4
Rozdział IV
W poprzednim rozdziale:
Dumbledore wsunął z powrotem okulary na nos i z westchnieniem wstał zza biurka, kierując kroki w stronę kominka. Czas powiedzieć reszcie Zakonu, jak wielkim był głupcem.
― Jak mogłeś?! ― Remus Lupin zerwał się na równe nogi; krzesło, na którym siedział, przewróciło się z hukiem. Bursztynowe oczy z sekundy na sekundę przybierały coraz bardziej żółtą barwę, a to nie był dobry znak.
Molly Weasley była następna. Jej ostry, przenikliwy głos, używany zazwyczaj do besztania nieposłusznych synów, przeciął powietrze jak bicz.
― Nie wierzę! Zostawiłeś go tam samego, Albus, bez ochrony, z tymi okropnymi mugolami, kiedy są tuziny ludzi w tym pokoju, którzy z radością by się nim zajęli. Nie mieści mi się to w głowie…
― Już, już, Molly ― zaczął uspokajać żonę Artur; jego głos pojednawczy, ale spojrzenie, które posłał Dumbledore'owi, pełne głębokiego rozczarowania. ― Jestem pewny, że go znajdziemy. Zdrowego jak ryba.
Alastor Moody prychnął w swoją szklankę Ognistej Whiskey i potrząsnął głową.
― Dopóki nie zobaczymy ciała chłopaka ― tu przerwał mu zduszony okrzyk Molly; Moody rzucił jej mroczne spojrzenie i kontynuował ― możemy być pewni, że żyje. Gdyby był martwy, sukinkot zadbałby, żeby cały świat się o tym dowiedział. Nie, on wciąż żyje, a my wciąż mamy szansę, żeby go odbić. Jednak im dłużej go nie ma, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że wróci… cały.
Lupin, stojąc cały czas nad przewróconym krzesłem, drżał z wściekłości. Jego pogniecione ubrania i nienaturalnie blada twarz przypominały wszystkim, że pełnia była zaledwie dwa dni temu, lecz choć wyglądał, jakby wybudził się właśnie z głębokiego snu, jego oczy płonęły, a dłonie ściskały mocno krawędź stołu na samą myśl, że Harry'emu może dziać się krzywda.
― Co więc proponujesz? – warknął.
― Szukać go; we wszystkich miejscach, które znamy ze starych czasów ― odezwał się Dedalus Diggle. Obrócił kapelusz w dłoniach i pokiwał głową, jakby było to oczywiste rozwiązanie.
― Ze starych czasów… ale to kilkadziesiąt miejsc ― sprzeciwiła się Molly. ― Blisko sto różnych punktów.
― Nie mówiłem, że będzie łatwo. ― Dedalus wzruszył bezradnie ramionami.
― Nie mamy wystarczająco dużo ludzi na poszukiwania tej skali ― powiedział cicho Moody i Dumbledore był wdzięczny, że nie musiał sam udzielać tej informacji. Po chwili zganił się w myślach za tchórzliwość w obliczu furii Lupina i Molly. Wszyscy zwrócili się w stronę Moody'ego.
― Dementorzy ― przypomniał im ― są wciąż na wolności i sieją spustoszenie. Ataki na mugoli są coraz gorsze, częstsze i…
― Nie musisz dalej mówić. Do wszystkich już dotarło ― wyszeptał Lupin, podniósł drżącymi rękami krzesło i opadł na nie, ukrywając twarz w dłoniach. ― Harry nie ma żadnych szans.
― Nieprawda ― odezwał się Dumbledore i przerwał, czekając, aż wszyscy skupią na nim uwagę. ― Jest jeszcze Severus.
Patrzyli na siebie w ciszy przerywanej jedynie ciężkim oddechem Harry'ego. Po chwili Czarny Pan odwrócił się i machnął niedbale dłonią.
― Dopilnujcie, żeby jego obrażenia zostały uleczone. Wszystkie. Nie życzę sobie, żeby moją konwersację cały czas przerywało to sapanie.
Następnie zasiadł na swoim tronie, a Harry zaczął się zastanawiać, czy to nie sen. Może był wciąż na Privet Drive, a to wszystko to tylko omamy wywołane gorączką. Co opętało Voldemorta, żeby zajmować się teraz jego zdrowiem? Chyba że znowu chciał zrobić z niego „godnego przeciwnika", tak jak w noc, gdy umarł Cedrik. Oddał wtedy Harry'emu różdżkę i kazał go odwiązać, tylko po to, żeby pokazać swoim śmierciożercom, że naprawdę potrafi go pokonać, a to, co stało się przed laty w Dolinie Godryka to tylko przypadek.
Tak, to musiało być to, zdecydował Harry, gdy znowu został podniesiony i zaciągnięty na korytarz. Voldemort chciał po prostu pokazać, że jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem na świecie, a nie mógł tego zrobić, zabijając kogoś, kto i tak był już u progu śmierci.
Był wygłodzony, jego głowa pulsowała okropnym bólem, a żebra ocierały się o siebie przy każdym ruchu. Kamienne ściany zafalowały wokół niego jak na szalonej karuzeli. Za szybko. Byli już prawie na miejscu, gdy Harry zgiął się w pół, a jego organizm zaczął wyrzucać z siebie wszystko, co się dało. Ale w żołądku Harry'ego nie zostało już nic poza krwią, która rozbryznęła się jasną czerwienią po posadzce, ścianach i drzwiach, gdy Harry nie przestawał wymiotować. Później była już tylko ciemność.
W największej sali dworu Topshan Severus Snape obserwował z rosnącym przerażeniem jak Chłopiec, Który Przeżył był wyciągany na korytarz, a stamtąd prawdopodobnie z powrotem do lochów. Wiedział oczywiście, co chciał osiągnąć Voldemort lecząc Pottera i obawiał się, że niewiele mógł zrobić, by temu zapobiec. Miał ochotę wyjść teraz z sali i podążyć za trójką, która przed chwilą zniknęła za drzwiami, żeby osobiście dopilnować rozkazów Czarnego Pana, jednak nawet nie drgnął. Stał dalej wyprostowany, nieruchomy koło tronu czarnoksiężnika, bo tylko w ten sposób mógł utrzymać swoją pozycję. I nieważne, jak bardzo czarodziejski świat bezmyślnie polegał na istnieniu tego chłopca, który nie skończył jeszcze szesnastu lat; nikt nie mógł zobaczyć, jak z własnej woli mu pomaga. Nikt, pod żadnym pozorem.
Powiedzieć, że był zdruzgotany stanem, w którym znalazł chłopaka w domu jego krewnych, byłoby wielkim niedopowiedzeniem. Spora część jego światopoglądu wywróciła się do góry nogami w jednej sekundzie, gdy rozpieszczonego bachora, otoczonego adorującą rodzinką, którego wydawało mu się, że zdążył już poznać na wylot, zastąpił nagle zagłodzony, skatowany dzieciak, pozostawiony na śmierć w brudzie i samotności.
Mimo to chłopak zdołał podnieść różdżkę i wyszeptaną z trudem inkantacją rozbroił Notta, a Snape odetchnął z ulgą. Potter, wbrew pozorom, nie dał się złamać. Oczywiście było za wcześnie, żeby wiwatować, nawet gdyby Severus wiedział, jak się to robi. Zrobił więc coś równie satysfakcjonującego i załatwił Bellatrix Lestrange karę od samego Czarnego Pana. Nigdy nie miał większej ochoty kogoś skrzywdzić, niż wtedy gdy podniosła różdżkę na chłopaka. Słyszał jak Cruciatus łamie mu co najmniej kilka kości, choć ten cierpiał w ciszy, nie mając dość siły, by krzyczeć. Zaklęcie ledwo się skończyło, a Potter już próbował dalej walczyć, atakując Lestrange. Och, chłopak miał duszę wojownika. Niestety, ostatni desperacki ruch kosztował go prawdopodobnie jeszcze więcej krwi w uszkodzonych płucach. Biorąc pod uwagę wszystkie inne infekcje i urazy, byłoby cudem, gdyby kiedykolwiek powrócił do pełnego zdrowia.
Spotkanie śmierciożerców dobiegało końca i Snape obserwował z kamienną twarzą, jak wszyscy po kolei podchodzili do Voldemorta, by ucałować rąbek jego szaty i czołgając się u jego stóp, żarliwie dziękować za poświęconą im uwagę. Kiedy nadeszła jego kolej, odegrał swoją część, bez zaskoczenia wpuszczając Czarnego Pana do swojego umysłu. Pokazał mu po raz kolejny wspomnienie perfidii Bellatrix; może Voldemort ukaże ją jeszcze raz. Pokazał Hogwart i irytującą, krnąbrną arogancję bachora, która zawsze tak go złościła. Na koniec pozwolił wypłynąć na wierzch nutce ciekawości, co Voldemort zamierzał zrobić z chłopakiem. Tak przygotowana mieszanka przekona Czarnego Pana o jego lojalności, ale w rzeczywistości Snape nie miał wątpliwości co do planów czarnoksiężnika.
Voldemort będzie próbował zwrócić Pottera przeciwko ludziom, którzy nim kierowali; zachwiać jego wiarą w Dumbledore'a. Będzie próbował sprytem zdobyć to, czego nie mógł zdobyć siłą. Jeśli Lord Voldemort zasieje w chłopaku odpowiednie wątpliwości; jeśli podeprze swoje kłamstwa stosowną ilością prawdy o manipulacjach i intrygach dyrektora; jeśli wystarczająco często przypomni mu, kto tak naprawdę uratował go od śmierci w te wakacje… Cóż, Severus nie martwił się tak bardzo zdrowiem fizycznym Pottera, jak martwił się teraz o jego duszę.
Dla dobra jasnej strony i na cześć Chłopca, Który Się Nie Złamał, Severus musi zrobić wszystko, co w jego mocy, by ochronić go przed takim cieniem, albo zginąć próbując.
Trzy dni minęły, zanim Harry zobaczył znowu Voldemorta. Trzy dni na eliksirach przeciwbólowych, przeróżnych miksturach i zaklęciach leczniczych; trzy dni lekkiego jedzenia, by jego żołądek zaczął znowu poprawnie funkcjonować. Najpierw tylko bulion, później chleb umoczony w bulionie, rozrzedzona owsianka, aż w końcu trzeciego dnia dostał lunch z rozwodnioną herbatą, gotowanymi ziemniakami i papką grochową. Chociaż zazwyczaj w porze posiłków był przy nim ktoś do pomocy – nigdy jednak nie była to Bellatrix ani Snape, za co był wdzięczny – Harry kategorycznie odmówił, by ktokolwiek go karmił. Im więcej był w stanie zrobić samodzielnie, tym lepiej; nie mógł pozwolić, by jego słabość została później wykorzystana przeciwko niemu. Kiedy wyzdrowieje, będzie musiał stanąć do walki z Voldemortem; wiedział to i chciał mieć jak najszybciej za sobą.
Śmierciożercy ulokowali go w pokoju w niczym nieprzypominającym jego sypialni na Privet Drive. Miał tutaj wielkie łoże (na które, niestety, mógł wejść tylko z czyjąś pomocą) z delikatnymi, niebieskimi zasłonami, pachnącymi poduszkami i z pościelą tak miękką, że czuł, jakby spał w obłoku. I spanie było tym, co robił najczęściej w ciągu ostatnich trzech dni, z przerwami na jedzenie lub siedzenie pod kocem w fotelu przed kominkiem; pokój cały czas wydawał mu się przeraźliwie wychłodzony, mimo że był środek lata. Harry dostał również świeże ubrania: szaty, koszulki, wełniane spodnie i swetry, wraz z kompletem bielizny, jednak niezależnie od tego, ile warstw na siebie włożył, wciąż drżał z zimna i miał ostry kaszel, który nie przechodził, pomimo starań jego osobistych „pielęgniarzy".
Po lewej stronie od łóżka znajdowały się drzwi do przyległej łazienki i Harry długo moczył się w olbrzymiej marmurowej wannie; gorąca woda dawała ulgę jego obolałym kościom. Umył się pachnącym mydłem i wyszorował bawełnianym ręcznikiem do czerwoności, także w tej czynności odmawiając jakiejkolwiek pomocy, co sprowokowało pierwszą kłótnię z jego pielęgniarzożercami. Kłótnię, którą najwyraźniej Voldemort rozstrzygnął na jego korzyść, a która zaczęła się, gdy Avery i Nott nie chcieli pozwolić mu na samodzielną kąpiel i na siłę próbowali zaciągnąć go do łazienki. Harry był tak wściekły, że stracił kontrolę nad swoją magią, nie to, żeby żałował. Wszystkie szyby znajdujące się w sypialni, począwszy od luster i lamp, a skończywszy na wysokim oknie, w jednej sekundzie eksplodowały, kalecząc ostrymi odłamkami wszystkich oprócz Harry'ego. Avery opuścił ze złością pokój, by po kilku minutach wrócić, bladym i roztrzęsionym, ze słowami:
― Potter ma wziąć swoją cholerną kąpiel. Sam.
Małe zwycięstwo, ale dla Harry'ego i tak bardzo satysfakcjonujące. Niekontrolowany wybuch magii kosztował go jednak co najmniej jeden dodatkowy dzień dochodzenia do zdrowia.
Kolejne małe zwycięstwo nadeszło czwartego dnia rano, gdy Harry'emu udało się ubrać bez niczyjej pomocy i bez sapania, towarzyszącego wcześniej każdemu ruchowi.
Po śniadaniu – musie jabłkowym i suchym toście umoczonym w herbacie – Harry odpoczywał znowu pod kocem w fotelu przed kominkiem, gdy drzwi otworzyły się i ukazały Voldemorta w towarzystwie dwóch śmierciożerców. Ci, w przeciwieństwie do jego pielęgniarzożerców, byli zamaskowani. Voldemort machnął ręką i Rokwood z Averym ukłoniwszy się, opuścili pospiesznie pokój, pozostawiając go samego z Voldemortem i nowymi strażnikami, którzy stanęli po obu stronach drzwi. Nienaturalnie chuda sylwetka Volmoderta, odziana od stóp do głów w czarne szaty, powoli zbliżyła się do niego.
Intensywna, mroczna energia promieniująca od mężczyzny otoczyła Harry'ego i jego bliznę przeszył nagle tak ostry ból, że na chwilę stracił kontakt z rzeczywistością. Chwycił się za czoło i wygiął się konwulsyjnie w fotelu. Voldemort nie spuszczał z niego wzroku, obserwując bez słowa, jak Harry z trudem zebrał ból w jedno miejsce, zacisnął w węzełek i zatrzasnął w specjalnym schowku swojego umysłu. Gdy odzyskał świadomość, wziął głęboki oddech i podniósł wzrok na swojego prześladowcę.
― Wybacz, ale nie wstanę ― powiedział cicho i bez cienia strachu spojrzał w czerwone oczy.
― Powiedziano mi, że dochodzisz do zdrowia ― odezwał się w końcu Voldemort. ― Czy otrzymałem błędne informacje?
― Nie, czuję się lepiej… ― odpowiedział Harry i zanim mógłby stracić odwagę, spytał: ― Ile mam jeszcze czasu?
Voldemort przybrał zdziwioną minę; jego wąskie usta wykrzywiły się, a na białym czole pojawiły się dwie poziome zmarszczki.
― Czasu na co?
― Zanim zdecydujesz, że wyzdrowiałem na tyle, że można mnie już zabić. To po to kazałeś mnie wyleczyć, czyż nie? Żebyś mógł zabić mnie, gdy będę „godnym przeciwnikiem".
Na twarzy Voldemorta pojawił się cień uśmiechu i czarodziej skłonił lekko głowę.
― Jeśli ta myśl sprawia ci przyjemność.
Co, u diabła, ma znaczyć taka odpowiedź? Harry utkwił wzrok w Voldemorcie, ignorując tępy ból w czaszce i przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie. Voldemort nie nie był wtedy taki uprzejmy. Opętał go i po raz enty próbował zabić. Był bezlitosny, zimny, okrutny. Harry uświadomił sobie z całą mocą, że od tamtego czasu nic się nie zmieniło, że to był ten sam mężczyzna, który zabił jego rodziców, który spowodował śmierć Cedrika, który sprawił, że Syriusz…
Harry westchnął i odwrócił wzrok, nie odpowiadając. Był na to zbyt zmęczony. Niski, zimny śmiech sprawił, że dreszcze przebiegły mu po plecach, jednak nie spojrzał z powrotem na Voldemorta, zamiast tego owijając ciaśniej koc wokół nóg. Chwilę później czarnoksiężnik usiadł w fotelu obok i założył nogę na nogę, jakby wstąpił na zwykłą, przyjacielską pogawędkę ze starym znajomym.
― Chciałbym, żebyś powiedział mi, młody Harry ― zaczął swoim cichym, syczącym głosem ― co wiesz o nocy, w której zginęli twoi rodzice.
cdn.
Od tłumacza: Kolejny rozdział pojawi się w pierwszy dzień jesieni. Korzystajcie z ostatnich dni lata! ;)
