Biegnąc, rozświetlał sobie drogę różdżką, ale niewiele mu to dawało. Światło księżyca i gwiazd nie miało wstępu do tego lasu – korony grubych, powykręcanych drzew zamykały mu drogę nad wyraz skutecznie. W dodatku wciąż potykał się o wystające z ziemi korzenie. Przez jakiś czas słyszał krzyki docierające z wioski, lecz kiedy zapuścił się naprawdę głęboko w czeluści Wistman's Wood, ogarnęła go zupełna cisza.
Był roztrzęsiony, choć starał się zachować logiczne i trzeźwe myślenie. Jakaś tajemnicza siła zaciągnęła poważnie ranną Victorię do tego lasu. Próbował zrozumieć, jak i dlaczego, ale żadne racjonalne wytłumaczenie nie przychodziło mu do głowy. Musiał ją odnaleźć. Musiał. Musiał, ale nie potrafił.
Biegł przed siebie, potykając się i przyzwalając cieńszym gałęziom zadawać sobie ciosy w twarz. Nie mógł trafić na jej ślad. Nawoływał, ale nikt mu nie odpowiadał.
– Poprowadź mnie, proszę. Wskaż mi właściwy kierunek – mówił do swojej różdżki.
Nie były to wszakże błagania oszalałego nagle umysłu, a działanie człowieka, który wiedział o magii o wiele więcej niż przeciętny – a nawet i ponadprzeciętny – czarodziej.
Severus Snape był świadom tego, że moc magiczną dało się przyrównać do niemal żywego organizmu. Jeżeli dany czarodziej odznaczał się świadomością tego, że mógł swoją własną magię w pełni kontrolować – i potrafił z tego korzystać, wytworzywszy z nią pewien rodzaj relacji – mógł z nią także rozmawiać, polegając na jej intuicji i korzystając z jej rad.
Było to jednak niezwykle trudne. Czarodzieje nie przywykli myśleć o mocy magicznej jako o czymś, co żyło, mówiło – oczywiście tylko w umyśle czarodzieja – i wspierało, zwłaszcza w tych najgorszych sytuacjach. Nikt nigdy Snape'owi nie powiedział, że to w ogóle możliwe. Sam to odkrył. I, jak przypuszczał, poza Dumbledore'em i Czarnym Panem nikt więcej nie zdołał tego uczynić. Dumbledore, kiedy o tym kiedyś rozmawiali, nazwał to pierwotną przyjaźnią między magią a jej dzierżycielem, którą odkryć, docenić i wskrzesić na własny użytek mogli jedynie nieliczni.
Teraz sytuacja była na tyle tragiczna, że każda komórka w jego ciele błagała moc, którą w sobie miał, by mu pomogła. Miał nadzieję, że to wystarczy. Bardzo rzadko udawało mu się krzyknąć do swojej magii na tyle głośno, by powiedziała mu coś, czego on sam nie wiedział. Bardzo rzadko miał też ku temu potrzebę. Zazwyczaj mógł polegać wyłącznie na swoim własnym umyśle, na książkach, obliczeniach, eliksirach.
– Wskaż mi właściwy kierunek – powtórzył, biegnąc wciąż naprzód. – Pomóż mi do niej dotrzeć! Gdzie mam iść?!
Różdżka po chwili obróciła się lekko bez jego manipulacji, wskazując północny wschód. Natychmiast pognał w tamtą stronę. Różdżka, a raczej jego własna moc, której drewno było jedynie pośrednikiem, prowadziła go przez następne minuty w konkretnym kierunku.
Dotarł w końcu na skraj polany. Jej pokryta śniegiem gleba była dobrze oświetlona – tutaj bowiem drzewa nie rosły w ogóle. Snape pomyślał, że musi być to sam środek tego niezwykłego, wiekowego lasu, ale nie zastanawiał się nad tym zbyt długo – dostrzegł na polanie leżące nieruchomo ciało w czarnej szacie śmierciożercy, a wokół ciała… kilkanaście istot, które wyglądały jak cienie.
Victorię otaczały demony nocy.
Wahał się tylko przez chwilę. Zdaje się, że miał jednak prawo wahać się o wiele dłużej. Wiedział, że demony nocy były straszliwymi, przerażającymi istotami, gorszymi nawet niż dementorzy. W dodatku nie istniało żadne zaklęcie, którym dałoby się je przepędzić. Czarodzieje wiedzieli wciąż zbyt mało o tych bytach, by chociaż spróbować pomyśleć o skutecznych technikach walczenia z nimi. Nikt nie wiedział, czego mogły się bać – i czy coś takiego w ogóle istniało.
Musiał jednak spróbować z nimi jakoś zawalczyć, w końcu porwali Victorię, którą nagle trzeba było ratować nie tylko przed śmiercią fizyczną, ale i psychiczną oraz duchową, bo demony nocy mogły właśnie taką spowodować.
Wiedział, że ogień był skuteczny w walce z wieloma rodzajami istot. Nie mając lepszego pomysłu, oderwał zaklęciem potężną gałąź z najbliższego drzewa, a następnie ją podpalił. Demony nocy nie zareagowały, kiedy zaczął się do nich zbliżać z ogniem. Po prostu wpatrywały się w niego swoimi pustymi, błyszczącymi się oczami, pozbawionymi źrenic, tęczówek czy nawet powiek.
Podchodził coraz bliżej, a one wciąż pozostawały nieruchome, unosząc się delikatnie nad ziemią. Widząc, że nie boją się ognia, odrzucił w końcu płonący konar, który szybko został ugaszony przez śnieg, i podbiegł do leżącej nieruchomo Victorii.
Ku jego zdumieniu, demony zaczęły się oddalać. Nie odeszły całkiem, ale odsunęły się na kilka kroków. Snape ledwo zarejestrował to kątem oka – był zbyt zajęty widokiem, który roztaczał się tuż pod jego nosem.
Ukląkł i wydobył z wnętrza szaty fiolki z eliksirami, będącymi czymś w stylu jego niezbędników przy „pierwszej pomocy", po czym zawiesił je obok siebie w powietrzu, a następnie rzucił na Victorię zaklęcie ogrzewające i różdżką rozciął jej szatę w okolicach klatki piersiowej.
Zobaczył, że jej oczy nie były całkiem zamknięte, a jedynie przymrużone. Była przytomna. I bardzo blada.
– Mów do mnie – powiedział do niej. – Proszę, powiedz coś do mnie. Nie zamykaj powiek. Słyszysz mnie? Wiesz, kim jestem?
Nie odpowiedziała, ale zdawało mu się, że kiwnęła głową.
– To ja… Seve… profesor Snape. Zostałaś zraniona, ale uratuję cię. Masz moje słowo.
Rozciął również białą koszulę, którą miała pod szatą, zabrudzoną wielką, czerwoną plamą. Jego palce zaczęły sunąć po jej nagiej skórze, szukając krwawiącej rany. Bał się poznać dokładną lokalizację zranienia, a także jego głębokość.
– Nie mogę znaleźć rany – wyszeptał zdenerwowany. – Mów do mnie!
Dłonie miał całe we krwi, jednak wodząc po jej skórze, wciąż nie natykał się na miejsce, w które mugol wbił nóż. Pamiętał, że było to pod sercem – a jednak teraz nie mógł znaleźć tej rany.
Z ust Victorii wydobyło się coś na kształt szlochu. Użył różdżki, by magia pomogła namierzyć mu krwawiące miejsce, ale ta niczego nie pokazała.
– Trzymaj się, Victorio – powiedział do niej, a potem zacisnął mocno usta.
Nie chciał tego robić, ale nie miał wyboru. Rozciął więc także jej stanik. Ale i na piersiach nie odnalazł tego, czego szukał.
– Nie rozumiem. Gdzie ona, do cholery, jest?!
Rozerwał większą część szaty, tym razem własnymi rękami. Wielka, rozpaczliwa siła buzowała mu w żyłach – równie dobrze mógłby przełamać teraz najgrubszy w tym lesie konar. Jego dłonie zaczęły błądzić po całym jej tułowiu, ale na nic. Była tylko krew, a rany – nie.
Wtedy usłyszał za sobą szept. Na początku niczego nie zrozumiał. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że przemawiano do niego starożytnym językiem magów, którego nie znał zbyt dobrze.
Obrócił się. Demony nocy zbliżyły się; patrzyły na niego nieustępliwie. Widok był to iście przerażający, jednak Snape nie spuścił własnego wzroku.
Powiedziały chyba coś o zdrowiu. Poprosił w starożytnym języku, by powtórzyły.
– Uleczyłyście ją – powiedział, kiedy pojął ich przekaz.
Nie mogły zrozumieć tych słów, bo widocznie potrafiły komunikować się z czarodziejami tylko za sprawą starego, zapomnianego już przez niemal wszystkich języka, który musiały poznać wtedy, gdy się nim posługiwano, a więc wiele, wiele wieków temu.
Zapytał, dlaczego to zrobiły, a one odpowiedziały tylko jednym słowem.
Problem był taki, że Snape nie znał tego słowa; nie wiedział więc, co mogło znaczyć. Nie miał jednak czasu na namysły; nie czekając ani chwili dłużej, teleportował siebie i Victorię do pierwszego miejsca, które przyszło mu wtedy na myśl – na Spinner's End.
•*•.•*•
Pojawili się w salonie jego ponurego, zakurzonego, małego domu, w którym mieszkał jako dziecko. Nie mógł przenieść się z nią do Hogwartu – deportowaliby się przed bramą z powodu bariery ochronnej strzegącej zamek, a to nie były dobre warunki dla kogoś, kto dopiero co uniknął śmierci.
Ułożył ją na sofie i natychmiast naprawił zaklęciem jej stanik, ale koszulę i szatę wciąż pozostawił rozerwane. Zapalił światło i jeszcze raz dokładnie przeszukał każdy milimetr skóry jej klatki piersiowej w okolicy miejsca, w którym powinna być rana. Musiał się upewnić, że na pewno jej nie ma.
– Profesorze…
Popatrzył na jej twarz. Miała otwarte zupełnie oczy i trzeźwe, dzięki Merlinowi, spojrzenie.
– Jesteś – powiedział do niej; w jego głosie słychać było ulgę.
– Jestem. Wszystko dobrze. Czuję się trochę… osłabiona, ale wszystko w porządku. Te… demony… one…
– Uleczyły cię.
– Tak. Nie rozumiem.
– Ja też nie. Zdaje się, że wyjawiły mi powód tego czynu, ale nie znam słowa, którego użyły. Mówiły w starożytnym języku magów. Pozwól, że zbadam cię teraz kilkoma zaklęciami. Musimy mieć pewność, że na pewno tylko cię uleczyły. Może zostawiły w tobie ślad swojej mrocznej mocy, może zawładnęły twoim umysłem, może odebrały coś z twojej duszy.
Kilka następnych minut machał różdżką. Korzystał z zaklęć zarówno standardowych, jak i swoich własnych, które wynalazł. Nie wykrył jednak niczego.
– Czysto – stwierdził z ulgą.
Potem machnął różdżką jeszcze raz i wyczyścił jej klatkę piersiową z krwi. Przy następnym ruchu czerwień zniknęła także z białej koszuli, a przy kolejnym koszula i szata naprawiły się. Snape, który dotychczas stał nad Victorią, usiadł ciężko przy jej nogach na sofie. Podparł łokcie o kolana i spuścił głowę. Przez długie minuty milczał. W końcu powiedział:
– Przepraszam.
Wolno podniosła się do pozycji siedzącej.
– Za co? – zapytała.
– To moja wina – wyrzekł, podnosząc spojrzenie, by popatrzeć gdzieś w dal.
– Naprawdę? – Kpina w jej głosie przykuła jego uwagę; zerknął na nią. – Więc to pan wbił mi nóż prawie w serce?
– Nie, ale to ja oszołomiłem śmierciożercę, prawdopodobnie Lestrange'a, uzbrojonego w nóż, który walczył z tym mugolskim, przeklętym draniem. Nie pomyślałem, że tamten może zabrać ten nóż, że może zaskoczyć nim kogoś z nas, na przykład ciebie. A potem… – Zatrzymał się na chwilę. – Potem spuściłem cię z oczu. Nie dopilnowałem cię, Malfoy. – Popatrzył na nią jednocześnie ostro i z żalem. – Nie dopilnowałem, mimo że obiecałem, że będę cię strzegł. Nie tylko Czarnemu Panu, ale też samemu sobie.
– Dużo się działo. Panował chaos. No i… miał pan dobre intencje. Chciał pan pomóc bezbronnym mugolom. Nie ma tutaj żadnej pańskiej winy – odrzekła łagodnym tonem. – Mogłam być ostrożniejsza. Dałam się złapać jak mała, bezradna dziewczynka. To ja przepraszam, że napędziłam panu takiego stracha. Kiedy… leżałam tam, w lesie, naprawdę zszokowana i przestraszona… trochę pomogło mi spojrzenie na pańską twarz. Merlinie. Był pan chyba bardziej przerażony niż ja. Trochę mnie to ocuciło.
– Rzeczywiście… dobry sposób na pocieszenie się – rzucił z przekąsem, ale bez wyrzutu czy kpiny w głosie.
Podniósł się nagle.
– Muszę tam wrócić – powiedział.
– Czy ja też? – zapytała, a w jej oczach wykwitł niepokój.
– Nie – odrzekł po chwili namysłu. – Jakoś to załatwię. Pomogę śmierciożercom rozprawić się z aurorami – a raczej będę udawał, że to robię – po czym wrócę z nimi do Czarnego Pana, by zdać relację. Powiem, że ty teleportowałaś się do Hogwartu, gdy pojawili się aurorzy. I że nic ci się nie stało. Aby mieć pewność, że nie zasłużysz sobie na jego wściekłość, dodam, iż zapytałaś mnie, czy możesz się deportować do zamku, a ja ci pozwoliłem. Będzie na mnie. Możesz tu zostać dopóki nie wrócę. Potem przeniesiemy się razem do szkoły.
– Proszę nie dodawać o tym, że zapytałam, a pan się zgodził. Lepiej, żeby był zły na mnie, a nie na pana.
– Dlaczego?
– Wie pan dlaczego.
Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.
– Bo tobie prędzej wybaczy?
– Bo mnie prędzej wybaczy – odrzekła, zgadzając się.
Przez kilka sekund stał i patrzył na nią tylko, po czym kiwnął głową i zniknął.
•*•.•*•
Gdy wrócił, nie zastał jej w salonie. Światło w korytarzu, z którego można było dostać się do kuchni, łazienki i na piętro, było zapalone. Nim zrobił kilka kroków, pojawiła się w progu.
– Czy aby na pewno masz już na tyle siły, by przetrząsać mój dom? – zapytał, unosząc jedną z brwi.
– Chyba tak – odparła beztrosko, a potem zbliżyła się do kominka i popatrzyła na półkę nad paleniskiem, zupełnie pustą, pozbawioną ramek z rodzinnymi zdjęciami. – I jak? Czarny Pan był zadowolony z przebiegu misji?
Snape prychnął.
– Nie wymordowaliśmy wszystkich mugoli, a jedynie – słowo to wymówił z ironią – trzech. Uważa, że jesteśmy niegodni miana jego sług. Nikogo jednak nie spotkała kara. Na razie. Kiedy powiedziałem mu, że postanowiłaś przenieść się do Hogwartu, nie odpowiedział ani słowem. Możliwe, że rozliczysz się z tego czynu osobiście przed nim.
Kiwnęła głową, a jej twarz nie przyjęła żadnego wyrazistego wyrazu. Zanotował to w pamięci. Ona, najmłodsza śmierciożerczyni, zupełnie nie bała się czarnoksiężnika, przed którym drżał w tej chwili cały czarodziejski świat, nawet jeżeli ten mógł potencjalnie chcieć ją ukarać.
– Dobrze, czas zakończyć ten dzień. Wracamy do Hogwartu. Dam ci w zamku kilka eliksirów wzmacniających, które spożyjesz przed spaniem.
Przeszedł na korytarz, by pogasić tam światła i rozejrzeć się. Kiedy wrócił, ona wciąż stała przy kominku.
– Tam… było tak ciemno… tak zimno… – wyszeptała nagle.
Jej wzrok zdawał się zamglony, jakby widziała własne wspomnienia, a nie jego salon. Wtedy zdał sobie sprawę z bardzo ważnej rzeczy: może i w istocie została uleczona fizycznie, ale… co z resztą?
Najpierw dźgnięto ją nożem. Z pewnością całe życie – tak żałośnie krótkie – przeleciało jej wówczas przed oczami. Gdy nadszedł ratunek w jego postaci, coś, czego nie mogła zobaczyć, zaciągnęło ją do ciemnego, strasznego lasu. A w tym lesie czekała na nią chmara jednych z najstraszliwszych istot na tym świecie. Mógł sobie tylko wyobrazić, co prawdopodobnie czuła, kiedy leżała tam w wielkim bólu, widząc nad sobą liczne pary tych pustych, dziwacznych oczu. Nie mogła wiedzieć, że zamierzały jej pomóc. Przez sekundy, może nawet minuty, tkwiła w zupełnym bezruchu, myśląc o tym, że nie jest w stanie nawet spróbować przed nimi uciec.
Machnął różdżką i rozpalił w kominku, a następnie zbliżył się do niej na kilka kroków. Popatrzyła na niego.
– Już jesteś bezpieczna – powiedział. – Nie ma śniegu, nie ma demonów, nie ma noży. Usiądź. Możemy chwilę tu zostać, jeżeli potrzebujesz.
Kiwnęła głową i usiadła na sofie.
– Chcesz się czegoś napić? Herbaty, na przykład? – zapytał.
– Poproszę.
Ściągnął z siebie pelerynę i szatę śmierciożercy, pozostając w swojej zwyczajnej, czarnej, nauczycielskiej szacie, którą miał pod spodem. Victoria zrobiła to samo. Kiedy parzył herbatę przy kredensie, jego wzrok padł na jej białą koszulę. Szybko go odwrócił, ale ona to zauważyła.
– Ja… jestem świadoma, że rozciął pan moją koszulę oraz bieliznę, by znaleźć ranę. Byłam przytomna, kiedy pan to robił, ale zbyt zszokowana i przestraszona, porażona wręcz strachem, aby się odezwać i powiedzieć, że upiory mnie już uleczyły. Poza tym… do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy na pewno to właśnie zrobiły. Przestałam czuć ból w klatce piersiowej, gdy się mną zajęły, ale nie wiedziałam, czy sobie tego wszystkiego jedynie nie wyobraziłam.
– Rozumiem. Wiesz, że naruszyłem twoją nietykalność cielesną tylko dlatego, iż sądziłem, że jesteś umierająca, prawda?
– Oczywiście, proszę się nawet nie tłumaczyć. Prawdę mówiąc… dopóki mnie pan nie przeniósł tutaj, i ja cały czas miałam wrażenie, że jestem umierająca.
Zaparzył herbatę i postawił dwie filiżanki wypełnione gorącym napojem na stole. Zanim usiadł, podszedł do okna i rozsunął lekko żaluzję, by wyjrzeć na zewnątrz. Śnieg wciąż sypał.
– Nie jest to zbyt ciekawa okolica – wyjaśnił. – Ale czary, które chronią ten dom, nie pozwolą nikomu się do niego wedrzeć, a nawet zobaczyć przez okno, że tli się w nim lekkie choćby światło, rzucane przez ogień w kominku czy lampkę. Jesteśmy tutaj poza zasięgiem wszystkich. Poza zasięgiem aurorów. Poza zasięgiem śmierciożerców. Możesz odetchnąć.
– Wiem – odrzekła tylko, sięgając po filiżankę z herbatą i upijając łyk. – Zazwyczaj oddycham przy panu spokojnie.
Odsunął się w końcu od okna, upewniwszy się, że po uliczce nikt się nie kręci. Dorzucił drewno do paleniska i usiadł w fotelu. W pomieszczeniu panował półmrok. Zegar wskazywał pierwszą w nocy.
– Zazwyczaj? – podjął, sięgając po swoją filiżankę.
Popatrzyła na niego długo. Światło kominka sprawiało, że rzęsy rzucały długie cienie na jej twarz.
– Ach – mruknął, gdy pojął, co miała na myśli.
Spuścił wzrok i upił łyk herbaty. Ze zgrozą stwierdził, iż w środku nocy, po tak tragicznych i przerażających wydarzeniach jak dzisiejsze, ich pocałunek nie wydawał się nagle tak straszny jak dotychczas. Prawie poczuł politowanie, gdy przypomniał sobie, jak dramatyczny był tego poranka, grzmiąc do niej, że w jego oczach jest tylko uczennicą.
Los chyba chciał z niego zakpić i pokierował wydarzeniami tak, by mu udowodnić, jak bardzo się mylił, kiedy wyrzekał te słowa. Kilkanaście godzin po nich badał nagą klatkę piersiową Victorii Malfoy, a później pił z nią herbatę we własnym domu rodzinnym, w którym nikt nigdy – poza Dumbledore'em i Minerwą – nie miał okazji zagościć.
– Mówił pan podczas lekcji o toksynach, które powolnie zatruwają życie. Potem dał mi pan do zrozumienia, że ten pocałunek jest w pana odczuciu czymś właśnie takim. Chcę, aby pan wiedział, że… ja też tego żałuję. Żałuję, bo tamten moment odebrał nam to, co mieliśmy wcześniej: nić porozumienia. A teraz nie mamy niczego. Niczego, poza kością niezgody, na którą ja i tak starałam się rzucać jak wygłodniały pies. Ale to nie ma sensu, wiem o tym. Nie chcę już karmić się tą kością. Odpuszczę. Od jutra nie będę już czyhać na pana po lekcjach, nie będę wyczekiwać podczas patroli, nie będę widzieć w panu nikogo więcej niż nauczyciela. Zapomnę. – Nagle w jej oczach pojawiło się coś na kształt olśnienia. – Tak. Zapomnę. Chcę zapomnieć. Proszę wyczyścić mi pamięć z tamtej nocy, kiedy pana pocałowałam. Wtedy… będzie po sprawie. Jak gdyby nigdy się to nie wydarzyło.
Przesunęła się na drugi koniec sofy, by znaleźć się tuż obok fotela, w którym siedział on. Patrzył na nią bez wyrazu. Nie mogła wiedzieć, jak bardzo czuł się rozdarty.
Kiedy zobaczył ledwie dwie godziny wcześniej, jak tamten mugol wbił nóż w jej klatkę piersiową, pojął w pełni, że nie miał prawa dłużej jej okłamywać. Mówienie, iż była w jego oczach tylko uczennicą, zaczynało jawić się jako straszne przestępstwo przeciwko ich sercom, jakkolwiek niedorzecznie, żałośnie i patetycznie to brzmiało.
Jeżeliby umarła, musiałby żyć z myślą, że nie tylko ją zawiódł i nie ochronił, ale i nie pozwolił poznać prawdy o tym, jak w rzeczywistości wyjątkowa była w jego oczach. Rozbudziła w nim uczucia, to fakt. Wcześniej zrobiła to tylko jedna kobieta, przeklęta Lily Evans, ale to nie było nic wielkiego, jak udało mu się po czasie w końcu pojąć. Miał wtedy kilkanaście lat, a później wyjątkowy talent do rozpamiętywania i topienia się w sentymencie i melancholii. A ta dziewczyna, która siedziała tuż obok niego, jakimś niewytłumaczalnym sposobem sprawiła, że jako dorosły człowiek – z bagażem ciężkich, trudnych doświadczeń, z toną ironii za pasem, ze skamieniałym, jak sądził, sercem w klatce piersiowej – czuł dziwny ucisk w żołądku, który nie miał nic wspólnego z kuchnią hogwardzkich skrzatów domowych.
– Na pewno tego właśnie chcesz? – zapytał. – Zapomnieć?
– To jedyne wyjście, by przestał pan czuć do mnie niechęć. Jeżeli nie będę pamiętać, nie będę też przypominać.
– Naprawdę myślisz, że czuję do ciebie niechęć?
Zmarszczyła lekko brwi, a potem kiwnęła głową.
– W takim razie nie potrafisz odczytywać moich sprzecznych sygnałów – odparł i uśmiechnął się ironicznie, nawiązując do ich rozmowy z poranka.
– Podobno mi pan ich nie daje.
– Podobno jesteś w moich oczach jedynie uczennicą.
Popatrzyła na niego mocno zdumiona.
– O co panu…
Nie zdążyła dokończyć. Tym razem to on pocałował ją.
