Pojawiła się nie, jak się spodziewała, na dróżce wiodącej do eleganckiej rezydencji Toma, a pośrodku mrocznego lasu. Z początku nie potrafiła zobaczyć niczego więcej niż tylko kontury drzew. Nie wiedziała nawet, czy on był gdzieś blisko. Mogła tylko stać i obracać się wokół własnej osi, zbyt pochłonięta niepewnością i lękiem – spotęgowanymi teraz, a wywołanymi w zasadzie pół godziny wcześniej przez Blaise'a Zabiniego – by pomyśleć o wyciągnięciu z kieszeni różdżki i poświeceniu nią sobie.
W końcu światło się pojawiło. Wyczarował je Tom, który – jak się okazało – stał kilka kroków od niej i w milczeniu obserwował ją przez cały czas. Jego oczy były przyzwyczajone już do ciemności, a może w ogóle całkiem w niej widziały.
– Znowu nie masz na sobie odzienia wierzchniego – powitał ją tymi słowy. – Mam za każdym razem wyczarowywać ci nowy płaszcz? – Zbliżył się.
Popatrzyła w jego twarz. Nie była pewna, czy miał do niej pretensje, czy może tylko się z nią droczył.
– Nie zdążyłam po niego pójść.
– Więc nie byłaś o tej porze w dormitorium? Zdaje się, że w Hogwarcie panuje już od jakiegoś czasu cisza nocna. – Popatrzył na nią ze zmrużonymi oczami.
Uciekła na chwilę spojrzeniem.
– Spacerowałam. Ostatnio… miewam silne bóle głowy. Nie mogę przez nie spać.
Jakiś czas przyglądał jej się w zamyśleniu. W końcu wyczarował długi, czarny płaszcz i zarzucił go na plecy Victorii.
– Twoje zachowania są niezwykle skrajne. Jednego dnia nie odpowiadasz na moje wezwanie w ogóle, drugiego pędzisz do mnie tak szybko, że nie zdążasz się ciepło ubrać, mimo że ostatnia noc przyniosła duże opady śniegu.
Widziała w jego oczach, że oczekiwał od niej wytłumaczenia, dlaczego nie przybyła wczoraj.
– Miałam… szlaban – powiedziała.
– Szlaban – powtórzył; jego usta rozszerzyły się w pobłażliwym uśmiechu. – A co takiego przeskrobałaś?
– Ach. Sama nie wiem. Niektórzy nauczyciele chyba się na mnie uwięzili – odrzekła, wywracając oczami; uznała, że gdyby rzeczywiście była poprzedniego wieczoru na szlabanie i gdyby jej zwykłego sposobu bycia nie zakłócały liczne zmartwienia i niepokoje, w istocie odpowiedziałaby coś w takim stylu. Tak, dawna ona tak by odrzekła. Szkoda tylko, że coraz mniej była dawną sobą, tak jakby fundamenty jej jestestwa kruszyły się.
– Ale nie Snape? – Tom popatrzył na nią badawczo.
– Nie. Nie on.
Postarała się nie spuścić spojrzenia. Tom kiwnął w końcu głową.
– Przejdźmy się.
Znajdowali się w lesie, który nie przypominał zwyczajnego lasu. Nawet nocą Victoria mogła dojrzeć, że gałęzie drzew były powykręcane w nienaturalny sposób.
– Wistman's Wood – wyjaśnił Tom. – Jest nawiedzony.
Szli powoli; ich kroki tłumił mech miękki jak dywan, choć gdzieniegdzie wystające korzenie zmuszały ich do ostrożności. Kamienie porośnięte zieloną sierścią mchów i porostów wyglądały jak dawno zapomniane ruiny – jakby las próbował je pochłonąć, ukryć przed światem.
– Oczywiście – odrzekła Victoria, nie mając ochoty na żarty; wciąż była roztrzęsiona, choć próbowała to ukryć. – Przez nas.
– Och. Nie tylko.
– Próbujesz mnie nastraszyć? Wybacz, ale… jak mogłabym bać się mroku, kiedy mam u boku Czarnego Pana?
Nie wiedziała, czy te słowa były właściwe, ale nie mogła się powstrzymać. Nagle światło księżyca, które wcześniej ledwo przeciskało się przez gęste korony drzew, zostało zasłonięte chmurami. Różdżka Toma wciąż jednak dawała światło. Dotarli akurat na niewielką polanę. Victoria poczuła się na niej dziwnie nieswojo. Obróciła głowę przez ramię i dostrzegła sylwetkę, a może tylko cień, która przemknęła między drzewami. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.
– Merlinie – wyszeptała, przysuwając się nieświadomie tak blisko swego towarzysza, że zetknęła się z nim rękami. – Co to było?
Tom, który przez cały czas rozglądał się uważnie na boki, popatrzył na nią nagle bardzo poważnym wzrokiem.
– Nie próbowałem cię nastraszyć, Victorio – wyjaśnił. – W tym lesie pojawiły się w ostatnich latach pewne mroczne moce. Mocy tych nie zna w pełni jeszcze sam Czarny Pan. – Podniósł spojrzenie na korony drzew, jakby spodziewał się ujrzeć kogoś nawet wśród nich. – Ale bardzo, bardzo chce je poznać.
– Czym one są? – wyszeptała.
Tom zgasił swoją różdżkę. Zapanowała zupełna ciemność, dobrze komponująca się z grobową ciszą, która panowała dookoła.
– Demonami nocy.
•*•.•*•
Kiedy kwadrans później przechodziła przez bramę, była tak zamyślona, że zupełnie zapomniała o tym, iż Snape powiedział, że będzie na nią czekał. Nie zauważyła go więc od razu – ciągle bowiem rozmyślała o demonach nocy, które, jak wyjaśnił jej Tom, są mrocznymi istotami mającymi zdolność wnikania w ludzkie umysły i niszczenia ich od wewnątrz. Czarny Pan pragnął zdobyć ich posłuszeństwo i uznanie, aby dopomogły mu w czasie wojny. Nie mógł jednak porozumieć się z nimi, bo one wciąż unikały konfrontacji, mimo że od miesiąca zjawiał się w Wistman's Wood przynajmniej raz w tygodniu i próbował nakłonić je do rozmowy. Dzisiaj również mu się nie udało. Żegnając się z Victorią, zabronił jej oczywiście komukolwiek o tym wspominać, nawet Snape'owi.
A Snape obserwował ją badawczo, od kiedy tylko przeszła przez bramę. Przez kilka chwil go nie zauważała. Dopiero gdy poruszył się lekko, obróciła głowę w bok i dostrzegła czającego się w cieniu mistrza eliksirów. Wtedy przypomniała sobie o wszystkim co zaszło, zanim przeniosła się do Toma. Niezwykłe, pomyślała, zdumiona faktem, jak nagle obojętne jej się to wydawało. W końcu czy mogła przerażać się dłużej na myśl o Zabinim, który zobaczył zbyt wiele i próbował ją z tego powodu szantażować, skoro dopiero co dowiedziała się, że Czarny Pan chciał zapanować nad tak straszliwymi istotami, jakimi były demony nocy?
– Czego się dowiedziałaś? – zapytał Snape, gdy pojął, że jej twarz nie mogła wyrażać takiego zszokowania tylko ze względu na wydarzenia sprzed godziny.
Popatrzyła na niego długo, zastanawiając się, czy powinna mu powiedzieć, mimo że czuła od początku, że jak najbardziej musiała to zrobić. To nie było coś, co należało ukrywać.
– Miał pan być pod Zaklęciem Kameleona – rzuciła niespodziewanie.
– Będę, jak ruszymy ku zamkowi. Przy bramie na pewno nie widać nas z okien.
Kiwnęła głową, wzdychając cicho.
– On planuje włączyć do swej armii demony nocy – wyjaśniła. – Wie pan coś więcej o tych istotach?
– Wiem wiele – odrzekł tonem, który dawał do zrozumienia, że wiedza ta nie była lekka ani przyjemna w posiadaniu. – Łącznie z tym, że nie widziano ich od ponad dwustu lat.
– Są w Wistman's Wood. Widziałam jednego z nich, a raczej… chyba tylko cień.
– Te demony są jak cienie.
Urwał; mogła wyczytać z jego oczu, że wieść o tym, nad jakimi istotami Czarny Pan chce zapanować, poruszyła go. Po chwili machnął różdżką i ukrył się pod zaklęciem.
– Ty lepiej też rzuć na siebie to zaklęcie – powiedział.
Wpatrzyła się w miejsce, w którym przed chwilą go widziała. Kiwnęła głową i po kilku sekundach także po niej nie został żaden ślad.
– Czy… zamierza pan porozmawiać ze mną dzisiaj? – zapytała, gdy ruszyli.
– O czym?
Zapanowała dłuższa cisza. W końcu Victoria odrzekła:
– O wczoraj. O dzisiaj.
Nie odpowiadał tak długo, że zaczęła sądzić, iż ją wyprzedził i zostawił daleko w tyle. Niespodziewanie usłyszała jego głos blisko siebie:
– Tak. Myślę, że powinniśmy porozmawiać.
Kiedy doszli więc do zamku, wciąż go nie widziała, ale kroczyła w kierunku jego gabinetu. Gdy dotarła na miejsce, drzwi otworzyły się przed nią – zapewne to on je jej przytrzymał, a może wszedł już do środka i po prostu ich za sobą nie zamknął.
Wślizgnęła się ostrożnie do gabinetu i zdjęła z siebie zaklęcie w tej samej chwili, w której zrobił to on. Okazało się, że stał cały czas przy drzwiach i je przytrzymywał. Kiedy zatrzasnął je za sobą, poczuła ulgę. Po pierwsze – lepiej, aby znajdowali się w miejscu, w którym rzeczywiście nikt nie mógł ich przyłapać, a po drugie – zwyczajnie czuła się w tym gabinecie bezpiecznie, tak jakby żadne zło tego świata, Czarny Pan czy demony nocy, nie mogły jej tutaj dosięgnąć.
– Od czego by tu zacząć – rzuciła, gdy zajęli krzesła, a on wpatrzył się w nią w milczeniu.
Nie było to jednak wyczekujące milczenie; raczej takie, które zapada, bo słowa mające nadejść są zbyt trudne.
– Są chyba aż trzy straszliwe tematy, które trzeba poruszyć – powiedziała, a on nie zareagował w żaden sposób; dalej siedział nieruchomo i patrzył. – Wczorajszy pocałunek i nasza rozmowa po…, incydent z Zabinim… oraz…
– Demony nocy – dokończył za nią.
Kiwnęła głową.
– Może zacznijmy od tego ostatniego. Co pan o nich wie?
– To mroczne stworzenia, które w gruncie rzeczy istnieją na granicy rzeczywistości. Wyglądają jak cienie: nie mają konkretnej formy, ale czasem można dostrzec w ich sylwetkach coś na kształt zniekształconych, ludzkich postaci. Zawsze poruszają się w półmroku i ciemności, nigdy nie są aktywne w ciągu dnia. – Zatrzymał się na chwilę. – To, co czyni je szczególnie niebezpiecznymi, to nie ich wygląd, lecz sposób działania. One nie atakują wprost. Demony nocy niszczą umysły. Zaczyna się od drobnych wątpliwości, szeptów. Wątpisz w siebie, w swoje decyzje, w bliskich. Z czasem szept przeradza się w krzyk – przybierają postać twoich najgorszych lęków i wspomnień. Manipulują twoją rzeczywistością, zmuszając cię do kwestionowania tego, co jest prawdziwe, zmuszając do podjęcia czynów przeciwnych do prawdziwie zamierzonych. Im dłużej przebywają w pobliżu ofiary, tym mocniej zapuszczają korzenie w jej psychice. Gdy zdobędą pełną kontrolę, człowiek staje się cieniem samego siebie. Dosłownie i w przenośni. Czasem już nie można go uratować. Dlatego walka z nimi jest tak trudna. Nie sposób ich dotknąć, a jedyną obroną jest siła woli. Ale ta siła to pierwsze, co demony nocy osłabiają. – Milczał jakiś czas, a potem dodał: – To nie są przeciwnicy, z którymi można się mierzyć bez przygotowania. Jeżeli Czarny Pan zdoła przeciągnąć ich na swoją stronę i zmusić do posłuszeństwa, może ich wykorzystać nie tylko w czasie ostatecznej walki, a o wiele wcześniej. Będą mogły zakraść się do Hogwartu i nikt ich przed tym nie powstrzyma. Zaczają się przy nas i sprawią, że staniemy się niezdolni do walki albo porzucimy zamierzone cele. To jest… straszna wizja. Chyba gorsza niż śmierć na polu bitwy.
– Czy ta siła woli, którą można się bronić, jest czymś podobnym do oklumencji?
– Tak, ale problem jest taki, że zamykasz swój umysł, to znaczy korzystasz z oklumencji, tylko przecież wtedy, kiedy czujesz zagrożenie. Jeżeli zorientujemy się w porę, że demony nocy przybyły do Hogwartu i obrały sobie nas za ofiary, będziemy mogli spróbować się obronić, dokładnie tak, jak się bronimy, gdy ktoś niepowołany próbuje wedrzeć nam się do głowy. Ale jeżeli uda im się pozostać niezauważonymi… jeżeli ich nie dostrzeżemy… nie wyczujemy…
Nie dokończył.
– Musi pan powiadomić dyrektora. Może on będzie miał jakiś pomysł – odparła; nie potrafiła ukryć swojego przerażenia.
– Oczywiście zrobię to. Na pocieszenie powiem tylko tyle, że te demony są istotami starożytnymi. I od starożytności, jeżeli wierzyć dziejom historycznym, nikomu nie udało się ich nakłonić do posłuszeństwa. Żyją na własnych zasadach, najczęściej z dala od czarodziejskich społeczeństw i innych istot magicznych. Zaatakowały tylko kilka razy, ostatni raz ponad czterysta lat temu, kiedy pewna grupa magów próbowała odebrać im ziemie. Dzięki tym kilku relacjom wiemy, jak wyglądają ich sposoby działania. Ale wiemy też, że nie atakują bez powodu i nigdy nie były na niczyich usługach. Osobiście nie wierzę, aby Czarnemu Panu udało się je nakłonić do współpracy, ale… trzeba być gotowym na wszystko.
Na razie nie było nic więcej do dodania, a to oznaczało, że nadszedł czas na kolejny etap rozmowy.
– A więc incydent z Zabinim – rozpoczął w końcu Snape. – Słyszałem całą tę rozmowę. Obserwowałem cię przez chwilę z ukrycia, zanim się zjawił i do ciebie podszedł. – Umilkł na chwilę, zastanawiając się chyba nad swoimi następnymi słowami. – Nie musisz się nim przejmować. Kiedy udałaś się do Czarnego Pana, poszedłem do Dumbledore'a i opowiedziałem mu o tym, co rzekomo widział i co ci powiedział pan Zabini. Zrobiłem to po to, by uzyskać od dyrektora zgodę na dokonanie… pewnej operacji. Dumbledore w istocie się zgodził. Przywołałem więc Zabiniego do siebie i… pozmieniałem mu nieco wspomnienia z wczorajszego i dzisiejszego wieczora. Nie będzie już pamiętał, że nas widział, ani że z tobą rozmawiał. Sprawa zamknięta.
Z jednej strony poczuła ulgę. Wielką ulgę. A z drugiej…
– Ale teraz to dyrektor wie o wszystkim – zauważyła zaniepokojona.
– O czym? Jedynie o tym, że Zabiniemu wydawało się, że coś widział przez okno.
Pokiwała głową.
– Dziękuję – wyszeptała.
– Nie dziękuj. Musiałem to zrobić. Gdyby Zabini powiedział o tym chociażby swojej matce… a ona innym śmierciożercom… a inni śmierciożercy Czarnemu Panu… Wyobrażasz sobie?
Zadrżała. Nie pomyślała o ten w ten sposób. Bardziej przejmowała się plotkami w szkole na swój temat, które mogłyby zacząć się rozprzestrzeniać, gdyby Blaise podzielił się z kimś swoimi odkryciami i podejrzeniami.
– Ma pan rację, nie było wyboru.
Nadszedł czas na ostatni temat. Tym razem żadne z nich nie chciało zacząć. W końcu Snape zapytał:
– Dlaczego mnie szukałaś? Z pewnością nie pojawiłaś się przypadkowo tego wieczora w zachodniej części zamku, którą akurat patrolowałem.
– Chciałam porozmawiać właśnie o tym, o czym mamy porozmawiać teraz. O… wczorajszym wieczorze.
Odchylił się na krześle, skrzyżował ręce na piersiach i wpatrzył w nią twardym spojrzeniem.
– Co konkretnie chciałabyś dodać? Zdaje się, że wczoraj sobie wszystko wyjaśniliśmy.
– Na pewno? Więc dlaczego dzisiaj mnie pan cały dzień unikał? Na lekcji eliksirów też się pan jutro nie pojawi?
– Zważaj na ton – wysyczał. – Jeżeli będę miał taki kaprys, to rzeczywiście się nie pojawię. I tobie nic do tego, bo wcale nie będziesz miała z tym czegokolwiek wspólnego. Świat nie kręci się wokół ciebie. Pamiętasz? – zapytał chłodno.
– Szczerze? Mam wrażenie, że ostatnio bardzo wiele kręci się właśnie wokół mnie.
Miała rację. Zdecydowanie za dużo kręciło się wokół niej i zdecydowanie za dużo mogło zależeć właśnie od niej.
Westchnął.
– Nie wiem, co chcesz ode mnie usłyszeć – powiedział w końcu, łagodniejszym już tonem, może nawet takim, w którym wybrzmiewała pewna bezsilność.
– I ja nie wiem, co chcę usłyszeć – przyznała szczerze. – Ale… chyba jednak coś chcę. Cokolwiek.
Rozumiał. Był dorosły, dojrzalszy, dotychczas – zazwyczaj – odpowiedzialny. Wiedział, że miała prawo oczekiwać od niego po czymś takim jakiegoś oparcia. Co więcej – musiał w końcu przyjąć do świadomości, że tak naprawdę prawdopodobnie oczekiwała od niego czegoś o wiele więcej. A on… nie miał prawa jej tego dać.
– Cóż mogę ci powiedzieć, Victorio…?
Urwał nagle i popatrzył na nią wielkimi oczami; ona zresztą spojrzała na niego podobnie. Merlinie. Czy on właśnie… stracił kontrolę i zwrócił się do niej po imieniu?
Znał samego siebie zbyt dobrze, by nie wiedzieć, co to oznaczało: w jego podświadomości znaczenie jej osoby urosło do rangi, której nie dało się już dłużej ignorować.
– Idź już – rzekł nagle. – Nie mam nic więcej do dodania. Wczoraj powiedziałem wszystko.
Podniosła się, ale nie skierowała się do drzwi od razu. Najpierw, przez kilka sekund, patrzyła na niego z góry, jakby dawała mu jeszcze cichą szansę na powiedzenie czegoś, co sprawiłoby, że łzy nie zaczną cisnąć się do jej powiek, gdy znajdzie się już na korytarzu.
On jednak niczego nie dodał. Rozmowa była zakończona.
