34. CZAS WSPOMNIEŃ


Gdy Hermiona sprawdziła zegarek, okazało się, że dochodziła północ. Leżała w swoim łóżku w dormitorium i chociaż chciała zasnąć, jakoś nie mogła. Zeszłonocny koszmar był po prostu straszny i niespodziewany. Od dawna nie śniła o niczym okropnym, że teraz mocno to przeżyła. Co prawda, postanowiła zaakceptować swoją przeszłość i wspomnienia, ale to nie sprawiło, że ból zniknął. W ciągu dnia miała całkiem sporą kontrolę nad własnymi emocjami, ale w nocy była praktycznie bezbronna i narażona na atak.

Westchnęła i usiadła na łóżku. Najwyraźniej nie dane jej było zaznać dziś wiele snu. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Następnie rozsunęła kotary łóżka. Sypialnia była pogrążona w ciemności, a jedynymi dźwiękami, jakie mogła usłyszeć, były ciche pochrapywania i oddechy współlokatorek. Nie mają problemów ze snem, podsumowała. Nigdy nie przyszło im się martwić o odwiedziny martwych przyjaciół.

Sięgnęła pod poduszkę i wyciągnęła różdżkę. Założyła kaburę na prawe przedramię i z orężem w dłoni podeszła do łazienki. Weszła do środka i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Zdecydowanie nie chciała narobić hałasu i obudzić koleżanek, dlatego też nie zawracała sobie głowy zapalaniem światła. Wzmocniła uchwyt na różdżce i skoncentrowała się na swojej magii. Natychmiast wyczuła wpleciony w mentalny warkocz czarny splot. Twór Ignotusa Peverella nadal wywoływał w niej niepokój. Nie była zadowolona, że miała tak bliską styczność z czarną magią, mimo że stanowiła ona najprawdopodobniej klucz do podróży w czasie. Sięgnęła po obcą moc i pozwoliła jej się owinąć. Opatulona, automatycznie wyczuła magię strażniczą Hogwartu. Zamknęła oczy, wzmogła koncentrację, a następnie obróciła się w miejscu. Z cichym trzaskiem opuściła szkołę.

Nie uniosła powiek, nawet kiedy się aportowała. Wokół było chłodniej, aniżeli w dormitorium i inaczej pachniało. W powietrzu unosił się wilgotny, ziemisty zapach rozkładających się liści. Zawiał też delikatny wiaterek, niosąc świeży zapach drewna i pobliskich drzew. Powoli otworzyła oczy. Chociaż było ciemno, mogła dostrzec czarne kontury jodeł. Gwiazdy migotały i oświetlały małą polanę, na której się zmaterializowała. Liście szumiały, poruszane przez wiatr, a mech, który porastał ziemię, był mokrawy i miękki w dotyku. Hermiona wzięła głęboki oddech i przez moment rozkoszowała się samotnością. W tej chwili była daleka od wszystkiego, co tak okrutnie wracało, aby ją dręczyć. Wylądowała w lesie na północy Anglii. To nie był pierwszy raz, gdy tutaj przybyła.

Zadrżała, kiedy ponownie została owiana wiatrem, bowiem nie miała na sobie nic poza ulubioną piżamą. Machnęła różdżką i przetransmutowała sobie ubranie na coś cieplejszego. Na nogach miała teraz ulubione jeansy, zaś bezrękawnik zamieniła na obcisłą białą bluzkę z czerwonymi rękawami. Z przyjemnością przesunęła palcami po materiale spodni. Był cholernie znajomy, podobnie jak zresztą polana.

Zrobiła kilka kroków naprzód, a następnie się zatrzymała. Przykucnęła, wyciągnęła dłoń ku ziemi i dotknęła mchu. To właśnie tutaj, miała stuprocentową pewność. Tu rozłożyli namiot, który był ich domem przez prawie dwa lata. Uciekali od dawna, zawsze we troje. Nieustannie poszukiwali nowego, bezpiecznego miejsca na nocleg, a potem rzucali różnorakie zaklęcia ochronne.

Ciągle byli w ruchu.

Zacisnęła dłoń i poczuła pod palcami ziemię. Tutaj po raz ostatni razem byli szczęśliwi.

Wstała i omiotła drzewa wzrokiem. Wciąż nurzały się w ciemności. Przyjaciele byli ostatnią cząstką rodziny, jaka jej pozostała. Kiedy rozbijali namiot, chociaż nikt o tym nie mówił głośno, wiedzieli, że to ostatni raz, gdyż ostateczna bitwa niebłaganie się zbliżała. Hermiona wciąż drżała, wracając wspomnieniami do tamtego pamiętnego dnia. Nie miała żadnej nadziei, bowiem żyła w przekonaniu, iż nawet jeżeli zwyciężą i wszystkich ocalą, ona skończy marnie, na zawsze pogrążona w ciemności. Obawiała się najgorszego, ale przynajmniej nie była sama. Chłopcy zawsze jej towarzyszyli, służyli wsparciem, razem się śmiali i płakali. Jakkolwiek zła była sytuacja, przynajmniej czerpała trochę pociechy ze świadomości, że cokolwiek się stanie, z pewnością podzieli los przyjaciół.

Stała na polanie, ubrana w dokładnie te same ubrania, co w dzień decydującej bitwy i czuła się osamotniona.

Uniosła rękę, wciąż zaciśniętą w pięść. Przez chwilę patrzyła na ziemię, a następnie otworzyła dłoń i wiatr zrobił swoje. Po raz ostatni omiotła polanę wzrokiem, nadal skąpaną w świetle słabych gwiazd.

– Strasznie za wami tęsknię – wyszeptała, po czym przywołała swą magię, dotknęła czarnego splotu i się deportowała.


Tom oparł się plecami o regał. Ziewnął ze zmęczenia i powoli zamknął leżącą na kolanach książkę. Wciąż nie mógł uwierzyć, że dał się omotać szlamie, która odciągnęła go od pierwotnych planów. Odkąd pojawiła się w Hogwarcie, wzbudzała jego zainteresowanie i w pewnym momencie po prostu zawiesił poprzednie projekty. Jak mógł być równie głupi? Jakim sposobem rozwinął w sobie podobną obsesję? Teraz napawało go to najprawdziwszym obrzydzeniem.

Wstał z podłogi i odłożył lekturę na właściwą półkę. W tej chwili okupował dział ksiąg zakazanych. Zakradł się do strzeżonej strefy, aby bez przeszkód pomyszkować wśród zbiorów. Wciąż miał problem do rozwiązania, czyż nie? Rozmowa, którą odbył ze Slughornem przed przerwą świąteczną, była pouczająca, ale, prawdę powiedziawszy, prowadziła do niczego. Sprawdził zegarek i ponownie ziewnął. Dochodziła pierwsza w nocy. Najwyraźniej problem będzie musiał poczekać, pomyślał, wychodząc z biblioteki. Nie chciał znów zostać przyłapany na łamaniu ciszy nocnej. Mimo że był wszak prefektem i nauczyciele darzyli go sympatią, nie wiedział, czy zdołałby się wykręcić z nielegalnego nawiedzania działu ksiąg zakazanych. I z pewnością wolał uniknąć następnego szlabanu. Ten od McGraya w zupełności mu wystarczył.

Oszczędziwszy sobie kłopotów, ze spokojem wrócił do pokoju wspólnego. Wciąż był zirytowany brakiem postępów i dotychczasowym czynnikiem rozpraszającym. Zmarnował na Hermionę cholernie dużo czasu. Gdyby nie dał się omotać, posunąłby się znacznie dalej. Może nawet stworzyłby już pierwszego horkruksa. Oczywiście, wykazał się fenomenalną głupotą i przez kilka miesięcy pozwolił się karmić kłamstwami.

Mimowolnie wrócił myślami do dnia, w którym poznał prawdę o jej odrażającym pochodzeniu. Parszywa szlama!, podsumował ze złością i zacisnął dłonie w pięści. Nie tylko spędzał z nią czas, ale przecież również się dotykali, całowali, a nawet...

Nie, wolał unikać grząskiego gruntu. To po prostu obrzydliwe. Cały czas dobrze wiedziała, kim w rzeczywistości jest i taiła najważniejszą informację. Ludzie jej pokroju byli nawet gorsi od mugoli, bo ci, chociaż ohydni, nie próbowali zepsuć czarodziejskiego świata swoją brudną obecnością. Szlamy to najgorsze, co mogło się przytrafić magii. Od wieków osłabiały czarodziejską krew, odbierały niewinność i zachowywały się destrukcyjnie. Czemu niektórzy wybierali ślepotę, zamiast natychmiast zająć się zagrożeniem? Zamiast tego, z radością powitali w swoim kręgu to plugastwo, nie przewidując, że szybko zostaną przytłoczeni jego liczbą. Jeżeli nie podejmie się zawczasu odpowiednich kroków, magiczny świat zostanie skazany na zagładę. Jakim sposobem ludzie nie zdawali sobie sprawy, że szlamy trzeba powstrzymać, zanim będzie za późno?

Sęk w tym, że czarodzieje byli nieświadomi najważniejszego. Tom miał szerszy pogląd na sprawę, ponieważ wychował się wśród mugoli, ot ohydnych stworzeń. Szlamy były zdecydowanie gorsze i nie powinny mieć prawa zaistnieć w czarodziejskim świecie. W rzeczywistości można ich przyrównać do trawiącego wszystko na swej drodze raka, którego należy się pozbyć, aby przeżyć.

Tom w swej nieświadomości otworzył się na jedno plugastwo, które ostatecznie miało nawet czelność kpić z jego własnego pochodzenia. Musiał stłumić swą magię, gdy przypomniał sobie, co Hermiona śmiała powiedzieć na temat jego ojca. Jakim prawem mu się postawiła? Był przecież spadkobiercą najszlachetniejszej i najstarszej czarodziejskiej rodziny. Powinna być mu wdzięczna, że w pierwszej kolejności chciał spędzać z nią czas.

Z drugiej strony, wciąż nie wiedział, w jaki sposób posiadła wiedzę na temat Riddle'ów. Kiedy przyszło co do czego, poświęcił naprawdę wiele, żeby dobrnąć do prawdy.

Odkąd dowiedział się, że jest czarodziejem, pragnął dokładniej zbadać swe korzenie. Jakimś cudem wiedział, że nie jest zwyczajnym przeciętniakiem i żywił głębokie przekonanie, że przynajmniej ojciec był wyjątkowy, a matka nie potrafiła czarować. Jeżeli władała różdżką, to dlaczego wałęsała się po londyńskich uliczkach i żebrała o pomoc od ludzi? Wystarczyło kilka sprytnych zaklęć, żeby poprawić swoją sytuację, ale nigdy się na to nie zdecydowała. Zamiast tego, zjawiła się w podupadłym sierocińcu, urodziła dziecko i umarła. Nie było najmniejszych szans, żeby tak żałosna kobieta okazała się czarownicą. Tom był szczerze przekonany, że jeżeli odziedziczył po kimś magię, to musiała ona pochodzić ze strony ojca. Spędził kilkadziesiąt godzin na wertowaniu ksiąg i rodowodów, ale nigdzie nie znalazł żadnej wzmianki o Riddle'ach. Całą wieczność zajęło mu zaakceptowanie faktu, że jego ojciec był w rzeczywistości mugolem. Już wtedy był głęboko zdegustowany świadomością bliskiego pokrewieństwa z brudem i szybko porzucił plany poszukiwania pozostałej przy życiu rodziny.

Poznawszy prawdę, skoncentrował się na krewnych matki. Nie spodziewał się wiele, bał się spektrum możliwości oraz wolał nie myśleć, iż również mogłaby okazać się mugolką. Miał wiele szczęścia, że w ogóle natrafił na Gauntów, naprowadzony wyłącznie przez swoje drugie imię, Marvolo. Wreszcie odnalazł ślad swoich krewnych i był zachwycony, uzmysłowiwszy sobie, że jest powiązany z samym Salazarem Slytherinem. Nagle wszystkie elementy układanki złożyły się w całość. Zrozumiał, dlaczego został ślizgonem, pomimo faktu, że w jego żyłach płynęła niemagiczna krew. Zrozumiał też powód, dla którego mógł rozmawiać z wężami. To miało sens. Był dziedzicem Slytherina, więc to logiczne, że przynależał do domu węża.

Odkrycie porównywał do objawienia. Siedząc w bibliotece ze starą, zakurzoną księgą, postanowił pewnego dnia odwiedzić swoich krewnych. Wygospodarował trochę czasu zeszłego lata. Tom wciąż pamiętał każdy szczegół z tego spotkania, aczkolwiek wspomnienie wydawało się nierealne, zupełnie jakby należało do kogoś innego.

Oczywiście, wybrał się na wycieczkę podczas ostatnich wakacji. Został zmuszony do powrotu do sierocińca i pozbawiony różdżki, ponieważ Dumbledore był po prostu nieugięty i nie działały nań żadne sztuczki. Nauczyciel nadużył swojej władzy, ponieważ to Dippet powinien mieć ostateczny głos w sprawie. Wreszcie nadszedł dzień, na który tyle czekał...


Carter chwycił go brutalnie za ramię i pociągnął w dół korytarza. Zatrzymali się przed pokojem, który mu przydzielono. Gwałtownie otworzył drzwi i wepchnął go do środka. Potem doń doskoczył i chwilę się szarpali. Ostatecznie stanęli ze sobą twarzą w twarz. Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo i wymierzył mu cios prosto w szczękę. Siła uderzenia sprawiła, że Tom przewrócił się na podłogę, jęknął z bólu i spróbował się podnieść. Ciche kliknięcie zamka od drzwi podpowiedziało mu, że ten odrażający człowiek nie zadowolił się jednym ciosem.

– Naprawdę myślisz, że jesteś lepszy od nas wszystkich tylko dlatego, że chodzisz do dobrej szkoły z internatem? – zapytał konwersacyjnym tonem Carter.

Nie dał się zwieść, bowiem słyszał w tym głosie niebezpieczną nutę. Spuścił głowę i wbił wzrok w podłogę, nie chcąc bardziej go prowokować.

– Nie, proszę pana.

Czuł doń wyłącznie pogardę, ale wiedział, że jeżeli nie okaże posłuszeństwa i haniebnej uległości, zostanie mocniej zraniony. Najwyraźniej tym razem nie miał za wiele szczęścia, gdyż Carter nie nabrał się na to przedstawienie – złapał go za włosy i boleśnie odchylił do tyłu głowę.

– Oczywiście, że nie! Jesteś bezwartościowym śmieciem, szczeniaku. Nawet twoja własna rodzina cię nie chciała! – krzyknął ze złością, a Tom zesztywniał, usłyszawszy ostatnie zdanie. – Byli wystarczająco mądrzy, żeby szybko zdać sobie sprawę, że jesteś pokręconym dziwakiem! – Uniósł pięść i ponownie wymierzył cios. Tom upadł na podłogę i nie próbował wstawać, bowiem dobrze wiedział, że to tylko pogorszyłoby sytuację. – Wiesz, że nie zasługujesz na nic lepszego, prawda? – Uśmiechnął się szyderczo Carter.

Gdy padł nań pierwszy bat, chłopak syknął z bólu. Kiedy opiekun wyszedł z pokoju, wymierzywszy mu karę, zwinął się w kłębek i wyjrzał przez okno. Obserwował letnie słońce, dopóki nie zaszło krwistoczerwoną poświatą. Teraz na zewnątrz było ciemno, ale nie oderwał wzroku od szyby. Z trudem wyrównał oddech, chociaż wciąż był okropnie obolały. Przez kilkanaście minut słuchał, jak inne sieroty kładą się spać, a potem zanurzył się w ciszy. Leżąc na twardej podłodze, czuł się oderwany od rzeczywistości. Nijak wszystkich przypominał, w ogóle tutaj nie pasował. Kiedy Carter zapytał, czy czuje się lepszy, zaprzeczył, aczkolwiek prawda była zgoła inna. To oczywiste, że daleko mu było do brudnego mugola. Nie powinien być zmuszany do życia w sierocińcu i znoszenia upokorzeń.

Właśnie wtedy, gdy poczuł swą wyższość, postanowił odnaleźć Gauntów, swoich ostatnich krewnych. Odwiedziny zaplanował dawno temu, więc czemu by nie wdrożyć planu w życie? W domu dziecka żaden opiekun nie zauważy jego kilkugodzinnego zniknięcia. Zdeterminowany, powoli wstał z podłogi. Zignorował przeszywający ból i podszedł do szkolnego kufra, z którego wyciągnął ukryte na dnie pieniądze. Nie miał odłożonych milionów, ale suma wystarczyła, żeby kupić bilet na pociąg.

Niewiele później siedział w przedziale w drodze do małej miejscowości o nazwie Little Hangleton. Mimo że wyglądał na pewnego siebie, w duchu się zastanawiał, czy chce spotkać krewnych matki. Carter zdołał zasiać w nim ziarno niepewności.

Wyglądał przez okno. Na zewnątrz było ciemno i mógł podziwiać jedynie sporadycznie mijane światła.

Gdy rozwikłał zagadkę swojego pochodzenia, zaczęły go nurtować następne pytania, równie dręczące co poprzednie. Jakim cudem jego matka, potomkini jednej z najstarszych i najszlachetniejszych czarodziejskich rodzin, trafiła do obrzydliwego mugolskiego sierocińca na obrzeżach Londynu? Czemu umarła, zostawiając go z niczym, skoro mogła wyleczyć się przy pomocy magii?

Najgorsze, że Gauntowie nigdy nie szukali kontaktu...

Wysiadł z pociągu w Great Hangleton, ponieważ w miejscu docelowym nie było stacji. Słońce już dawno zaszło, więc w pośpiechu przeszedł opustoszałą wioskę. Po drodze postanowił oświetlić sobie uliczkę, tak więc ukradł jedną z lamp stojących przy wejściu do któregoś domu. Wkrótce dotarł do drogi prowadzącej do Little Hangleton. Przez dłuższy czas ścieżka była kręta, a potem opadała stromo w dół zbocza. W oddali dostrzegł nikłe światła w oknach, ale nic poza tym. W pewnym momencie natknął się na mniejszą, boczną dróżkę. Zatrzymał się i poniósł lampę, ale mieć lepsze rozeznanie. Ścieżka była węższa i brudniejsza od głównej uliczki, ale wyczuł w powietrzu delikatne mrowienia magii. Najwyraźniej właśnie tam miała swe źródło. Zdeterminowany, poszedł tropem.

Z ledwością dostrzegł starą chatę, ukrytą pośród drzew. Stanąwszy przed zniszczonym domem, potwierdził swoje przypuszczenia – teraz wyraźnie czuł promieniującą od wewnątrz moc. Wiedział, że jedyną zamieszkującą Hangleton czarodziejską rodziną byli Gauntowie, więc zmarszczył lekko brwi. Czy ta rudera, którą odnalazł, naprawdę była rodową siedzibą? Omiótłszy chatę wzrokiem, skrzywił się z niesmakiem. Ściany były spróchniałe, dachówki odpadały lub swobodnie sobie zwisały, a okna zarosły brudem i okoliczną roślinnością. Szczerze mówiąc, nie potrafił nawet powiedzieć, czy w środku pali się światło, czy też jest zupełnie ciemno. Z niechęcią podszedł do drzwi i zastygł w bezruchu, zobaczywszy martwego, przybitego do drzwi węża.

Potomkowie Salazara Slytherina traktowali w ten sposób węże?, pomyślał, zdumiony. Ostatecznie zignorował tę sprzeczność i zapukał. Z racji tego, że nikt mu nie otworzył, postanowił spróbować szczęścia i nacisnął klamkę. Co ciekawe, chata była niezabezpieczona.

Wszedł do domu, w którym najprawdopodobniej dorastała jego matka i szybko przeskanował wzrokiem pokój. Był tak obskurny, jak cała reszta rudery. Sufit pokrywały pajęczyny, a podłoga wręcz lepiła się od brudu. W rogu zauważył stół ze spleśniałym jedzeniem na talerzu. Obrzydzony, ze wstrętem spojrzał w kierunku jedynego źródła świata, ot leżącej na posadzce świecy. Chwilę później dostrzegł odwrócony ku kominkowi fotel, na którym siedział mężczyzna, równie zaniedbany, co chata, którą zamieszkiwał. Dopiero kiedy zrobił kilka kroków naprzód, nieznajomy go zauważył, bowiem poderwał się z siedziska i po drodze przewrócił puste butelki po alkoholu.

– Ty!

Tom napiął mięśnie, kiedy czarodziej wyciągnął różdżkę, a nawet nóż, po czym rzucił się w jego stronę. Nie był szczególnie szybki i trochę się chwiał, co jasno wskazywało, iż wypił zdecydowanie zbyt wiele. Obrzydzenie wzięło nad nim górę.

Stój* – powiedział rozkazującym tonem, używając wężomowy.

Jeżeli ten odrażający człowiek naprawdę jest dziedzicem Slytherina, zrozumie przekaz. Z rozbawieniem obserwował, jak nieznajomy wpada przez przypadek na stół, przynajmniej zaskoczony usłyszanym językiem.

Mówisz tym? – zapytał bełkotliwym głosem.

Szczerze mówiąc, był głęboko rozczarowany pokrewieństwem. Nie spodziewał się mieć podobnej szumowiny w rodzinie.

Tak, mówię tym – odpowiedział, tłumiąc gniew, który powoli w nim narastał. Zrobił kilka kroków naprzód, a przedtem zamknął za sobą drzwi. Usłyszawszy ciche kliknięcie, znalazł się w zamkniętym pomieszczeniu, co wzmogło smród, będący mieszaniną zepsutego jedzenia, potu, dymu papierosowego oraz taniego bimbru. – Gdzie jest Marvolo? – zapytał.

Nie żyje. Zmarł lata temu.

Tom zmarszczył brwi. Nigdzie nie natrafił na nekrolog lub wzmiankę w księdze. Jeżeli to nie ten człowiek, to...

Kim jesteś?

Nazywam się Morfin.

Jesteś synem Marvolo? – spytał, łącząc kropki.

Czy to naprawdę jego wuj? Odrażające. Powoli poddał się rozczarowaniu i złości.

Oczywiście, że tak. – Morfin odgarnął z twarzy potargane, brudne włosy, a potem rzucił mu sondujące spojrzenie. Na palcu miał złoty pierścień. Interesujące. – Myślałem, że jesteś tym mugolem – dodał w zamyśleniu. – Wyglądasz zupełnie jak on.

Jakim mugolem? – zapytał ostro.

Tym, który spodobał się mojej siostrze. Mieszka praktycznie po drugiej stronie ulicy. – Gaunt splunął na podłogę. – Jesteś do niego bardzo podobny. Riddle. Nazywa się Riddle. Gdy sobie przypominam, wydaje mi się, że jest od ciebie starszy...

Magia chłopaka zawrzała. Morfin mówił o jego ojcu.

Wrócił z podkulonym ogonem – kontynuował wuj, trochę bełkotliwie.

W jasnoszarych oczach błysnęła czerwień. Odkąd dowiedział się o półmugolskim pochodzeniu, nigdy nie zadał sobie trudu, aby poznać historię rodziny ojca. Nawet nie wiedział, że drań tutaj mieszka. Z drugiej strony, nie powinien być zaskoczony, prawda? Gdzie indziej wpadłby głupiej matce w oko? Wszystko sprowadzało się do Little Hangleton.

Riddle wrócił? – zapytał z pozornym spokojem.

Ano, zostawił szmatę i bardzo dobrze. Została ukarana za małżeństwo z plugastwem! – Gaunt ponownie popluł podłogę. – Okradła nas, zanim uciekła! Gdzie jest medalion? Gdzie medalion Slytherina? – Wpadł w szał i zaczął mamrotać coś pod nosem.

Złość Morfina była niczym w porównaniu ze wściekłością Toma, na którego spłynęło oświecenie. Jego ojciec, mugol, mieszkał gdzieś w tej spokojnej wiosce, którą widział, schodząc do doliny. Chłód wziął go we władanie, zagłuszając wszystko inne, aż pozostała mu wyłącznie nienawiść, która obudziła czarną magię.

Wtem mężczyzna wyciągnął nóż.

Zhańbiła nas, ta mała dziwka! A kim ty jesteś, przychodząc tutaj i zadając pytania? – krzyknął. – To koniec. To koniec...

Tom wciąż czuł ten odrętwiający chłód, gdy patrzył na odrażającego krewnego. Ta szumowina nie zasługiwała na miano dziedzica Salazara Slytherina. Ruszył naprzód, powoli unosząc rękę. Gniewna magia ochoczo mu przyklasnęła i nie powstrzymał jej nawet fakt, iż nie wyciągnął różdżki. Po prostu pstryknął palcami, czym przywołał do siebie oręż Morfina. Broń poszybowała w powietrzu i elegancko wylądowała w jego dłoni, więc nieszczególnie się ociągał i wystrzelił weń oszałamiacza.

Gdy opuścił chatę, wzmocnił uchwyt na ukradzionej lampie i uśmiechnął się z zadowoleniem, odnotowując ciężar złotego pierścienia w kieszeni. Rozejrzał się dookoła. Co powiedział Morfin? Że Riddle mieszka po drugiej stronie? Ruszył w drogę, zostawiwszy za sobą dom, w którym dorastała jego matka. Nawet się nie obejrzał przez ramię. Chatka była dlań niczym.

Obrawszy cel, wznowił marsz. Wyglądało na to, że miasteczko nie zostało dotknięte przez wojnę, która obecnie rozdzierała Londyn, ponieważ okolica sprawiała wrażenie naprawdę spokojnej. Nim minęło kilka minut, zatrzymał się przez ogromną rezydencją. Palący gniew po rozmowie z Morfinem Gauntem został nagle zastąpiony przez niedowierzanie. Z wrażenia wypuścił z dłoni lampę. Trzask uderzającego o chodnik metalu zakłócił ciszę nocną, ale nie wystarczył, żeby zwrócić czyjąś uwagę.

To tutaj mieszkał jego ojciec? Posiadłość była ogromna i wyglądała na bardzo zadbaną. Tom poczuł się zdradzony, patrząc na ten przepych i bogactwo. Nie wiedział, czego dokładnie się spodziewał, ale z pewnością nie luksusów. Mimowolnie przypomniał sobie czasy dzieciństwa, kiedy to maszerował przez zaśnieżony Londyn tylko w letniej koszulce i przykrótkich spodniach. Niejednokrotnie szedł spać głodny, gdyż miasto po raz kolejny obcięło sierocińcowi dotacje i przez to nie wystarczało środków finansowych na zaspokojenie podstawowych potrzeb podopiecznych. Gdy zrozumiał, że posiada nadnaturalne zdolności, próbował kontrolować swą słabą magię, żeby okradać nieświadomych przechodniów. Zawsze się wówczas bał, że zostanie przyłapany na gorącym uczynku i ukarany.

Zacisnął dłonie w pięści. Rezydencja wyglądała zachęcająco. W oknach na parterze świeciło się światło, wesoło oświetlając pobliski trawnik. Najwyraźniej domownicy nadal nie poszli spać.

Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu czuł się urażony ciszą, jaką emanował ten pałac.

Machnął różdżką, którą ukradł oszołomionemu wujowi, a żelazne wrota otworzyły się na oścież, dzięki czemu mógł swobodnie się prześlizgnąć. Wszedł na teren posiadłości. Do budynku prowadziła żwirowa droga, granicząca z rabatami kwiatowymi, które były w pełnym rozkwicie i wydzielały słodki zapach. Szedł zdecydowanym krokiem, aż wreszcie przystanął przed ogromnymi, drewnianymi drzwiami. Wyciągnął rękę i niepewnie przesunął palcami po lakierowanej powierzchni.

Wciąż mogę odejść, pomyślał.

Nie było żadnego powodu, dla którego musiał spotkać się z ojcem. Wiedział przecież, że jest bezużytecznym mugolem, który skaził go brudną krwią. Wziął głęboki oddech, a potem sięgnął ku kołatce. Chwycił zimny metal i zapukał do drzwi. Na początku niczego nic się nie wydarzyło, a potem usłyszał zbliżające się kroki.

Otworzył mu człowiek, który nawet nie musiał się przedstawiać. Był oświetlony przez światło z korytarza, podczas gdy Tom stał w ciemności. Mężczyzna był wyższy i wyglądał na mniej więcej trzydzieści lat. Ślizgon zacisnął usta, odrętwiały w szoku, a żołądek zacisnął mu się w supeł. Wiedział, czego się spodziewać, ale teraz, gdy stanął naprzeciwko swego ojca, zauważył, że w ogóle nie był przygotowany na to spotkanie. Miał wrażenie, że patrzy w lustro. Chociaż facet był starszy, bez wątpienia to po nim odziedziczył rysy twarzy i ciemne włosy. Genetyka i podobieństwo to niesamowite rzeczy.

– Czego pan chce?

Prawie podskoczył, nagle przestraszony, usłyszawszy szorstki i zniecierpliwiony głos. Wciąż stał w progu, zakryty cieniem, a senior najwyraźniej nie wiedział, z kim ma do czynienia. Z trudem przełknął ślinę i wrócił do rzeczywistości.

– Chciałem cię poznać, ojcze – powiedział ze spokojem, którego tak właściwie nie czuł. Jak zwykle, uciekł się do przywdziania beznamiętnej maski.

Gdy mężczyzna usłyszał ostatnie słowo, natychmiast się rozzłościł. Ten gniew przyćmiewało jednak coś jeszcze. Może strach?

– Jak śmiesz się tak do mnie zwracać, szczeniaku? – syknął w odpowiedzi.

Tom zrobił krok naprzód, aby znaleźć się w świetle. Mimowolnie uniósł lekko kąciki ust, kiedy mugol się odsunął.

– Jak inaczej mam się do ciebie zwracać? Tato? – spytał z pozoru konwersacyjnie.

Riddle patrzył nań szeroko otwartymi oczami, z których najpierw biło niedowierzanie, a potem zrozumienie, które całkiem szybko przekształciło się w obrzydzenie. Chłopak zagotował się ze złości, widząc wypisaną na twarzy ojca odrazę. Nie czekał na żadną ripostę, tylko minął go i wszedł do posiadłości. Ostatecznie przystanął w wielkim holu. Przed sobą widział schody, najprawdopodobniej prowadzące na piętro. Podłogę wyściełał bogato zdobiony dywan, a z wysokiego sufitu zwisał piękny, z pewnością bardzo drogi żyrandol.

– Czego chcesz? – zapytał niskim głosem senior.

Tom się odwrócił i zobaczył, że obrzydzenie wzięło nad ojcem górę. Zamrugał, trochę zdezorientowany.

Czego właściwie pragnę?

– Pieniędzy? To dlatego tutaj jesteś, prawda?

– Nie potrzebuję pieniędzy – odpowiedział zgodnie z prawdą.

Miał gdzieś mugolską walutę. Nie powinienem być tu przychodzić, podsumował z niesmakiem. Riddle okazał się żałosnym małym człowieczkiem, najwyraźniej cholernie zapatrzonym we własny majątek i tyłek. Wtem zauważył otwarte drzwi do pokoju obok, skąd dochodziło blade światło.

– Nie powinniśmy omawiać powodu mojej wizyty na korytarzu, prawda? Niezaproszenie gościa do środka to objaw braku manier – stwierdził. – I świadczy o złym wychowaniu.

Zanim ojciec zdążył cokolwiek powiedzieć, skierował się ku najbliższemu pokojowi. Właśnie dotarł do drzwi, kiedy poczuł dłoń na ramieniu.

– Nie możesz nachodzić mnie tak w domu i się panoszyć – warknął nań mężczyzna.

Tom strącił rękę i bez słowa przekroczył próg pomieszczenia. Szybko omiótł pokój wzrokiem. Stał najprawdopodobniej w salonie, który miał okna na dolinę. Biblioteczka zajmowała prawie całą jedną ścianę, po brzegi wypełniona książkami różnej maści. Niedaleko regałów stał stary, bogato zdobiony globus. Wszędzie zawieszone były ogromne portrety, zapewne przedstawiające członków rodziny, martwych lub żywych. Podłoga była wykonana z drogiego, ciemnego drewna, zaś szafki i komody sprawiały wrażenie wyrzeźbionych w mahoniu. Jego wzrok przykuła jednak kanapa, na której siedziała starsza kobieta o siwych włosach, zajęta haftowaniem białej tkaniny. Fotel zajmował zaś starszy mężczyzna, zajęty czytaniem książki. Odrzuciwszy wahanie, chłopak podszedł bliżej.

– Kto to był? – zapytał staruszek, nie unosząc głowy. Kiedy nie otrzymał od syna odpowiedzi, podniósł wzrok i wytrzeszczył oczy, zobaczywszy gościa. – Kto to jest? – dodał.

Tom przypuszczał, że właśnie spotkał swoich dziadków. Nigdy nie miał żadnych krewnych, a dziś poznał praktycznie wszystkich członków swojej rodziny – wuja będącego bratem matki, ojca, babcię i dziadka. To dziwne, chociaż nie w dobrym sensie, ponieważ cała trójka patrzyła nań w obronno-wrogi sposób. Z drugiej strony, co go obchodzili mugole.

– Pozwólcie, że się przedstawię. – Uśmiechnął się chłodno. – To mój ojciec – powiedział, wskazawszy dłonią na trzydziestolatka.

Dziadek upuścił książkę na podłogę i wbił weń niedowierzające spojrzenie. Babcia również przerwała haftowanie.

– O czym mówi ten chłopiec, Tom? – Wyglądało na to, że staruszek najszybciej otrząsnął się z szoku i zażądał od syna wyjaśnień.

– Nie wiem. Zapukał przed chwilą do drzwi i nie chciał odejść...

– Spodziewałem się więcej gościnności, ojcze – powiedział cynicznie, specjalnie akcentując ostatnie słowo.

Starzec w momencie zmienił swe nastawienie, porzuciwszy obronną fasadę.

– Niedorzeczność! Mój syn jest bezdzietny! Jak możesz twierdzić, że jesteś moim wnukiem, chłopcze?

– To żadne dyrdymały. Znam prawdę – odpowiedział z chłodem w głosie.

– Jesteś bezczelnym kłamcą! Jak śmiesz nachodzić nas w nocy i rozpowiadać podobne brednie? – Dziadek się zezłościł.

Tom zacisnął zęby. Nie przypuszczał, że zostanie powitany z otwartymi ramionami, ale ta pogarda doprowadzała go do szału.

– Kim jest twoja matka? – zapytała z rezerwą babcia, patrząc nań bystrym wzrokiem. – Skoro twierdzisz, że nasz syn jest twoim ojcem, wypadałoby, żeby przedstawił nam swoją matkę – dodała z nutą podejrzliwości.

– Meropa Gaunt – odpowiedział i zarejestrował, że ojciec wciągnął ze świstem powietrze.

– Jesteś dzieckiem tej szalonej kobiety? – Staruszka sprawiała wrażenie szczerze zdegustowanej. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową, a potem spojrzała z naganą na syna. – Widzisz, Tom? W pewnym momencie trzeba odpowiedzieć za błędy młodości. Przez twoje nieodpowiedzialne zachowanie teraz mamy na głowie wyłącznie problem.

– Wie pani, że mam imię, prawda? – Czarodziej uniósł brew. – Tom Riddle.

– Ha, z minuty na minutę jest coraz to lepiej – podsumował szyderczo dziadek, nie porzuciwszy agresywnej postawy. – Słuchaj, chłopcze. Żaden z ciebie Riddle. Nie jesteś częścią naszej rodziny.

– Zabawne. – Ślizgon również nie szczędził sobie sarkazmu. – Jak w takim razie wytłumaczy pan moje nazwisko?

– Wyzbądź się złudzeń, chłopcze. Z pewnością nie jesteś Riddle'em – warknął starzec, uparcie obstawiając przy swoim.

Tom wziął głęboki oddech i spróbował uspokoić swą magię. Z trudem powstrzymywał ją przed trzaskaniem w powietrzu, ale powoli przestawało mu zależeć na podtrzymaniu pozorów.

– Wiem, że wasz syn był związany z Meropą Gaunt – powiedział i wskazał ojca dłonią. – Mam pewność, że jestem jego synem.

– Nie masz żadnego dowodu, chłopcze. – Dziadek najwyraźniej również tracił nad sobą panowanie. – Kobieta, o której mówisz, była zwyczajną dziwką. Równie dobrze możesz być dzieckiem każdego mężczyzny z miasteczka.

– Zaprzecza pan oczywistościom? Wystarczy spojrzeć na mój wygląd.

– Nie mam żadnych dzieci! – krzyknął nagle trzydziestolatek. Ze złości trzęsły mu się ręce. – Jesteś diabelskim pomiotem! – dodał, a Tom zaniemówił, zobaczywszy w szarych oczach najprawdziwszą pogardę. – Zostałem oszukany. Ta kobieta czymś mnie otumaniła i zmusiła do ślubu!

– Takie są fakty. – Starzec skinął głową, a następnie spojrzał z nienawiścią na wnuka. – Nie chcemy cię tutaj, chłopcze. Masz w tej chwili opuścić nasz dom. Jeżeli będziesz dalej rozpowszechniał te obrzydliwe kłamstwa, obiecuję, że gorzko ich pożałujesz.

– Mówię prawdę. – Zacisnął dłonie w pięści.

– Myślisz, że możesz nachodzić nas w nocy i podburzać przeciwko sobie? – dodała z naciskiem babcia.

Magia ryknęła gniewnie i szarpnęła się do przodu. Tom był szczerze zaskoczony obrotem spraw i swoimi reakcjami, ponieważ nie powinien się przejmować tym, co sądzą o nim brudni mugole. Nie rozumiał też, dlaczego czuł się zraniony ich odrzuceniem.

Zdeterminowany, odwrócił się do ojca.

– Przecież dobrze wiesz, że jestem twoim synem – powiedział, porzuciwszy pozory grzeczności. – Czemu mnie nienawidzisz?

Mężczyzna zaniemówił. W szarych oczach wciąż błyszczało obrzydzenie, teraz przyćmione wstydem. Zanim Tom zdążył przeanalizować te emocje, ojciec się pozbierał i spojrzał nań zimno.

– Żaden z ciebie Riddle. Nie zasługujesz na nasze nazwisko – syknął bezlitośnie. – Jesteś taką samą ohydną szumowiną, co twoja matka.

Nie odpowiedział, zaślepiony przez białą furię. Mimo że nie zdecydował, co dalej, sięgnął do kieszeni i wyciągnął różdżkę Morfina Gaunta.

Czytał o tej klątwie niezliczoną ilość razy. Miał obsesję na punkcie niewybaczalnych i był zafascynowany ich koncepcją. Czasem bał się niezgłębionego, ale nie tym razem.

Z zadowoleniem odnotował, że ojciec się wystraszył, najprawdopodobniej rozpoznając różdżkę. Uderzył, zanim ten zdążył zareagować.

Avada Kedavra.

Zielony promień pozbawił Riddle'a życia. Gdy upadł bezwładnie na podłogę, jego twarz zastygła w najprawdziwszym przerażeniu. Usłyszawszy krzyki, Tom się odwrócił i dwukrotnie ponownie machnął ręką. Magia przepływała przez niego falami, neutralna i dziwacznie czysta, nijak związana z nienawiścią, którą czuł.

To, co się właśnie wydarzyło, było takie surrealistyczne.

Miał wrażenie, że wyszedł duchem ze swojego ciała i stanął obok. W jakiś niewyjaśniony sposób unosił się nad wszystkim, niczym bierny obserwator przedstawienia. Czuł się oderwany od rzeczywistości i własnych emocji. Spojrzawszy na martwego ojca, spodziewał się wybuchu, ale był w błędzie. Czy po zamordowaniu rodzica nie powinien czegoś poczuć? Mimo bliskiego pokrewieństwa był pusty w środku, jakby pozbawiony człowieczeństwa. Nie czuł satysfakcji, triumfu, a nawet wyrzutów sumienia.

Patrząc na Toma Riddle'a Seniora, widział tylko i wyłącznie bezwartościowego mugola. Cofnął się o krok, a potem o następny. Wkrótce stanął przy drzwiach prowadzących do korytarza. Wciąż omiatał wzrokiem trzy martwe ciała.

Nigdy wcześniej nikogo nie zamordował.

W głowie mignął mu obraz tej głupiej dziewczyny z Ravenclawu, ale wiedział, że był to nieplanowany wypadek. Nie kazał bazyliszkowi zabijać, bo wiedział, że wtedy szkoła zostałaby zamknięta i musiałby wrócić do tego przeklętego sierocińca.

Nigdy wcześniej nikogo nie zamordował.

Teraz zaś stał przed trzema trupami. Zacisnął dłoń wokół obcej mu różdżki. Czuł się z nią dziwnie, bo doń nie należała. Miał świadomość faktu, iż dzisiaj przekroczył granicę i najprawdopodobniej nigdy już nie zawróci z tej ścieżki.


Niedługo później opuścił rezydencję Riddle'ów. Nie pamiętał, w jaki sposób znalazł drogę powrotną do chaty Gauntów, ale ostatecznie wrócił do wuja, który nadal leżał nieprzytomny pośrodku pokoju. Wiedział, że musi zatrzeć ślady po tamtym morderstwie. Oczywiście, odniósł spektakularny sukces. Nikomu nawet nie przyszło do głowy powiązanie z nim zabójstw. Morfin został zamknięty w Azkabanie z odpowiednio zmodyfikowanymi wspomnieniami.

Tom zwolnił kroku, wciąż będąc myślami przy tej pamiętnej nocy. Teraz wracał do pokoju wspólnego Slytherinu.

Szczerze mówiąc, nadal nie wiedział, jak się czuje z tym, że zabił własnego ojca. Nigdy nie poświęcił temu wiele uwagi, gdyż był sierotą i rodzice nie odegrali w jego życiu kluczowej roli. Jak dotąd, po prostu ignorował mugolską część swojej rodziny. To zawstydzające, że był spokrewniony z brudem. Oczywiście, obecnie nie miało to większego znaczenia, bo przecież wszyscy zginęli. Nikt nigdy nie dowiedział się o Riddle'ach, a tym bardziej powiązał go z morderstwem.

Z wyjątkiem Hermiony, dodał kwaśno.

Właśnie wtedy usłyszał dochodzące z korytarza kroki. Sądząc po coraz głośniejszym stukocie obcasów, wywnioskował, że intruz się zbliża w jego kierunku. Nie chciał zostać złapany przez pełniącego dyżur nauczyciela, zwłaszcza że było już grubo po ciszy nocnej. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu dobrej kryjówki. Kilka metrów dalej zauważył małą wnękę, częściowo zasłoniętą olbrzymim gobelinem i uznał, że się nada. Szybko doń podszedł, schował się i poprawił tkaninę. Zdążył w dosłownie ostatnim momencie, bo kiedy schował dłoń, zobaczył intruza.

Zmrużył oczy i zawrzał z nienawiści, gdy rozpoznał w nim Hermionę, a nie któregokolwiek z profesorów. Zmarnował masę czasu na brudną szlamę. Była bezwartościowym śmieciem, niezasługującym na jego uwagę i zainteresowanie. Mimowolnie omiótł dziewczynę wzrokiem i zmarszczył brwi, zdezorientowany. Nigdy wcześniej nie widział jej w spodniach, gdyż zawsze nosiła spódnice. Co więcej, przemierzała szkolny korytarz bez butów czy skarpetek, czyli to, co wcześniej wziął za stukot obcasów, musiał być dźwiękiem bosych stóp stąpających po kamiennej posadzce. Miała też na sobie dziwnie skrojoną bluzkę. Kiedy przetrawił te informacje, zauważył, że w dłoni ściskała różdżkę. Co właściwie kombinowała? Gdyby jej twarz coś wyrażała, mógłby się pokusić o wstępną tezę, ale niestety, przywdziała pustą maskę. Dopiero po dłuższej chwili uzmysłowił sobie, że w brązowych oczach się coś czai. Już kilkakrotnie widział tę desperację i smutek. Prawie parsknął z niedowierzaniem, kiedy wrócił wspomnieniami do chwil, podczas których zachodził w głowę nad powodem owego stanu rzeczy. Co za strata czasu. Cokolwiek ją zraniło, w pełni na to zasłużyła.

Wyszedł z kryjówki, gdy dziewczyna zniknęła z pola widzenia oraz upewnił się, że nie zostanie przypadkiem zauważony. Odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę pokoju wspólnego. Idąc, nie mógł wyrzucić z głowy jednej rzeczy, za którą skarcił się w myślach. Dlaczego przywiązywał taką wagę do słów zwykłej szlamy?

Możesz to sobie wyobrazić? Jak można zabić własnego ojca? To nikczemna zbrodnia!


* W rozdziale użyto niedokładnych treści z oryginału.