając ją do góry nogami jak lalkę, ale w ciągu ostatnich parunastu godzin szczęśliwie nie miało to miejsca.) To było aż nadto, żeby w połączeniu z urządzeniem, ukrytym w fartuszku Poindextera, po skondensowaniu energii wytworzyć małe pole siłowe, które rozsunęło uśpione kraty.

– Nadal tego nie zauważa... – zdumiała się Charysia, przeciskając się przez otwór pomiędzy czarnymi kłączami.

– Więc lepiej się pośpieszmy, bo nie sądzę, żeby ten stan miał długo potrwać.

Wypadli na pokryty czernią korytarz i rozejrzeli się gorączkowo. W normalnych warunkach mieliby może z piętnaście sekund, ale ile mają teraz?...

– W prawo – rzucił Poindexter, prawie nieświadom tego, który kierunek wybrał. Bez oglądania się chwycił przyjaciółkę za rękę i ruszył na oślep najszybciej, jak był w stanie, tak że nogi Charysi ledwo dotykały podłogi.

Zatrzymali się dopiero za zakrętem, hamując ostro i wpadając jedno na drugie, gdy drogę zastąpił im mały oddział mechanicznych Zer.

– To więźniowie! Aresztować ich! – rozległ się metaliczny rozkaz.

– W lewo! – pisnęła Charysia i tym razem to ona pociągnęła chłopca tak, że frunął nad ziemią. To że mnożenie przez zero na nich nie działało, nie znaczyło, że mieliby szanse w starciu przeciwko tylu wrogom naraz. A tym bardziej, że mieliby na to czas.

Gonieni przez odgłos szczękania blachy przelecieli przez ostry zakręt, wybrali prawą stronę na rozstaju dróg, gdzie Poindexter próbował złapać oddech, ślizgając się na czarnej mazi minęli kolejny zakręt, wbiegli w długi, również ociekający śpiącą smołą, prosty korytarz... I wtedy, gdy ustały ostatnie hałasy za nimi, coś kolorowego mignęło im w jednym z pokoi obok. Coś żółtego.

Spojrzeli po sobie, myśląc, że być może im się przywidziało. Po tak długim odcięciu od świata człowiek jest bardzo wyczulony na drobne szczegóły, które w innej sytuacji pominąłby jako mało istotne.

Ale teraz oboje się cofnęli. Za otwartymi na oścież drzwiami komnaty lśniły pęki kryształowych kabli biegnących od sufitu prosto do centralnego punktu, gdzie tkwił mały, żółty przedmiot w czarne krzyżyki, zawieszony na czarnej, smolistej łapie. Kable wczepiały się w niego małymi metalowymi szczypawkami z każdej strony, jak pijawki, a ekrany w tle, ukryte za czernią i szkłem, ukazywały nieruchome obrazy – wyniki ich obserwacji.

– Czy to nie jest ta magiczna żółta torba twojego przyjaciela kota, o której mi opowiadałeś, Poindexter? – spytała Charysia cicho. Cały ten widok działał na nią niemal obezwładniająco.

– Nie ma wątpliwości, Charysiu – odpowiedział chłopiec, zlękniony. Kiedy Felix traci swoją magiczną torbę, wtedy nigdy nie może być dobrze. – Ale dlaczego...

Niespodziewanie dla niego Charysia rozpromieniła się.

– Szybko! Zabierzmy ją stąd i będziemy mogli ją zmienić w coś, co pomoże nam uciec i pokonać to coś!

Mały naukowiec odwrócił się do dziewczynki zaskoczony prostotą tego pomysłu. Szybko się jednak otrząsnął i mimo własnej niechęci musiał odpowiedzieć:

– To niemożliwe. Ona słucha tylko Felixa!

– Mnie też będzie! – odpowiedziała bez zastanowienia. – Umiem zhakować wszystko!

Poindexter miał odmienne zdanie, ale był zbyt zdezorientowany i zasapany, by wprowadzać dziewczynkę w magiczne zawiłości felixowej torby. Jakby tego było mało, zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, wielkie, ciemne, które trzymało przedmiot w powietrzu, poruszyło się.

– Biegiem! – krzyknął, nie mając pojęcia, dokąd mieliby uciekać. To monstrum było wszędzie. Jeśli teraz obudzi się na dobre...

– Okno! – Charysia wskazała na jedną ze ścian.

Faktycznie, niewielki otwór ukazywał szare niebo na zewnątrz. Do tego jako okno poza lochami nie sterczały w nim kraty, no i był wystarczająco duży, żeby mogli się przez niego dość łatwo przecisnąć.

Rozległ się tak znienawidzony przez dzieci tubalny głos, a kilka grubych czarnych nawarstwień podniosło i skierowało ku nim.

– Naiwne istoty! To już nie jest takie proste!

Poindexter przyspieszył kroku (choć nawet teraz ledwo czuł nogi) i nie czekając dłużej wcisnął guziczek na swojej piersi. Z biretu na jego głowie wysunęło się sporej wielości śmigło i natychmiast ruszyło do pracy. Chłopiec chwycił za rękę przyjaciółkę opadającą już z sił, która, jak tylko wzbili się w powietrze, uwiesiła mu się na ramionach, zdumiona i zachwycona. Kleiste macki nie były w stanie ich dogonić, gdy pędzili metr nad ziemią niczym ptak.

– Poindexter, ty latasz! Ja latam! Ojejku!

– Tak, sam to zbudowałem.

– Jakim sposobem ta czapka trzyma ci się na głowie? – spytała rzeczowo.

Chłopiec przysunął do siebie Charysię jak najbliżej, żeby zmieścić się w zbliżającym się prędko otworze, ona również przytuliła się do niego mocno... Sekunda, cień i wreszcie owiał ich ciepły wiatr szarych chmur, z których wyfrunęli na przestwór jasnego nieba, kilometry nad srebrzystymi budowlami miasta, śmiejąc się jak kilkanaście minut temu.

x x x

Wściekłe monstrum patrzyło dziesiątkami półpłynnych końcówek za odlatującymi uciekinierami, warknęło, a potem wróciło świadomością i uwagą do dwójki, która pozostała w zamku. Mógłby gonić za tamtą dwójką genialnych dzieci, mógłby, oczywiście... ale może wcale nie będzie to potrzebne?

– Ona słucha tylko Felixa – powtórzył cieknącymi ustami.

– Niestety – burknął Profesor i wybuchł: – Całymi latami kombinowałem, jak mam ją zmusić ją do wykonywania moich poleceń...!

– Profesorze! – przerwał Felix, wyczuwając jeszcze większe kłopoty.

– ...Ale ta głupia torba jest jak żywa i robi ci zawsze wyłącznie na złość! – krzyczał ze zjeżonymi wąsami. – Jeśli mnie nie udało się jej rozpracować, w takim razie nie uda się nikomu!

Czarne usta zamilkły i znieruchomiały, zostawiając ich chwilowo samych. Pozornie przynajmniej – starszy mężczyzna wciąż oglądał się na prawo i lewo, ze ściśniętymi brwiami, czując na siebie niewidzialne oczy porywacza i nie mogąc skupić na niczym innym. Felix wciąż stał zesztywniały pod zaklejonym oknem, patrząc z wyrzutem na Profesora i rozpamiętując to, co się stało. Czy byłby jakiś sens, żeby coś mu wypominać? Wyjaśniać?

On już taki jest. Nie zmieni się. Kot westchnął.

Po dłuższej chwili bezproduktywny niepokój ustąpił i, niezależnie od tego, czy było się teraz czego bać, czy nie, każdy z nich zajął się swoimi sprawami – Profesor zaczął konstruować jakąś maszynerię, która być może miała go wyciągnąć z tarapatów (Skąd on wytrzasnął te wszystkie elementy? dziwił się Felix, zerkając kątem oka na kolejny kawałek metalu, dośrubowywany do układanki lampek i kabli), a czarny zwierzak, cóż, oddał się temu, co najlepiej mu wychodzi w momentach najcięższej bezsilności, czyli wędrowaniem w kółko od ściany do ściany w skupieniu i rozmyślaniem.

Głupi kot, myślał tymczasem Profesor, również mając na niego oko, a jego wąsy wyginały się niczym sprężyny. Nie potrafił obronić się przed tą tępą żywą cieczą mając taką broń jak magiczna torba! I jeszcze pozwolił ją sobie odebrać! W złości wybełkotał jego wąsy wybełkotały pod nosem coś niezrozumiałego. Co to stworzenie zamierza z nią zrobić? Co za różnica! Tylko mnie się ona należy! Mnie! Muszę ją odzyskać!

Spojrzał krytycznie na swoje dzieło, które miało być prostszą wersją teleportu, który zostawili za sobą w kopalni. Banalna metoda przesyłania stanu atomów i przesyłania jej w formie informacji przez molekularny tunel czasoprzestrzenny – powinno się udać. Przeniesie się na drugą stronę krat, znajdzie magiczną torbę, a potem wyniesie się z zamczyska, tak. Wystarczy tylko trochę wzmocnić generator, przetestować poziom szczegółowości skanera... No i oczywiście włącznik zasilania, koniecznie trzeba dodać włącznik!

Przerwał oględziny, gdy poczuł na ramieniu coś chłodnego. I ruszającego się. W pierwszym odruchu pomyślał, że to jakiś duży owad, karaluch czy pająk, który spadł z sufitu obok jego ucha. Kiedy odwrócił głowę, aż się wzdrygnął – zobaczył małą gumowatą witkę wyrastającą z jego fartucha. Na jego oczach z sufitu skapnęła w to miejsce czarna duża kropla i czarne stworzenie urosło jeszcze odrobinę, absorbując ją.

– Podoba mi się to, że jesteś inteligentną istotą – powiedziała maleńka łodyżka do oniemiałego naukowca swym pełnym, groźnym głosem. – Pracuj ze mną, by przejąć władzę nad tym niezwykłym urządzeniem. Gdyby nam się udało, mógłbyś robić z nią wszystko, co ja bym mógł.

Urządzeniem? On mówi o magicznej torbie, zrozumiał Profesor. Nie wie nawet, że nie jest to maszyna!

– Profesorze, nie możesz! Nie ufaj mu! – odezwał się Felix, gdy zauważył, co się dzieje. Same te słowa sprawiły, że był jednocześnie wściekły, przerażony i zrozpaczony – bo dla Profesora mogły wydać się prawdziwe i przekonujące. W odpowiedzi przed jego nosem wyrósł nowy rząd grubych krzywych krat, który przycisnął go do ściany z dala od naukowca, ale i przed tym kot przewidywał jednak, że jego protesty na nic się nie zdadzą.

– Mógłbyś razem ze mną rządzić tym płaskim liczbowym światem, a także każdym innym, do którego tylko udałoby nam się otworzyć przejście.

– Rządzić światem... – rozmarzył się Profesor, nie dbając o swojego towarzysza, a jego oczy się rozjaśniły.

– Profesorze!...

– Potrzebuję twojego geniuszu. Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi nadać mojej formie trzy materialne wymiary i dotknąć stabilnych światów tej rzeczywistości. Być tu w całości, posiąść tę...

Dalsze słowa już nie docierały do Felixa. Czarna sieć przysuwała się bliżej i bliżej, pęczniejąc i odcinając dopływ światła. Nie miał dokąd odejść, a gdy próbował odepchnąć czarną maź, jego łapy się w niej zapadały. W pewnym momencie kot zdał sobie sprawę z dramatycznego faktu, że tkwi przygwożdżony na kilkunastu centymetrach kwadratowych między dwiema powierzchniami, jedną twardą, drugą giętką jak pulsujący ponton, że zbliżają się one do siebie wciąż bardziej i bardziej, a on nic nie może na to poradzić. Wziął duży haust powietrza (starając się wyprzeć z umysłu myśl, że może to być ostatni) i wrzasnął z całych sił:

– Ratunku!

Podejrzewał jednak, że pewnie nawet go nie słychać.

Minęła sekunda i całe powietrze, które dzieliłoby go od płynnego stwora, skończyło się. Felix zacisnął oczy i poczuł, jak czarna maź miesza się z jego futrem, przylega do jego skóry, a potem... wdziera się jeszcze głębiej. Ale nie przez uszy czy przez nos, ale... No właśnie? Kot nie potrafił tego określić. Miał poczucie, że przerażająca istota przepływa przez niego jak pomiędzy kartkami papieru, jakby czesała go olbrzymim grzebieniem, przechodzącym przez jego brzuch, głowę, ogon... Łaskotanie podobne jak wtedy w tamtym teleporcie, gdy jego ciało rozpadało się na pyłek, by zmaterializować się w innym świecie, ale teraz nie odważyłby się nazwać tego zabawnym.

Nagle poczuł chłód, świeży chłód powietrza z zewnątrz. Potwór w jednej chwili odstąpił od niego, rozszczepił się w rój węży, które wsiąknęły w krawędzie między ścianami, a uwolniony Felix spadł na cztery łapy.

Otworzył bardzo powoli oczy i wydał z siebie westchnienie zdziwienia. Dlaczego go wypuścił?

Wstał i bezsensownie obejrzał swoje łapy, ogon, dotknął uszu. Wszystko było w porządku, nic go nie bolało. Czuł się dobrze, ale... dziwnie.

Co się właściwie stało? myślał, roztrzęsiony.

Profesora nie było.