Poindexter i Charysia stali na jednej z majestatycznych kul mieszkalnych i wpatrywali się w zamek. Z tej strony, czyli z dołu, z bezpiecznej odległości kilometra, przypominał im trochę niezwykły tort usypany z marcepanowych kulek oblany gorzką czekoladą.
– Goniłby nas – stwierdziła dziewczynka zlękniona. – Dlaczego nas nie goni? Nawet tutaj nie dałby nam spokoju.
– Tak – powiedział jej przyjaciel tonem flegmatycznej maszyny. – To może oznaczać, że pan Felix i wujek już tam są. Zamknięci, tak jak my.
Charysia zsunęła się powoli z błyszczącej powierzchni. Obawiała się takiej odpowiedzi.
– Ale jak dostać się tam z powrotem, żeby nie dać się znowu złapać? – spytała, a w jej głosie zabrzmiał smutek. Tak bardzo nie chciała tam wracać. Poindexter zeskoczył niżej zaraz za nią. Kiedy patrzyła na jego wielkie, zawsze tak samo nieruchome szkła, odnosiła wrażenie, że chłopiec niczego się nie boi, choć podejrzewała, że tak naprawdę jedynie po nim tego nie widać.
Jeszcze ze dwa rozgałęzienia i będą na dole.
– Nie martw się, Charysiu – powiedział mały naukowiec, uśmiechając się do niej. – Coś wymyślimy. Już nas nie złapie.
Odwzajemniła uśmiech.
– Przede wszystkim musimy ich znaleźć – stwierdził, wpadając w zamyślenie. – W tej chwili nie wiemy nawet, gdzie są. Gdyby udało się skonstruować...
– Cześć! – Ktoś pomachał im z ziemi. Przyjrzeli się: była to liczba. Ósemka.
– O, cześć! – przywitała się Charysia radośnie, podczas gdy Poindexter zaniemówił, a jego okulary powiększyły się z wrażenia.
– Zobaczyłam, że coś wyleciało z zamku – zaczęła tłumaczyć chaotycznie liczba. – On tak nie lata, więc pomyślałam, że może to moi nowi przyjaciele, którzy dopiero tam polecieli, i że przyjdę się z nimi zobaczyć... Ale widzę, że jednak nie. Miło mi was poznać!
– Poindexter, to jest liczba Osiem. – Charysia zrobiła wprowadzenie. – Opowiadałam ci o nich, z paroma się przyjaźniłam, kiedy jeszcze... kiedy jeszcze było normalnie. Ósemko, to jest...
– Liczba? Jak to możliwe? – powtórzył chłopiec, przebiegając wzrokiem jej niezwykłą głowę. Pośrodku znajdował się otwór, wyżej dodatkowy otwór... Tak, Charysia opowiadała mu, tak, nawet sobie to jakoś wyobrażał, ale...
Ósemka westchnęła z uśmiechem. Zrozumiała, że jeśli chodzi o ludzi, widocznie będzie musiała się przyzwyczaić.
Jednocześnie coś do niej dotarło:
– Poindexter? Gdzieś słyszałam to słowo...
– Pewnie od twoich nowych przyjaciół, którzy tam polecieli – odgadła dziewczynka. – I naszych.
– Tak! Skąd wiedziałeś? Oni was szukali! Polecieli tam po was! A przynajmniej po ciebie – wskazała na chłopca, ciesząc się, że zaczęła rozróżniać ludzkie szczegóły. – A teraz oni są tam, a wy tutaj. Cóż za przemienność relacji wśród argumentów!
A potem przeniosła oczy na Charysię, w szczególności na jej włosy, koncentrując się na ich kolorze i długości. Przyszło jej nieśmiało na myśl, że być może wydarzył się kolejny zbieg okoliczności i ten oto człowiek jest tym samym, którego poznała niegdyś jej babcia, Jedenaście.
– Musimy zbudować jakiś mały system namierzający, żeby ich znaleźć. – Dziewczynka wróciła do kombinowania. – Ogólne znajdywanie istot z naszego wymiaru powinno wystarczyć. Poza tym przydałoby się coś do unieruchamiania tamtych robotów. I jakiś teleport, żeby...
– Może byłoby bezpieczniej, gdybyście schronili się u nas i tam spróbowali coś skonstruować? – spróbowała Ósemka, niespodziewanie pochłonięta pragnieniem przedstawienia nieznajomych babci.
– Myślę, że to dobry pomysł, Charysiu. – Poindexter zwrócił się do przyjaciółki. – Jeśli oczywiście to nie jest daleko. Nie mamy czasu, moi przyjaciele nas potrzebują.
– Wy, ludzie, niczego się nie boicie! – Ósemka aż podskoczyła z zachwytu. – To coś jest takie nieskończone, takie abstrakcyjne, takie... A wy po prostu chcecie tam wrócić, żeby uratować kogoś innego... A my liczby... Ja... Ja tak bardzo się boję. On by mnie pomnożył przez zero i... i...
– Nie martw się. – Charysia pogłaskała ją po zaokrąglonej głowie. – Zrobimy wszystko, żeby przepędzić stąd to monstrum. Prawda, Poindexter?
I chłopiec dopiero teraz, słuchając Ósemki i pytania dziewczynki, zdał sobie sprawę, jak bardzo poważna jest sytuacja. Przecież pojawił się tutaj tylko po to, żeby zabrać stąd przyjaciółkę, nie zastanawiał się wtedy nad resztą tego świata, nad tym, jak bardzo ten potwór mu zagraża, czy da się to zmienić. Tymczasem teraz... uratować ich wszystkich, pokonać tę wszechpotężną kreaturę? Zmienić coś. To byłoby bardzo niebezpieczne, pomyślał. Czy powinien ryzykować swój nieprzeciętny geniusz? Tak zawsze uczył go wujek – uważać na siebie, nie stawiać oporu, biernie wykonywać polecenia, czekać na ratunek ze strony jego lub pana Felixa... Czy on, małe dziecko z wielkimi okularami jest w stanie przeciwstawić się komuś stokroć potężniejszemu od Najwyższego Cylindera? Potężniejszemu od czegokolwiek co w życiu widział?
Dokończył z przekonaniem, opanowując lęk:
– Oczywiście! Zrobimy to razem, ty i ja, Charysiu.
x x x
Fala czarnej mazi poprowadziła starszego pana przez osmolone korytarze, między długimi, ciągnącymi się z sufitu kroplami, prosto do pokoju z tkwiącą w nim magiczną torbą. Profesor niemal uniósł się nad ziemię z radości na widok swojego wiecznego obiektu pożądania, przyszpilonego przez kryształowe kable i otoczonego ekranami rozświetlającymi mrok. I do tego eskortujący go wszechmocny stwór, który daje mu do niego pełne prawo i dostęp! Marzenie!
Na widok (pożądanych) gości, laboratorium wypełniło się światłem. Każdy z przezroczystych kabli zaczął lśnić. Naukowiec zauważył, że coś się w nich porusza... Jakaś ciecz? Czysta energia?
– Odebrałeś mu ją... – wydukał, nie wiedząc, co innego powiedzieć. Zrobił parę kroków w kierunku torby, nie mogąc oprzeć się chęci przyjrzenia się konstrukcji z bliska. Każdy z tych kroków zdawał się wciąż jeszcze zesztywniały ze strachu i niepewności, czy ten sen zaraz się nie skończy. Czy faktycznie nic mu nie grozi? Czy rzeczywiście wolno mu podejść tak blisko? Czy faktycznie to coś chce z nim pracować?
– Sprawisz, żeby ona mnie słuchała – zabrzmiał głęboki głos w odpowiedzi.
Zdumiewające, że jeszcze godzinę czy dwie temu ten głos wprawiał go w śmiertelne przerażenie.
– Gdybym wiedział, jak to zrobić, to już dawno byłaby moja – odpowiedział. Niby powtórzył to samo, co jakiś czas temu do niego wykrzyczał, jednak teraz zrobił to spokojnie, opanowując zdenerwowanie. Nie chciał rozgniewać otaczającego go czarnego tworu. W rzeczy samej z obawy, jednak już nie o własne życie, ale o utratę tej wielkiej okazji do pracy nad torbą. Razem z nim.
Oderwał wzrok od wiszącej przed nim magicznej torby i rozejrzał się już o wiele pewniej. W tle stał rozbudowany panel przycisków i pokręteł. Serce Profesora zabiło szybciej, ciekawość wzięła górę i znalazł się przy oprzyrządowaniu prędzej niż zdał sobie z tego sprawę. Te mierniki! Te próbniki! Gdyby mógł teraz zamontować je do magicznej torby...!
– Ale ty nie jesteś Felixem – mówiły dalej ściany. Głośny, ogłuszający dźwięk tych słów stopniowo przestawał przeszkadzać mężczyźnie.
– Nie, nie jestem. – Przez wąsy Profesora przebiegł elektryczny impuls złości. Wcale nie zamierzał wchodzić w skórę tego wstrętnego kota! Chodziło mu tylko o torbę, tylko o nią!
Profesor zobaczył, jak ciemne ramię dzierżące żółtą torbę obniżyło się, cała sieć kabli znalazła się razem z nią wśród kałuż na podłodze. Do magicznego przedmiotu podpłynęło kilka grubych smolistych węży i znów się to stało: czarne kształty rozpłynęły się powoli na jasnym materiale, wsiąknęły w niego i gęsta substancja przesączyła się przez torbę jak przez drobne sito.
Naukowiec rozpoznał: to samo, co przed chwilą działo się z Felixem.
– Co mu zrobiłeś? – spytał odruchowo. Z ciekawości, nie z troski.
– Chciałem go obejrzeć. Z bliska. Każdy atom jego ciała.
Po parunastu sekundach torba była czysta, pokryta jedynie swoimi zwykłymi, czarnymi krzyżykami.
– I teraz robisz to samo z magiczną torbą? – Profesor aż podbiegł do żółtego przedmiotu, a jego wąsy tryskały fascynacją. – Skanujesz ją? Poznajesz jej strukturę molekularną!
– Tak.
– Niezwykłe! Zdumiewające! Wykorzystujesz do tego swoją niestałą budowę, żeby wniknąć do przedmiotu i zbadać je co do pojedynczego atomu!
– Ja nie wnikam do niego, tylko przechodzę w wyższy wymiar, obok niego, żeby mieć swobodny dostęp do warstw niższego rzędu bez ingerowania w jego wnętrze.
– Zdumiewające! Genialne! Ty też jesteś geniuszem! Tak jak ja!
– Tak.
x x x
Ósemka nie była zaskoczona, kiedy jej babcia na widok dwójki nieznajomych podniosła się i z ogromną radością zakrzyknęła:
– Charysia! Jak miło cię znowu widzieć!
– Jedenaście! – odpowiedziała dziewczynka skacząc z radości.
– Nie sądziłam... Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę. Uciekłaś z pałacu? Jakim sposobem przeżyłaś? Minęło tak wiele czasu...
– Poindexter mi pomógł!
– Hmm... To dziwne. Mój podręczny skaner nie rozpoznaje materiału, z którego wykonane są ściany, jednak jego właściwości są zbliżone do berylu. – Przeczytał chłopiec z małego urządzenia z wielką anteną i monochromatycznym ekranikiem, które nie wiadomo kiedy i skąd pojawiło się w jego dłoniach. Srebrne ściany, gładkie meble wystające z tych ścian... – Więc tak właśnie mieszkają abstrakcyjne twory matematyczne! Wszystko w tym miejscu jest takie niezwykłe! Wreszcie zdał sobie sprawę, że skupia na sobie zainteresowanie całej reszty obecnych. – Aaa... Och. Dzień dobry pani!
– Ten potwór, on nie chciał nas zabić, tylko zmusić do pracy nad maszyną metamorfozy. Chce stać się trójwymiarową istotą, żeby w pełni przedostać się do tego świata, a potem do innych – wyjaśniała dziewczynka i dokończyła z dumą. – Ale my mu w tym nie pomożemy! I powstrzymamy go!
– Mam nadzieję, że tego samego chce od mojego wujka i Felixa – przyznał Poindexter. – Gdyby tak było, mielibyśmy czas, żeby ich uwolnić.
– To wszystko brzmi strasznie! – pisnęła Ósemka, trzęsąc się. Już dawno nikt w jej towarzystwie nie mówił tak często i tak dużo o mordercy Zer. Ledwo udawało jej się znosić te realizm tych historii, wychodzący daleko poza jej suche opisy podobne do zwykłych legend.
– Bo jest straszne, Ósemko – odpowiedziała jej babcia. – Ale unikając mówienia i myślenia o tym, będziemy warte tyle samo, co ułamki porastające nasze dachy, wiecznie ukryte i przestraszone. – Heh, gdybym jeszcze mogła chodzić...
Młoda liczba popadła w zamyślenie, podczas gdy dzieci zabrały się za wypakowywanie wszystkiego, co miały pochowane w kieszeniach. Druty, kryształy, narzędzia spawalnicze, oporniki, miniaturowy ekran...
– Tęsknię za swoim gabinetem w pałacu – westchnęła Charysia, widząc, jak mało drobiazgów udało im się zebrać. – Miałam tam swoje rzeczy, prototypy wynalazków, eksperymenty, zapiski z obliczeniami... A przynajmniej miałam kiedyś. Teraz pewnie nic się nie ostało.
– Ja nie miałem aż takiej różnorodności, kiedy wyjeżdżałem na stypendium na Wenus. – Poindexter zachichotał.
– No i miałam tam też ogromny bałagan. Tata nie byłby zadowolony... – Myśl o rodzinie sprawiła, że jej buzia na chwilę posmutniała, ale postanowiła o tym teraz nie myśleć. – Może nawet części wynalazków nie zniszczył, bo nie wyglądały jak wynalazki. Na przykład toster przerobiłam na przenośny zderzacz hadronów, dlatego wyglądał zupełnie jak, no cóż... toster.
– Przerobiłaś toster? – Chłopiec zainteresował się. – To w takim razie na czym piekłaś grzanki?
– Na karcie graficznej. To było bardzo ekonomiczne. Jednocześnie obliczenia na kilkunastu dużych macierzach i grzanki. No i było na niej dużo miejsca.
– Może przydało się wam kilka prostych albo cięciw? – zaproponowała Jedenaście. – To jedyne, co nam zostało.
– Lepiej nie – odpowiedziała Charysia, układając się na lśniącej, ciepłej podłodze, pomiędzy kilkoma kupkami różnych materiałów. – Obawiam się, że obiekty matematyczne są tak samo podatne na mnożenie przez zero jak liczby. Musimy opierać się na tym, co mamy.
Poindexter usiadł naprzeciwko, sięgnął po jeden z układów scalonych, ale mimowolnie zaczął przyglądać się dziewczynce. Patrzył, jak zabawnie wysuwa język w skupieniu, skręcając ze sobą dwa elementy, jak marszczy brwi nad błękitnymi oczami. Nie mógł uwierzyć, że obserwowanie jej sprawia mu co najmniej taką samą przyjemność jak własna praca. Nie chodziło nawet o jej przeuroczy wygląd czy piskliwy głosik – gdyby ktoś go zapytał, jak Charysia wygląda, to pewnie najpierw by się zdziwił, że kogoś może w ogóle interesować coś tak trywialnego, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, że ona w ogóle posiada coś takiego jak wygląd. I to niezależnie od tego, czy zapytałby go teraz, gdy miał ją przed oczami, czy dawniej, gdy wszystkim, z czego ją znał, były niekończące się hipotezy-polemiki matematyczne, które czytał jak listy.
Patrzył i nie mógł się temu nadziwić – odkąd pamiętał, zajmował się najróżniejszymi, tak poważnymi i trudnymi zagadnieniami i zawsze, dosłownie zawsze wszystko ostatecznie udawało mu się zrozumieć i poukładać, tymczasem teraz rozmyślał, rozmyślał i sprawa go przerastała, pomimo że dotyczyła tylko jednej malutkiej dziewczynki, w zasadzie takiej jak on. Chociażby to, że jest jego przyjaciółką, a jednak nigdy nie śmiałby zrobić jej na złość czy oszukać, jak często zdarzało mu się z innym przyjacielem, panem Felixem. Gdy tylko zaczynał myśleć, że coś rozumie, już coś się komplikowało, wychodziły jakieś sprzeczności – widział, jak mądra jest Charysia, jaka odważna, jaka silna (słyszał, jak głośno potrafi wrzeszczeć), a jednocześnie im bardziej to widział, tym mocniej potęgowało się w nim pragnienie obrony jej przed każdym niebezpieczeństwem, jakby była bezbronnym zwierzątkiem. Chciał jej imponować, pokazywać, że bardzo dobrze wszystko potrafi, jak dużo wie, ale nigdy nie życzyłby sobie, żeby czuła się gorsza od niego. A kiedy opowiadał jej o swoich wynalazkach i okazywała mu uznanie, nie był dumny i pewny siebie, jak wtedy, gdy chwalił go pan Felix czy wujek, ale onieśmielony i rozkojarzony. Tak straszliwie rozkojarzony, że czasem nie był w stanie opowiadać o tym, jak działają, bo gubił się swoich własnych konstrukcjach! Rozkojarzony i do tego szczęśliwy, jak gdyby stało się coś bardzo specjalnego, pomimo że jest przecież geniuszem i zawsze wszystkie jego dzieła są doskonałe! Kiedy pokazywał je jej, odnosił wrażenie, że są fantastyczne tylko dlatego, że podobają się jej, że tylko dlatego warto było je budować. A przy tym to w ogóle nie tak, że przez to wydawały mu się gorsze, bo jednocześnie czuł się jeszcze bardziej zdolny, błyskotliwy i wyjątkowy!
Chłopiec spuścił wzrok z powrotem na kolorowy element, który trzymał w dłoniach – jakie to szczęście, że teleportacyjna ekstrakcja niezmienników atomowych nie jest tak skomplikowana i podchwytliwa, jak to niejasne, wewnętrznie rozbieżne, determinujące tysiące punktów widzenia, wielowymiarowe coś.
x x x
Profesor jeszcze nigdy nie widział takich urządzeń. Nie takich gigantycznych, takich złożonych, takich potężnych... Każdy, nawet najbardziej szalony, który dotąd sam skonstruował, przypominało teraz prostą, bezpieczną zabawkę dla dzieci. Przewody, ciągnące się na długie metry dookoła niego i wspinające się wysoko pod niewidoczny sufit, nie były w stanie pomieścić mocy dostarczanej z generatorów, pozwalając jej wylewać się w postaci hałaśliwych błyskawic. Stary naukowiec odnosił wrażenie, że ta jedna koścista konstrukcja przerosłaby całe jego obserwatorium. Czy sam potrafiłby zbudować coś tak... przerażającego? Czy odważyłby się?
Gdzieś w połowie wysokości owej konstrukcji, w sieci jej metalowych gałęzi, kotłowała się czarna istota i Profesor już potrafiłby powiedzieć, jaki był jej zamysł.
To coś zdecydowanie nie miało przed tym oporu. Brało wszystko, co mu się należy (albo i nie), wszystko, co jest w stanie wziąć, czego jest w stanie sięgnąć, wykorzystując pełnię swego geniuszu, nie oglądając się na nic. Profesor patrzył na zachodzące przed nim zjawiska z podziwem. Też powinien być taki bezwzględny, zimny, absolutnie skoncentrowany na celu. Jak w ogóle chciał cokolwiek osiągnąć bez tego? Przejąć władzę nad magiczną torbą, wiecznie ustępując przed własnymi ograniczeniami, nigdy nie osiągając stu procent potencjału, zawsze popełniając te same głupie błędy i pozostawiając temu tępemu kotu furtkę do ucieczki. Nawet kiedy już udawało mu się stworzyć idealną, niezniszczalną maszynę zagłady, okazywała się ona w gruncie rzeczy praworządna! W gruncie rzeczy praworządna! Jego maszyna! Tak praworządna, że sama mu się sprzeciwiła i nie pozwoliła skrzywdzić Felixa!
Brwi u szczytu sinej obwódki oczu zacisnęły się w złości. Dzisiaj koniec z tym. Profesor dobrze wie, czego chce i nigdy więcej nie pozwoli, żeby cokolwiek stanęło mu na drodze. Dziś zdobędzie kontrolę nad magiczną torbą i nie pozwoli, by cokolwiek czy ktokolwiek stawał mu na drodze. Jeśli ktoś spróbuje – on go zdepcze, tak jak zrobiłoby to wielowymiarowe stworzenie, by wreszcie on, Profesor, najinteligentniejszy konstruktor świata, dostał to, co ma dostać! Zdobędzie magiczną torbę ze sztuczkami, przy jej użyciu, przejmie władzę nad światem, a potem ruszy na podbój innych rzeczywistości.
x x x
„Czy z wujkiem wszystko jest w porządku?" rozmyślał Poindexter, ostatni raz upewniając się co do ustawień przycisków, które niedawno wprowadził. O Felixa nie martwił się aż tak bardzo – odważny i pełen energii kot miał dużo większe doświadczenie z sytuacjami beznadziejnymi i wydawało się, że nic już nie zrobi na nim wrażenia, nawet kiedy nie ma przy sobie swojej magicznej torby. Ale Profesor... Z pewnością jest przerażony położeniem, w którym się znalazł, podobnie jak Poindexter był wtedy przez pierwsze kilka dni i... podobnie jak jest teraz. Pierwszy raz zdarzało się, żeby to on miał ratować swojego starego wychowawcę, nie na odwrót. Z jednej strony było to coś, co w jakiś sposób budziło w nim nadzieję i wiarę w siebie, z drugiej strony... nie wiedział, czy czasem go nie przerasta.
– To istny scyzoryk MacGyvera – zachichotała Charysia, przerywając jego rozmyślania. Właśnie skończyła porównywanie wzorów molekularnych wyodrębnionych z obrazów interwymiarowych wszystkich swoich przyjaciół. Teraz, od paru chwil po cichu przyglądała się, jak z niedużej maszynki do teleportacji kolejno wystrzeliwuje laser, rozwija się kolorowa bańka pola ochronnego, generuje się pisk ultradźwięku...
– Och... – Poindexter otrząsnął się z zamyślenia. – Czyj scyzoryk, Charysiu?
Dziewczynka zdumiała się. Naprawdę istniały czasy, kiedy MacGyver jeszcze nie istniał?
Czym prędzej wyciągnęła swoje dzieło: odbiornik z systemem namierzania. Biały, płaski, o gładkiej obudowie zdumiewająco nie przypominał osłon dla elektroniki znanych Poindexderowi.
– Jego celem są obiekty ze wzorcem podobnym do naszego. Niby łatwiej byłoby ustawić, żeby odrzucał wzorce należące do liczby, ale... naprawdę nie wiem, czym jest to czarne coś. Równie dobrze może pochodzić z innej rzeczywistości, tak jak my.
– Moim zdaniem jest tak na pewno! – wtrąciła Ósemka.
Ekran urządzenia Charysi wyświetlał długą listę grup czterech liczb – pierwsza z nich była stała i pokazywała jedynkę lub minus jedynkę, natomiast pozostałe cały czas zmieniały się w rytmnie co pół sekundy, aktualizując swoją wartość co do kilku miejsc za przecinkiem. Dziewczynka przesunęła suwak na ekranie dotykowym i skupiła się na jednej pozycji na liście. Wyglądało na to, że teraz będą musieli się rozstać.
– Jesteś pewna, że nie chcesz iść z nami? – zapytała Ósemkę wprost. Młoda liczba przez ostatnie kilka minut wydawała się bardziej zdenerwowana niż zazwyczaj, choć nikt nie wspominał już o tym, co może się w zamku. Dziewczynka odnosiła wrażenie, że chce ona coś powiedzieć, ale nie może się zdecydować.
– Nie, nie... Ja... – Słysząc pytanie, Ósemka zdenerwowała się jeszcze bardziej i spuściła wzrok.
– A ja myślę, że chcesz iść – odezwała się Jedenaście bez nacisku. – Że jakaś część ciebie chce, choć pozostała się boi.
Ósemka spojrzała na swoją babcię, ale nadal milczała. Strach obezwładniał ją i oślepiał. Chciała iść, ale... jak? Zamek, odkąd przestał być środkiem osi współrzędnych i został wypchnięty poza świat matematyczny, nie mieścił się już w jej wyobraźni, nie istniał. Bezpieczna strefa stała się rozumieniową dziurą, wypaczeniem, które nie mogło się wydarzyć.
A do tego jeszcze te straszne roboty...
– My też się boimy, Ósemko – przyznała Charysia. – Ale jak będzie nas więcej, to nie będziemy się bać.
– Ale ja... – Westchnęła przykro. – Ja nie mogę...
– Nic nie szkodzi, pani Ósemko. – Poindexter pogłaskał ją po głowie. – I tak bardzo dużo nam pomogłyście.
Liczba uśmiechnęła się lekko, ale jej wzrok wciąż skakał nerwowo po twarzach dzieci, jakby chciała wydusić z siebie coś jeszcze. Nie wydawało się, żeby ta kwestia miała prędko dać jej spokój.
– Teraz myślę, że najwyższa pora iść – westchnęła Charysia mimo wszystko. – Poindexter, polecimy znowu twoim śmigiełkiem?
x x x
Dziewczynce trudno było ukryć, że latanie ponad srebrno-zielonymi landami Arytmetis sprawia jej niesamowitą frajdę. W rzadkich chwilach, gdy Poindexter ostrożnie się do niej odwracał, widział na jej twarzy ogromny uśmiech i błysk w błękitnych oczach. Zapominała o całym świecie i była po prostu szczęśliwa jak zwyczajne kilkuletnie dziecko.
– Kiedy już wrócimy do naszego świata, to zabiorę cię do wesołego miasteczka – mówiła radośnie, kiedy lądowali na parapecie podobnym do tego, znad którego wtedy wystartowali. – I pokażę ci kolejkę górską.
Wskoczyli na ciemnego lochu i pozwolili się prowadzić przez zmieniające się cyferki na ekranie. Charysia skonstruowała to tak, żeby każda z wartości odpowiadała na współrzędne odległości (co wzbudziło uznanie obu liczb) i teraz oboje widzieli, że każda z nich wyraźnie się zmniejszyła. Nie byli pewni, czy powinni cicho się skradać czy spieszyć w trosce o czas. Coś mówiło im, istnieje szansa, że monstrum zignoruje ich podobnie jak poprzednim razem, jednak nie mieli ochoty ryzykować. Coś mówiło im, istnieje szansa, że monstrum zignoruje ich podobnie jak poprzednim razem, jednak nie byli w nastroju do ryzyka, więc skończyło się na powolnym spacerze pośród niepokojących czarnych plam na ścianach – aż do pewnych drzwi...
– Odległość jednego z pasujących wzorców bardzo zbliża się tutaj do 0-0-0 – powiedziała dziewczynka. – Zdaje się, że któryś z naszych przyjaciół powinien być w tym pokoju...
Mały naukowiec zbliżył się do wejścia.
– Mam dziwne wrażenie, że kiedyś już tu... – zaczął i urwał. – Ojej, to wujek!
Tak, to była właśnie ta sala, właśnie to laboratorium. Ta, w której niedawno dzieci widziały magiczną torbę utkwioną między pękami błyszczących kabli. Teraz widziały tu Profesora pracującego ramię w ramię ze swoim nowym mentorem, smolistą kreaturą niszczącą matematyczny świat.
Profesor odwrócił się w stronę znajomego głosu, zaskoczony, ale nie rozproszony.
– Wujku, nie pomagaj mu! – zawołał chłopiec, zdezorientowany i przestraszony. – On jest zły! Więził nas! – Ani on, ani ona nie rozumieli, co się dzieje, dlaczego wąsaty staruszek nie ucieka i czy w związku z tym oni sami nie powinni czasem stąd wiać. W szczególności interesowało to Charysię, która w przeciwieństwie do swojego przyjaciela mniej skupiała się na Profesorze, a więcej na rozglądaniu się za znienawidzonym czarnym ruchem. Zamiast tego zobaczyła skomplikowaną maszynerię i... coś w jej wnętrzu.
Wreszcie Poindexter trafnie odczytał sytuację – tam gdzieś wciąż jest magiczna torba!
– Poindexter! – zakrzyknął naukowiec, przerywając pracę i widząc dwójkę zdumionych dzieci w drzwiach. Cały czas tak samo spokojny i skupiony, jakby nie działo się zupełnie nic nadzwyczajnego. – Dobrze, że wreszcie się znalazłeś. Ja... mam coś ważnego do zrobienia... Co to za dziewczynka?
Ale na odpowiedź nie było już czasu – czarne kły i macki poruszyły się na ścianach, na podłodze, na każdej płaskiej powierzchni, podnoszące się wypustki odwróciły ku małym nieproszonym gościom i to wystarczyło, żeby dzieci w panice zerwały się do dzikiego biegu przez korytarze. Gęste długie węże chciały się złączyć ze sobą, by runąć za uciekinierami całą falą, ale... nie mogły, coś je powstrzymywało. Ruch nie przybierał na szybkości, a czarne powolne kształty tłoczyły się niezdarnie i z jakimś bólem, jakby nie mogły się dobudzić. Tym bardziej niezdarnie, im bardziej czas uciekał, a ich wspólny mózg wpadał we wściekłość.
– Nie widzę ich. Nie mogę... – zawarczał stwór, ciszej niż poprzednio, podnosząc się wraz z paroma kablami z platformy metr nad głową Profesora. – Nie mogę, transformacja jest już rozpoczęta... Nie jestem... Żołnierze! Grghh! Łapać ich! – Wtedy dopiero nieco się uspokoił, a jego czarne niezliczone kończyny zaczęły odnajdywać w swoim ruchu jako taką harmonię. I wtedy dopiero wpadł na oczywisty wniosek. – Łapać... Albo... Idźcie na nich czekać. Przecież wiem, dokąd zmierzają...
Profesor wpatrywał się w wyczerpanego stwora i odnosił wrażenie, że już nawet samo wysłanie mentalnej komendy do jego robotów sprawiło mu pewien trud. Jego podwładni również zjawili się sporo później niż mężczyzna się spodziewał.
– Nie wolno ci zrobić mu krzywdy! – odezwał się twardym tonem do czarnej kreatury, dostrzegając długie lance w ich mechanicznych łapskach. Może i służyły tylko do mnożenia, na które ludzie byli niewrażliwi, ale wolał się upewnić.
W ogóle jak to możliwe, że mnożenie przez takie zero działa? przebiegło mu wtedy nagle przez myśl. Pierwszy raz uderzyło go to jeszcze przy bramie do pałacu, przy tamtych strażnikach, gdy do niego strzelili, ale to nie była pora na rozmyślania... Pod wpływem znajomego widoku wątpliwości powróciły. Do mnożenia potrzebna jest liczba. Ci strażnicy przecież do nich nie należą. Przed oczami stanęła mu Ósemka z jej charakterystycznym kształtem głowy, który jednoznacznie mówił o posiadanej przez nią wartości. Tutaj nie było mowy o niczym takim – te roboty to zwykłe kanciaste pudła o kanciastych głowach. Czyżby to na tym polegała ta kradzież mocy Zer, o której liczba wspominała? Coś tak sztucznego, że nawet nie trzeba być liczbą, by móc jej używać?
– Zgoda – padła odpowiedź, kiedy zamyślony Profesor niemal zupełnie już zapomniał, o co w ogóle pytał. Nie dało się określić, czy ta długa cisza była spowodowana zmęczeniem czy ostrożnym rozważaniem pytania. – Zamknę ich z Felixem, żeby nam nie przeszkadzali, i nic mu się nie stanie.
Staruszek wysłuchał odpowiedzi, a potem pomyślał o metalowych żołnierzach, po których pozostało już jedynie odległe szczękanie zbroi. Czy potwór udzieliłby mu wyjaśnień, gdyby go o to zapytać? Niby czuł się już wystarczająco bezpiecznie, jednak coś powstrzymywało go przed zapytaniem o najtragiczniejsze wydarzenie Arytmetis. Może w ogóle nie powinien interesować się tymi rzeczami?
Ale gdyby tak przyszło mu do głowy skonstruować coś podobnego... Matematyczne operacje zamknięte w małym obwodzie – jak by to mogło wyglądać?
Tymczasem kable na górze znów się poruszyły. W myślach, przebiegających całą czarną masę niczym prąd, odbijało się dramatyczne „wujku, nie pomagaj mu!" i teraz zaczęło nabierać nowego znaczenia, nowej wartości semantycznej. Odezwało się nowe uczucie, którego dotąd jeszcze nie znał i nie odczuwał, nie w stosunku do istot żywych, do tak banalnych i zbędnych jak trójwymiarowe płaszczaki, nie wobec relacji między nimi. Ciekawość.
– Dlaczego on nazwał ciebie wujkiem? – Głos, który się odezwał, był zaskakująco inny, wyższy. – Masz na imię Profesor. Posiadasz różne formy?
Cóż za dziwaczne stworzenie! – pomyślał naukowiec, zaskoczony.
– To mój siostrzeniec – wyjaśnił, jakby rozmawiał z dzieckiem. – Wolno mu tak do mnie mówić.
– A tamto drugie stworzenie? To też twój siostrzeniec?
– Nie. – Zmarszczył czoło, uciekając wzrokiem na klawiaturę. – Ale jej też nie rób krzywdy, kimkolwiek jest.
– Jej. Nie „jemu" – powtórzył stwór piskliwie. – A tamten czarny, porośnięty ułamkami?
Profesor zastanawiał się chwilę, ale tylko z powodu niecodzienności opisu.
– Masz na myśli Felixa? Z nim możesz zrobić, na co masz ochotę.
Czarny kształt otoczony stalowymi igłami uniósł swoją nową, okrągłą górną część, a spomiędzy jej czarnych, cieknących warstw wyłoniły się kły nieforemnych białych trójkątów. Rozległ się powolny, mokry i najobrzydliwszy śmiech, jaki kiedykolwiek Profesor słyszał.
x x x
Spanikowanym dzieciom nawet nie przeszło przez myśl roztrząsanie przewidywalności swojego manewru. W typowym dla siebie ostatnimi czasy tempie pokonali dwieście metrów korytarzy i sześć zakrętów.
– Coś strasznego musiało się przytrafić twojemu wujkowi! – mówiła Charysia, z trudem łapiąc oddech i rozglądając się chaotycznie na wszystkie strony, zwłaszcza z tyłu. – On mu pomaga! A przecież na pewno wie, co zrobił! Czyżby udało mu się przejąć władzę nad jego umysłem?
– Niestety, Charysiu, obawiam się, że z moim wujkiem wszystko jest w jak najlepszym porządku – wytłumaczył chłopiec wyraźnie zakłopotany. – Po prostu jak zwykle stracił głowę dla magicznej torby mojego przyjaciela.
– Naprawdę? – Charysia była w szoku. – Więc... Więc co teraz?
– Nie wiem. Musimy jakoś uświadomić mu, że to, co robi, jest złe i niebezpieczne.
