Słońce nieśmiało zajrzało przez podwójne szyby, rzucając światło na drewnianą podłogę; w promieniach zatańczyły drobinki kurzu, największego wroga Gilberta.

Gdy przez głowę Ludwiga przemknęło, że jego brat walczył z brudem z równą determinacją, co z tymi Francuzami na wojnie, o której tak barwnie opowiadał, cicho parsknął śmiechem; potem skarcił siebie za tak dziecinne myśli.

Podniósł się z łóżka i boso podszedł do okna; spoglądając w dół, obserwował rynek, kapelusze tych wszystkich ludzi śpieszących do pracy czy po sprawunki oraz podskakujące tornistry spóźnionych uczniów.

Miał wrażenie, jakby robił coś zakazanego, a przecież to sam pan doktor nakazał mu zostać w domu, za pełną zgodą Gilberta.

Nerwowo potarł zabandażowaną dłoń; nie bolała tak mocno, może powinien był iść do szkoły? Tata byłby wściekły, gdyby dowiedział się, że Ludwig opuszcza lekcje z tak błahej przyczyny…

Ale nie mógłbym pisać, Ludwig w myślach skontrował wyobrażone, surowe spojrzenie ojca z odwagą większą niż kiedykolwiek miałby w rzeczywistości. Do tego wzroku wcale nie było trudno dodać kilku niemiłych słów, które tata rzuciłby z pewnością w kierunku Gilberta i pana Łukasiewicza; coś o obijaniu się i gnuśnieniu, cokolwiek by to nie znaczyło.

Gilberta nie było już od dłuższego czasu; potarmosił włosy Ludwiga, gdy ten był jeszcze jedną nogą w łóżku, nakazał bratu zająć się nauką, ale jednocześnie puścił doń oko, co Ludwig odczytał jako przyzwolenie na odrobinę lenistwa. Potem nacisnął czapkę, zamknął drzwi i poszedł do pracy.

Ludwiga czekało kilka godzin samotności; dobrze, bo miał o czym rozmyślać. Wspomnienie poprzedniego wieczoru krążyło po jego głowie jak natrętna mucha pod powałą, obijając się o wnętrze czaszki i czekając, aż się nim zajmie, przeanalizuje.

Wieczorem, gdy całą trójką wrócili do izby – Feliks wzburzony, Gilbert rozmasowując pięść – Ludwig zadawał dużo pytań.

Zaczął od pana doktora, bo z jakiegoś powodu nikt teraz nie lubił Żydów; Gilbert niechętnie wspomniał o paru rzeczach związanych z końcem przegranej wojny, rzucając ogólnikami i wiele razy wzruszając ramionami, jakby mówił „byłem tylko żołnierzem, nie wiem, kto i jakie decyzje podejmował i ile w tym prawdy".

Feliks milczał, wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w okno; gdy Ludwig niepewnie zapytał, czy jego też ta niechęć dotyczy, ku zdumieniu chłopca zaprzeczył:

– Nie jestem ani Żydem, jestem Polakiem-katolikiem. Żebym był Żydem, to moja mama musiałaby być żydówką, nie tata – wyjaśnił spokojnie. – Ale tak czy siak, tata porzucił wiarę dawno temu. Preferuje naukę i rozsądek.

Koncepcja porzucenia Boga, któregokolwiek, była dla Ludwiga nowością; zadał kilka niepewnych pytań, ale miał jeszcze wiele innych, więc ateizm odłożył na potem.

Pytał o plakaty, które widział w mieście, z rysunkami chudych ludźmi pochylonymi nad pokrytą chwastami ziemią, o szpalty opisujące dramatyczny stan gospodarki (niezbyt je rozumiał, ale widział, jak dorośli kręcili z dezaprobatą głowami podczas ich lektury), a w szczególności, co miał oznaczać jeden straszny obrazek, który wbił się w jego pamięć; paskudny szkielet w dziwacznych szkarłatnych szatach obszytych futrem, wymachujący szablą na równie trupim koniu, podpisany krótko i zwięźle – „Polen".

Opisywał też inne plakaty, pełne polskich słów, których nie rozumiał, na dodatek zapisanych wielką literą, chociaż pan w szkole mówił, że w polskim nie używa się tak wielu majuskuł jak w niemieckim. Chciał wyjaśnienia, dlaczego na jednym z nich posępny skrzat o złych oczach, z taką samą pikielhaubą, jaką nosili jego starsi bracia, gania za dziewczyną w sukience; nagle obaj, zarówno Gilbert jak i Feliks, wydawali się zakłopotani.

Próbowali mu odpowiadać, ale im dłużej rozmawiali, tym bardziej Ludwig zaczynał rozumieć, że na niektóre pytania i oni, dorośli mężczyźni, nie znają odpowiedzi.

A sama dyskusja też stawała się nerwowa; Ludwig szczególnie pożałował pytania „ale jak to się w ogóle zaczęło?", po którym w dłoni Gilberta pojawiła się książka do historii, a Feliks Łukasiewicz zareagował dość… żywiołowo.

– To kłamstwo! Wcale tak nie było!

– Było! – Gilbert poklepał stronę podręcznika. – Tak tu jest napisane i tak mnie uczono w szkole, więc...

– Mnie też tak uczono, chodziłem do tej samej szkoły, co ty – przerwał mu Feliks niecierpliwie. Ludwig śledził ich rozmowę z szeroko otwartymi oczami. – Ale to jest narracja cesarstwa, więc jest tam pełno bzdur i niedomówień.

– A na jakiej podstawie tak twierdzisz, co?

– Mój przodek od strony matki brał udział w tamtych wydarzeniach – Feliks w pewnym momencie wstał z krzesła i przemierzał ich skromny pokój, gestykulując zawzięcie. – Opowiadała mi o tym. I tak naprawdę…

– Dobra, niech ci będzie – Po kilku minutach Gilbert niechętnie mu przytaknął, bo ta wersja wydarzeń kleiła się nieco lepiej. – Ale co do tego – Znów wskazał na podręcznik. Ludwig od długiej chwili siedział już cicho, ale obaj dorośli wydawali się wcale tego nie zauważyć. – Absolutnie nie masz racji!

– Absolutnie mam rację, ojciec może potwierdzić – odparował Feliks.

Ku zdumieniu Ludwiga, jego starszy brat przestał się kłócić. Przynajmniej na chwilę.

– Dobra, ale to już jest przesada, żeby twierdzić, że…

Tak oto Ludwig Beilschmidt po tej rozmowie wiedział nieco więcej na temat różnych punktów widzenia, motywacji i wzajemnych animozji, ale zdecydowanie mniej o tym, co tak naprawdę wydarzyło się między Polakami i Niemcami w całej ich przeplatającej się historii; czyli o rzeczach, nad którymi tak właściwie nigdy wcześniej się nie zastanawiał.

Polska i Prusy, Rzeczypospolita, królestwa, księstwa i lenna, Cesarstwo; religie i narodowości, interesy, podboje, powstania i to, co Feliks nazwał „germanizacją", wzruszając ramionami na pytanie poirytowanego Gilberta, czy czuje się zgermanizowany.

Ludwiga aż rozbolała głowa, próbująca ten ogrom pomieścić; jak dorośli się w tym wszystkim połapywali?

Uniósł głowę i spojrzał na książkę do historii, leżącą teraz na biurku obok pisarskich notatek Gilberta i rozpisanych dłonią Feliksa ćwiczeń – w pewnym momencie, gdy Ludwig zaczął się zastanawiać, czy ta dwójka nie wda się zaraz w prawdziwą awanturę, Feliks złapał za ołówek i płynnie przeszedł z jednego przedmiotu na drugi.

Ludwig ani się nie obejrzał, a już gapił się na ułamki, a Gilbert rzucił się, by schować swoją twórczość, niepotrzebnie, bo Feliks nawet nie zwrócił uwagi na odręczne notatki na blacie.

– To nie są korepetycje – odparł na głośny sprzeciw Gilberta. – Rano zaczynam pracę w Olsztynie, więc i tak nie będę miał czasu na udzielanie lekcji. To tylko doraźna porada matematyczna, okazjonalna i nieregularna, a więc nie spełnia definicji korepetycji. Pierwsza jest darmowa. O innych porozmawiamy innym razem. Ludwig, siadaj. Nie bój się, ja będę pisał. A teraz patrz, masz tutaj...

Spojrzenie Gilberta było osłupiałe; wolno osunął się na drugie krzesło i w milczeniu obserwował, jak Feliks zaczyna tłumaczyć Ludwigowi arytmetykę w taki sposób, w jaki Hellwitz nigdy by tego nie zrobił; spokojnie powtarzając, zachęcając do zadawania pytań i wcale, a wcale się nie denerwując.

Gdy Ludwig uniósł oczy, nagle olśniony, zauważył, jak kąciki ust Gilberta unoszą się w bladym, zrezygnowanym uśmiechu.

Zrozumiał przekształcanie ułamków kosztem zrozumienia świata.


Tego samego poranka, nieco wcześniej, Feliks Łukasiewicz wstąpił na pocztę z plikiem listów i duszą na ramieniu; po powrocie od Beilschmidtów spędził pół nocy, miotając się po łóżku, aż usiadł i sięgnął po pióro, złorzecząc pod nosem na drapiącą papier stalówkę.

Oskarowi odpisał raczej krótko, składając niejasną obietnicę spotkania się, gdy ten przyjedzie. Nie potrafił wykrzesać z siebie entuzjazmu, który towarzyszył jego poprzedniej wiadomości; zaczynał rozumieć, dlaczego i po co dawny przyjaciel przyjedzie.

Lipiec nagle zdał się Feliksowi o wiele bliższy niż mu się do tej pory wydawało. Ludwig zadawał mnóstwo niewygodnych pytań, ale był tylko dzieckiem, wrzuconym w świat i próbującym go zrozumieć. Gilbert… Cóż, był zadufany w sobie, pokazywał pazury i podniósł kilkukrotnie Feliksowi ciśnienie, ale chronił swojego młodszego brata jak lew i szanował Aarona; Feliks miał wrażenie, że mogliby się nawet zakumplować, złapać wspólny język, gdyby nie… no właśnie.

Wysłał jeszcze jeden list, rozmyślając o gorzkich sprawach, mając nadal w głowie poradę ojca; zakończyć to, co powinno zostać zakończone.

I jakiś potwornie ciężki kamień spadł mu z serca, gdy tylko podpisał się po raz ostatni. Patrząc na znaczki pocztowe, naklejone na kopercie zaadresowanej do starego Królewca, jego ukochanego Królewca, rzucił swoje ostatnie słowa na ten zimny, nadmorski wiatr.

Być może nikt nigdy ich nie odczyta; może po prostu Feliks potrzebował zrobić to dla samego siebie.

Taurysie, Nataszo, pisał, gdy na wschodzie niebo już jaśniało, w swoim pokoju pod obrazkami na ścianach, przygryzając boleśnie wargi. Mam nadzieję, że mój list zastanie Was jeszcze w Königsbergu. I… i nie zostanie podarty na strzępy przed przeczytaniem.

Wiem, że po tym, co wykrzyczałem ci w twarz, masz pełne prawo nawet nie otwierać koperty. Mimo to mam nadzieję, że przez wzgląd na naszą dawną przyjaźń przeczytasz ten list do końca. Nie chcę kończyć naszej znajomości w ten sposób, w gniewie i bez pożegnania. Naprawdę. Potrzebowałem trochę czasu, by to zrozumieć, dlatego piszę dopiero teraz.

Ciężko się przełykało własną dumę; Feliks wyszedł z budynku poczty, spoglądając w wyślizgany bruk ulicy. W nocy padało, ale słońce szybko osuszało kamienie.

Przepraszam. Wiem, że schrzaniłem. Chyba obaj schrzaniliśmy, nie? Masz pełne prawo do swoich opinii, tak ja mam prawo do swoich, ale żałuję, że nie potrafiliśmy ich wyrażać... spokojnie, jak dorośli faceci, a nie dzieciaki z podwórka. Wiem, że tyle się dzieje, że ciężko podchodzić do tego na spokojnie, ale…

Paskudne słowa, lekceważenie, słuszny gniew; to wszystko znów rozbrzmiało w jego głowie, gdy ruszył w kierunku dworca kolejowego. Dzień dopiero się rozpoczynał; ulice Niborka były pełne ludzi.

Jeśli dalej to czytasz, po prostu mi żal, Taurysie. Po tym, co razem przeszliśmy, po tych wszystkich studenckich głupotach, po Szarym Aniele... Byłeś moim najlepszym przyjacielem, odkąd tylko spotkaliśmy się na Albertynie po raz pierwszy.

Pamiętasz? Jakieś chłopaki miały problem z twoim akcentem, a ja byłem na tyle odważny i na tyle głupi, by wplątać się w sytuację pięciu na jednego; mówiłeś później, że nie słyszałeś wcześniej połowy z tych wyzwisk, którymi ich obrzuciłem. Nie chciałem ci nigdy powiedzieć, gdzie je poznałem i często to wyciągałem, żeby cię drażnić, nie?

Feliks westchnął ciężko; nagle ta cała sprawa wydała mu się strasznie dziecinna.

Żadna tajemnica, szczerze mówiąc. Stary historyk w mojej szkole był okropnym cholerykiem i połowę z tych wyzwisk sam wymyślił, a ja podłapałem i powtarzałem. Dostałem kiedyś burę od ojca, gdy mnie na tym przyłapał. Zakazał mi tak mówić… poza kryzysowymi sytuacjami. Gdy zobaczyłem ciebie, stojącego pod tamtą ścianą, całkowicie samego... wtedy wiedziałem, że to jest ten moment.

Oczywiście, parę wyzwisk tylko ich rozjuszyło, myślę, że wtedy zrozumiałeś, że szybciej robię niż myślę, ale przynajmniej zrobiło się zamieszanie i udało się nam wymknąć z tylko jednym podbitym okiem.

To mogło się skończyć o wiele gorzej, pomyślał Feliks nagle, odmawiając uprzejmie podwózki, gdy obok niego zatrzymała się wiejska furmanka. Dzisiaj czuł się dobrze mimo niewielkiej ilości snu i miał przy sobie jedynie lekką torbę; mógł się przespacerować.

To nie byli studenci, tylko typki, które kręciły się po mieście, szukając nowych, przyjezdnych studentów, byle tylko źle wskazać im drogę i okraść w zaułku z tych kilku marek, który przy sobie mieli. Okraść albo okraść i pobić. Albo pchnąć nożem, o tym też słyszałem, tylko nie pisałem o tym rodzicom, by ich nie martwić.

Pomogłeś mi, potem, gdy już zeszła ze mnie adrenalina i... no cóż. Nie spanikowałeś i potraktowałeś mnie zupełnie normalnie. Gdy widzę, jak patrzy na mnie Maryś – nowa służąca ojca – robi mi się nieswojo. Jakbym miał za moment się stłuc i rozpaść na kawałki. Ale to i tak lepsze niż niektórzy; jakbym miał ich zarazić cholerą, jak ten właściciel sklepu, który mnie wykopał. A ty po prostu dałeś mi koc i herbatę i spytałeś, co studiuję. Wtedy pokochałem cię jak brata.

Ostatnie zdanie skreślił, nie czując się na nie gotowy; ciemna plama atramentu zakryła jego emocje.

Wybacz, rozpisałem się, chyba zupełnie niepotrzebnie. Nie mam złudzeń, że kiedykolwiek się ze mną zgodzisz. I nie oczekujesz pewnie ode mnie tego samego. Po prostu… chciałbym zakończyć to jak należy.

Wszystkiego najlepszego z okazji ślubu. Cieszę się – naprawdę – że jesteście szczęśliwi. Życzę wam powodzenia, mam nadzieję, że przeprowadzka do Kowna pójdzie gładko. Wspominałeś kiedyś coś o domu, który należał do twoich krewnych, mam nadzieję, że uda się ci go odzyskać.

Nataszko, ciebie też przepraszam. Nigdy tego nie powiedziałem, ale zawsze uważałem cię za siostrę. I bez ciebie nie zdałbym tamtego egzaminu z algebry; kto inny groziłby mi uduszeniem poduszką, jeśli nie wezmę się za książki?

I kto inny by tę groźbę zrealizował? Feliks zaśmiał się gorzko do własnych myśli i wspomnień; Taurys wpadający w panice do jego pokoiku na poddaszu, próbujący obłaskawić gniew ukochanej, która miała w końcu dość feliksowych wymówek…

Bez waszego wsparcia – i przymuszania – nie doszedłbym tak daleko na Albertynie, oblałbym dużo wcześniej. Znacie mnie, brak koncentracji i skłonność do odsuwania rzeczy w czasie to przepis na katastrofę.

Dbaj o niego. To dobry człowiek, szanuje cię. Jestem pewny, że będzie wspaniałym mężem, tylko trzeba go czasem lekko popchnąć w odpowiednim kierunku. Wiesz, co mam na myśli.

Feliks "Absolutny-Dureń" Łukasiewicz

Dotarł na stację; na peronie już stała lokomotywa. Z lżejszym sercem Feliks wsiadł do pociągu; teraz praca, pomyślał. Wszystko po kolei. Kolei, zaśmiał się w duchu w własnego żartu.

Będzie dobrze, powtarzał jak mantrę. Będzie dobrze.

Skoro mam pracę, nawet tymczasowo, będę miał wypłatę. Spłacę Hoffmanna i zacznę od nowa, cokolwiek się nie wydarzy. Odłożę trochę pieniędzy, rozeznam się w uniwersytetach. Ojciec ma rację, muszę podejść do tego zdroworozsądkowo, w końcu to nie tak, że mój głos przeważy... Muszę przygotować się na obie wersje wydarzeń... Grunt to mieć plan…

Jeśli złapie ten wcześniejszy pociąg powrotny, będzie w Niborku całkiem wcześnie; może uda mu się ogarnąć coś dodatkowego po godzinach? Nawet te korepetycje; skoro arytmetyki nadal uczy ten chodzący koszmar, to pewnie w klasie Ludwiga są inni potrzebujący, nie?

Ku swojemu zdumieniu Feliks odkrył, że obecność chłopca, czekającego na kolejne przykłady, ułatwia mu skupienie się na matematyce; gdyby Feliks miałby robić to sam, rzuciłby kartkami po minucie; te zadania były zbyt proste, zbyt nudne. To mogło się udać.

Mimo przygnębienia związanego z plebiscytem, tego poranka przyszłość Feliksa zaczynała rysować się w jaśniejszych, cieplejszych barwach, tak jak wiosna, która otaczała jego i pociąg zewsząd; oszałamiająca zieleń drzew, łąk i pastwisk, błękit nieba i jezior, słońce przygrzewające przez szyby… do większego miasta dotarł w o wiele lepszym nastroju.

Pociąg zatrzymał się na peronie; Feliks pośpiesznie zeskoczył ze stopni wagonu, na których czaił się już od kilku długich minut, gdy pociąg żółwim tempem toczył się przez tory.

Tym razem nie miał przy sobie ciężkich bagaży, mógł więc wymknąć się z peronu, nim z wagonów wypadnie tłum; wczesnym rankiem pociąg był wypełniony po brzegi ludźmi dojeżdżającymi – tak jak i on – do stolicy rejencji.

Rozglądał się ciekawie; przed wyjazdem na studia bywał w Olsztynie – czy też Allensteinie, jak głosiła tablica na peronie – od czasu do czasu, zwykle towarzysząc ojcu, ale minęło sporo lat, odkąd był tu ostatni raz.

Dworzec był jednak tylko dworcem; świadomy, że nowy ratusz, gdzie kierowała go karteczka przyniesiona przez Ottona, ściskana w kieszeni płaszcza niczym szczęśliwy talizman, znajduje się rzut kamieniem stąd, Feliks wyszedł na ulicę…

…i wciągnął powietrze przez zęby, a jego dopiero co odzyskany humor gwałtownie się ulotnił.

Na liniach przewieszonych nad ulicą łopotały niemieckie flagi, te nowe, czarno-złoto-czerwone. Dziwnie patrzyło się na żółć, gdy Feliks przez całe swoje życie widział pośrodku tej flagi biały pas, ale nie o kolory chodziło. Nawet zauważył starą cesarską flagę gdzieś na uboczu, przy jakimś oknie, jakby ktoś, kto ją wywiesił, jeszcze nie zaopatrzył się w nową.

Chodziło o to, dlaczego te flagi tu wiszą.

Feliks przełknął ślinę i ruszył przed siebie, mając wrażenie, że temperatura tego majowego dnia nagle spadła o dobre dziesięć stopni.

Komunikat był jasny; to miasto jest niemieckie i nie waż się nawet myśleć inaczej.

Nie waż się zagłosować inaczej.

I to przemówiło do niego mocniej niż karykatury i mocne słowa na plakatach; wiatr szarpał flagami, a ich furkot brzmiał jak gniewny szept miasta. Wzdrygnął się; piękne powitanie, pomyślał.

Z mniejszym już entuzjazmem ruszył ulicą, rozglądając się dookoła; tuż obok wznosił się neogotycki kościół o trzech strzelistych wieżach górujących nad dachami kamienic, a bruk przecinały tory, które przypomniały Feliksowi Königsberg; słyszał gdzieś w oddali dzwonki tramwajowe.

Zwolnił kroku, mając jeszcze kilka minut do umówionej godziny i wolno snuł się ulicą, zaglądając w witryny. Tam wszystko wydawało się normalne, sklepy, lokale… Jest i ratusz.

Feliks rozejrzał się, nim przekroczył ulicę, a potem zadarł głowę do góry.

– Fiu, fiu…

Budynek dorównywał wielkością kościołowi, a takie przynajmniej Feliks odniósł wrażenie; trzy skrzydła wznosiły się na trzy piętra, a w stromym dachu doliczył się jeszcze dwóch rzędów okien. W niebo wystrzeliwała wieża zegarowa z blaszanym hełmem i iglicą.

Tuż nad Feliksem wznosił się ozdobny wykusz ozdobiony płaskorzeźbami, a gdy cofnął się i spojrzał na boczną ścianę, wysoko między oknami dostrzegł kamienne ludzkie sylwetki.

Schody prowadziły do kamiennego portalu, w głębi którego kryły się wysokie, oszklone u góry trójskrzydłowe drzwi. Nad nimi w kamieniu wykuto herb miasta, świętego z laską w ręce, którego Feliks nie potrafił rozpoznać.

Moje miejsce pracy prezentuje się… imponująco, pomyślał, nerwowo przygryzając wargę. Ktokolwiek projektował ratusz, wiedział, co robi; potężna bryła onieśmielała i sprawiała, że czuł się mały, pozbawiony znaczenia.

Niezbyt pewnie Feliks ruszył po schodach, bo na tarczy na wieży była już ósma; akurat ktoś wychodził, więc Feliks prześlizgnął się przez środkowe skrzydło drzwi.

Jeszcze jedne schody i jeszcze jedne drzwi i znalazł się we właściwym holu ratusza, nie wiedząc do końca, czy chce tu być i zarobić pieniądze, czy może uciec z bijącym szaleńczo sercem.

Pomieszczenie było wysokie i podparte kolumnami; szerokie, kręcone schody wiodły na wyższe piętra, a obok nich na ścianie milcząco patrzyła na niego tablica pamiątkowa.

Na podłodze pod nią coś wyryto, ale Feliks ledwo na to zerknął, bo zauważył biurko z kogoś za nim; to tam ruszył pośpiesznie, słysząc echo własnych kroków.

– Eee… Dzień dobry – zaczął odruchowo po niemiecku. W końcu to był ratusz. Zaschło mu w gardle. – Miałem się dzisiaj zgłosić, Łukasiewicz…

Przez moment w jego głowie zalęgła się myśl; czy aby na pewno robi, pchając się teraz do ratusza, on, Polak? Może Trottner wcale nie załatwił mu tej roboty, może to tylko jakiś paskudny żart?

Obawy Feliksa jednak były nieuzasadnione, przynajmniej w tym jednym przypadku. Zza drewnianego kontuaru recepcji poderwał się mężczyzna ze strzechą rozczochranych jasnobrązowych włosów na głowie, ubrany w elegancki garnitur; nozdrzy Feliksa dobiegł mocny zapach kawy, gdy recepcjonista pośpiesznie wydarł dłonie i wygładził ubranie.

– To pan! – Na upstrzonej piegami twarzy pojawiła się ulga. Recepcjonista wysunął się zza biurka i podszedł do Feliksa, wyciągając dłoń z entuzjazmem. – Czekałem na pana! Proszę… Zaraz przedstawię pana panu Cybulskiemu… To znaczy, najpierw kwestie organizacyjne, umowa, wiadomo… To jest… miło poznać. Jonas Krüger-Swietlik. Można po prostu Swietlik, bo… Nieważne. Rodzinne nieporozumienia. Swietlik wystarczy.

Swietlik miał duże, ciemne oczy i rysy twarzy wiecznego chłopca; ciężko było określić, ile tak naprawdę ma lat – równie dobrze mógłby być kilka lat starszy od Feliksa, jak i zbliżać się do pięćdziesiątki.

Mówił szybko, a Feliks, mimo że od dziecka posługiwał się niemieckim doskonale – pragmatyzm ojca – chwilami miał problemy z zrozumieniem jego słów i akcentu; to chyba jakaś górnoniemiecka gwara, stwierdził po namyśle. Spotkanie kogoś z głębi kraju w Prusach Wschodnich, w czasach, gdy ludzie raczej stąd masowo emigrowali, było dla niego pewnym zaskoczeniem.

Po tym powitaniu mimowolnie poczuł do Swietlika odrobinę sympatii i to nie tylko z powodu urokliwie brzmiącego nazwiska.

– Miło poznać – wybąkał niezręcznie.

– Już pana prowadzę – Recepcjonista posłał szybkie spojrzenie pustemu biurku, potem drzwiom wejściowym, wahał się przez moment, a na końcu machnął ręką. – Jeśli ktoś przyjdzie, to poczeka – stwierdził rozbrajająco. – Proszę za mną.

Minęli schody, kierując się ku jednemu z korytarzy odchodzących od holu; Feliks zerknął na tablicę, teraz już widząc, że była poświęcona ofiarom wojny. Na posadzce wyryto kilkanaście nazwisk; jedno czy dwa były polskie. Pracownicy, którzy nie wrócili.

Ciekawe, czy właśnie któregoś z nich nie zastąpił?

Swietlik, pogwizdując coś po nosem, zaprowadził go do jednego z pokoi i ruchem dłoni wskazał, by wszedł pierwszy; Feliks przełknął ślinę i przekroczył próg, by poznać swojego nowego pracodawcę.

Cybulski okazał się wysokim, chudawym Niemcem o wąsie tak dużym i obfitym, że mógłby obdzielić nim dwóch mężczyzn; zawisł nad biurkiem i wpatrywał się w Feliksa chłodnymi, sondującymi oczami, kojarząc się z sępem czyhającym na rychły zgon ofiary.

W młodości musiał być atrakcyjnym mężczyzną, ale z wiekiem jego uroda zbladła; klasyczne rysy straciły wiele przez plamy wątrobowe i zaczerwieniony nos, a bujne czarne włosy – czy też to, co z nich zostało – próbowały zakryć daleko sięgające zakola.

Feliks zapoznał się z umową, wiedząc, że to jedynie formalność; obecnie podpisałby nawet cyrograf, byle tylko dostać trochę pieniędzy.

Zakres obowiązków niczym go nie zaskoczył. Co prawda, jeden z punktów lakonicznie dodawał „wykonywanie innych obowiązków zleconych przez przełożonego", ale Feliks znał już takie zagrywki. Ktoś musi też tu zamiatać, pomyślał. Wcale mnie to nie dziwi.

Kwoty też nie negocjował – nie był w sytuacji, w której mógłby sobie na to pozwolić.

– Zaprowadzę cię do archiwum – rzucił Cybulski, ledwo Feliks złożył swój podpis. – Jonas, a ty nie masz nic do roboty? Recepcja się znowu sama pilnuje?

Swietlik, stojący do tej pory w drzwiach, uśmiechnął się przepraszająco.

– Gdy znajdziesz wolną chwilę, przyjdź na moment – rzucił serdecznie do Feliksa, nim zniknął za drzwiami. – Pokażę ci palarnię i miejsce, gdzie można zaparzyć sobie kawy. I dobrą kawiarnię za rogiem.

Feliks słabo odwzajemnił uśmiech; potem ruszył za Cybulskim korytarzami, które były zdecydowanie mniej reprezentacyjne niż hol. Zeszli jakimiś schodami i znaleźli się w pustawym, obitym drewnem korytarzyku oświetlonym pojedynczą elektryczną lampą.

– Tutaj – Cybulski wyciągnął z kieszeni klucze i otworzył skromne drzwi z miedzianą tabliczką „Archiv" nań. – Mamy koszmarny bałagan… A, sam zobaczysz.

Cybulski wepchnął się do małego pomieszczenia, a Feliks podążył za nim, rozglądając się z ciekawością. Ściany zajmowały wysokie szafki o wąskich przegrodach, wypełnione papierowymi teczkami o różnym stopniu zżółcenia. Jedno biurko było puste, jeśli nie licząc stosu papierów, na drugim stała maszyna do pisania; całość oświetlała całkiem mocna lampa, a przez niewielkie okno pod sufitem Feliks dostrzegł buty przechodniów.

– Poprzedni archiwista siedział tu latami i nikt go nie pilnował – Cybulski westchnął ciężko. – Za nic nie dbał o porządek w papierach. Znaleźć teraz cokolwiek to koszmar. Nie mówiąc już o tym.

Sięgnął po teczkę z biurka i otworzył ją, pokazując Feliksowi naddarty w kilku miejscach dokument:

– Widzisz? Trzeba będzie to zabezpieczyć. Poza tym, mam wrażenie, że połowa polskich nazw albo nazwisk jest błędnie zapisana – Cybulski przerzucił kilka kartek. – O, tutaj.

– Faktycznie… trzy warianty tego samego nazwiska – ocenił Feliks, gdy wczytał się w treść zapisaną cienką kurrentą. – Eee… to problem, nie?

– Zdecydowanie. Gdybyś doszedł, która wersja jest poprawna, rób w takich sytuacjach jakąś notatkę i dołącz do akt. Idzie oszaleć.

Cybulski westchnął ciężko; wąs żył własnym życiem, a Feliks wpatrywał się w niego zafascynowany.

– Kilka lat temu przenosiliśmy się ze starego ratusza. Kompletny chaos. Kto wpadł na pomysł, żeby w czasie wojny zmieniać lokalizację – Sądząc po tonie Cybulskiego, doskonale wiedział, kto był odpowiedzialny i głęboko nim za to gardził. – Musieliśmy zatrudnić jakichś knypków do noszenia tego wszystkiego. Jestem pewny, że mnóstwo rzeczy poginęło. A już na pewno nic tu nie jest chronologicznie. To będzie twoja robota. Mam jeszcze stos rzeczy do przejrzenia i przetłumaczenia, ale to w późniejszym terminie. Gdybyś czegoś nie wiedział, pytaj Swietlika, przeszkoli cię. Miał tu pracować, ale jest zbyt roztrzepany. Jakieś pytania?

– Na razie nie – Feliks pokręcił głową. Nie będzie źle, pomyślał, uśmiechając się uprzejmie. Może trochę nudnawo, ale powinno być nieźle.

– A, Trottner coś wspominał, że znasz rosyjski? – przypomniał sobie Cybulski.

– Nie wybitnie, ale się dogadam.

– Dobra, to się może przydać… A angielskiego może nie znasz?

Zaskoczony, Feliks mógł tylko pokręcić głową; gdy był jeszcze na uniwersytecie, gdzieś z tyłu głowy krążyła mu myśl, że może dobrze by było się nauczyć języka Szekspira, ale nie miał ani czasu, ani sił na dokładanie sobie nowej nauki.

– Niestety.

– Ci Anglicy doprowadzą mnie do szału – mruknął Cybulski jakby do siebie, wciskając dłonie w kieszenie surduta. – Dogadać się z nimi to skaranie boskie… Dobra. Wyślę zaraz do ciebie Swietlika, tylko znajdę kogoś, kto siądzie tymczasowo na recepcji. Nie mamy wystarczająco ludzi, żeby… Nieważne. Później przyjdę. Nie będę ci wisiał nad głową, skoro Trottner cię polecił. Stary plotkarz ma nosa do ludzi.

Gdy został sam, Feliks odetchnął; opadł na krzesło i wziął do ręki losowy dokument z najbliższej sterty, datowany na dziewięćset trzeci. Potwierdzenie zawarcia małżeństwa jakiegoś Beilschmidta; najwidoczniej w Olsztynie też mieszkała jakaś gałąź tego baobabu genealogicznego.

Parsknął rozbawiony i odłożył papier; ciekawe, ile rzeczy mógł się tu dowiedzieć. Może Trottner specjalnie go tu skierował, by mieć dostęp do pikantnych plotek? Ha.

Było trochę duszno, więc Feliks podszedł do lufcika i wspiąwszy się na palce, otworzył go nieco; wiosenne, chłodne powietrze wpadło do środka. Może powinien jutro przynieść sobie jakiś koc, stwierdził, rozglądając się po archiwum. Raczej nie będzie tu zbyt ciepło…

W szufladach biurka znalazł trochę czystego papieru do maszyny, garść ołówków i jedno pióro z zaschniętym atramentem; uniósł je do oczu i postanowił najpierw zabrać się za porządki, by zapoznać się z tym miejscem i uczynić go odrobinę bardziej swoim.

Stres z wolna z niego schodził; przejrzał szafki, zauważając za nimi zwały kurzu i jakieś leżące luzem kartki; najwidoczniej od dawna nikt tam nie zaglądał.

Ciekawy, co dokładnie Trottner powiedział Cybulskiemu, Feliks zerknął do jednej z teczek i skrzywił się na widok martwego, wysuszonego pająka; o tak, najpierw porządki…

Stukanie oderwało go od truchła; Swietlik uchylił drzwi i wsunął głowę do środka.

– Papierosa? – zaproponował. Feliks pokręcił głową. – To może kawę na dobry początek współpracy?

Na to już się zgodził; w niedużej kuchni na piętrze Niemiec podał mu filiżankę świeżo zaparzonej kawy, pogwizdując jakąś obcą melodyjkę.

– Licha – oznajmił wesoło. – Ale wypijalna.

Faktycznie, kawa była paskudna; Feliks upił łyka i skrzywił się, a Swietlik poweselał jeszcze bardziej.

– Pan Cybulski ma własną – zdradził mu szeptem. – Sprowadza chyba z Italii, ale nie przyznaje się, gdzie ją chowa. No, Feliks, jesteś z Allensteinu?

– Z Niborka – Orientując się, że Swietlik jako nietutejszy może nie orientować się w równolegle funkcjonujących nazwach, Feliks dodał szybko: – Neidenburga.

– Aa, kojarzę. To miasteczko bliżej polskiej granicy, co? Wiem o tym całym plebiscycie. Co rusz wpadają do nas Anglicy i reszta. U was też robią patrole obcy żołnierze?

Feliks zamrugał.

– Nie – odparł, marszcząc brwi. Czytał co prawda o zewnętrznych komisjach w prasie, ale w Niborku obcych wojsk na pewno nie było, wiedziałby o tym; w miasteczku wieści roznosiły się z prędkością pożogi.

– Mają pilnować głosowania i w ogóle – Swietlik obejrzał się przez ramię, przymknął drzwi do kuchni i ściszył głos. Feliks poczuł się bardzo nieswojo i odruchowo zacisnął palce na filiżance. – Słuchaj, ja tam do was Polaków nic nie mam – rzucił cicho recepcjonista. – Uważaj na siebie. Ostatnio koło dworca kogoś pobili, tak słyszałem. Zawsze tak było?

Feliks otworzył usta, a potem je zamknął. Patrząc na zamknięte drzwi, upił gęstej, paskudnej kawy, znów przestając się czuć bezpiecznie we własnym kraju.

– Nie było mnie kilka lat w tych okolicach – powiedział ostrożnie, zastanawiając się, czy mimo pozytywnego pierwszego wrażenia i słowom Swietlika może mu ufać. – A wcześniej byłem dzieciakiem, ale… zawsze byliśmy my i oni, ale… ale mimo wszystko każdy… każdy był „tutejszy". A teraz…

– A teraz atmosferę można kroić nożem – dokończył Swietlik ze zrozumieniem. – Kropla drąży skałę, co? – Milczał przez chwilę. – Dużo was tutaj jest? Co chwila przychodzi ktoś na recepcję i gada po polsku. Muszę go odsyłać z kwitkiem. Nie, żebym nie chciał – dodał, rozkładając ręce. – Nie rozumiem po prostu. Nie miałem też czasu, żeby cokolwiek wkuć.

Feliks zmarszczył brwi.

– Od kiedy tu pracujesz?

– Od stycznia. Ściągnęli mnie z głębi kraju niby na chwilę, bo nierozwiązane kwestie rodzinne, to się zaczęło przedłużać, więc się zatrudniłem, a potem zaczęli ciągle gadać o tym plebiscycie i że mam prawo do głosu i tak dalej – Widząc pytające spojrzenie Feliksa, Swietlik machnął ręką. – Matka urodziła mnie tutaj, a zaraz potem przeniosła się wraz z ojcem na Bawarię. Miałem chyba roczek, jak ostatni raz byłem w Prusach.

– Eee… to wystarcza? To znaczy, żeby zagłosować? – upewnił się Feliks, zaskoczony tym stwierdzeniem. Chyba niedokładnie przeczytał artykuły z gazet ojca, pomijając kilka ważnych elementów; teraz zastanawiał się, co to mogło oznaczać.

Kolebka Królestwa Prus, a później i Cesarstwa, z wiodącej siły z czasem przekształciła się w biedną prowincję na uboczu, teraz dodatkowo rozdzieloną od reszty kraju polskim korytarzem. Jeśli niemiecki rząd sięgnie po tych, którzy opuścili te ziemie w ostatnich latach…

Swietlik spojrzał mu w oczy.

– Wy byście to nazwali „pospolitym ruszeniem", co? – Dopił swoją kawę i sięgnął klamki. – Powiem ci tak, Feliks. Ja się brzydzę polityką od zawsze i do urny nie pójdę. Dla zasady. Idę sprawdzić recepcję, a potem przyjdę do Archiv i ci pokażę co i jak, dobrze?

Feliks odłożył swoją filiżankę do zlewu.

– Dobrze.

Stracił reszki humoru.


Miał to!

Gilbert spoglądał z zachwytem na kartkę; tam, pośród skreśleń, szkiców i bazgrołów, tkwiło ono: jego pierwsze zdanie. Doskonałe, chwytliwe, intrygujące – pokochał je, ledwo wyszło spod jego ołówka.

Rozkoszując się każdym słowem, sięgnął nawet po pióro i zapisał je tak, jak należy lśniącą czernią atramentu, lewą ręką, bo lewą zawsze pisał lepiej.

Niezbyt długie, nie krótkie; w sam raz. Z haczykiem na czytelnika i paroma ładnymi słowami.

Nigdy w życiu nikt nie był z Gilberta tak dumny, jak on sam w tej właśnie chwili; odczekał, aż atrament przyschnie, a potem przycisnął kartkę do ust.

Zaczęło się; oto narodziny powieści, która zmieni świat.

Na progu spalonego miasta ujrzałem anioła.

Teraz pozostało tylko wymyślić fabułę i imiona bohaterów.

Ale to już była drobnostka.

Obejrzał się przez ramię; Ludwig siedział cicho na jego łóżku i oparty o ścianę, wczytywał się w książkę. Łóżko Gilberta było bliżej okien, było tam więcej światła, więc Ludwig korzystał z ostatnich słonecznych promieni dnia; Gilbert pomyślał przelotnie, że może powinni albo się zamienić albo zrobić małe przemeblowanie.

– Ile już zrobiłeś?

– Czterdzieści przykładów – pochwalił się chłopiec, unosząc oczy. Widząc, jak błyszczą, Gilbert zmusił się do szerokiego uśmiechu. – Musze jeszcze sprawdzić wyniki, ale myślę, że rozumiem!

– Świetnie. Arytmetyka nie ma z tobą szans.

Ludwig uśmiechnął się jeszcze promienniej i powrócił do książki, mrucząc ułamki pod nosem. Ze względu na zranioną rękę, nie mógł rozpisywać przekształceń, więc działał w pamięci z wyjątkową determinacją.

Gilbert przeniósł wzrok na okno i oparł głowę o dłoń, zastanawiając się nad tym wszystkim.

Łukasiewicz okazał się strzałem w dziesiątkę, nawet jeśli nieco się pożarli w kwestiach historycznych; Gilbert nie miał pojęcia, jak, ale Feliks w moment zrobił to, co nie udało się ani temu przeklętemu belfrowi ani Gilbertowi mimo szczerych chęci.

Ale to tylko jeden temat, Gilbert sposępniał. Co będzie, gdy zaczną omawiać inny temat?

Hellwitz uczył tu od dekad; Gilbert wątpił, czy tymczasowe polepszenie ocen Ludwiga sprawi, że nauczyciel spojrzy na jego brata łaskawiej. Nie, stwierdził, myśląc intensywnie. Znając tego sukinsyna, tylko będzie gorzej, jeśli przy kolejnym temacie Ludwig znów zacznie popełniać błędy.

Mimowolnie podarł dłonie, chociaż był już dorosły i żaden belfer z linijką nie mógł już ukarać. Zresztą, był na wojnie i po tym, co tam widział, Hellwitz był śmieszny z tą swoją groźną aurą i silną ręką… podobnie jak ojciec. Gilbert dawno już przestał się go bać.

Szkoda, że nie mógł przenieść tej odwagi na brata.

– Zrób jeszcze trzydzieści – polecił, nie odrywając oka od tego, co widział na zewnątrz, dnia zbliżającego się do końca. Za nim Ludwig jęknął; najwidoczniej jego świeżo obudzony entuzjazm w stosunku do arytmetyki miał jednak jakieś granice.

Będziesz umiał matematykę i wszystko inne, obudzony o północy będziesz recytował definicje, będziesz umiał walczyć na pięści i gdy jeszcze trochę podrośniesz, postaram się o jakiś pistolet dla ciebie; nikt ci nie zagrozi, będziesz umiał się obronić, nauczę cię tego, czego w okopach nauczono mnie. Wyślę cię na studia, chociażbym miałbym jeść szczaw i brukiew do końca życia. Będziesz kimś wielkim; generałem, lekarzem, profesorem, kimkolwiek zechcesz, mały.

Nie zgnijesz w brudnej ziemi naszego sadu tak, jak chce tego ojciec.

Dziwne, pomyślał gorzko, zaciskając palce na ołówku. Matce wybaczyłeś. A mnie nie potrafisz, chociaż nie prosiłem się na ten świat.

Krzesło zaszurało o podłogę, gdy gwałtownie wstał, gnany gniewem i innymi emocjami; Ludwig aż podskoczył.

– W-w porządku?

Gilbert przeklął siebie w myślach i uśmiechnął się do brata uspokajająco.

– Tak, tak – rzucił szybko. – Przypomniałem sobie, że muszę zajść do starej Hexy. Coś ode mnie chciała, nie wiem, co. Idę od razu, bo zaraz się ściemni, później mnie już nie wpuści.

Ludwig pokiwał głową i wrócił do swojej matematyki; Gilbert odetchnął z ulgą i ruszył do drzwi; skoro już musiał udać, że idzie do sąsiadki z góry…

Zaszył się na klatce schodowej piętro wyżej, na drewnianym, pociemniałym od wilgoci parapecie i przez zakurzone okienko patrzył na rynek.

A potem pochylił się nieco, by nad dachami pierzei kamienic po drugiej stronie placu dostrzec wzgórze zamkowe.

Myśli, że nie wiem, pomyślał gorzko, żałując, że nie ma przy sobie czegoś do palenia. Na froncie miał przynajmniej regularne racje cygar, papierosów i tytoniu do żucia; teraz wszystko było to zbyt drogie. Wiem, nie jestem ani głupi, ani ślepy.

– Kurwa! – W akcie bezsilności uderzył pięścią o parapet. Suchy trzask i zdarte kostki; westchnął, zdając sobie sprawę, że musi na szybko wymyślić usprawiedliwienie, bo mały zauważy. – Pierdolone życie w tej zabitej dechami, pierdolonej dziurze!

Trzeba było zaryzykować, pomyślał gniewnie. Złapać małego i wsiąść do pociągu razem z resztą. Może by się poszczęściło, Oskar pisze, że całkiem nieźle mu w tym Berlinie płacą…

…ale nie zostawiłbym jej na pastwę losu i ojca.

Doktor Łukasiewicz. Szpital. Leki. Utrzymanie Ludwiga, ubrania, buty, przybory szkolne.

– Będę jeść szczaw do końca życia – stwierdził Gilbert wisielczo i gdy tylko jego kostki przestały krwawić, podniósł się na nogi. – Trzeba będzie zasiać jakiś na podwórzu, żeby za daleko nie chodzić.

Rok zapowiadał się ciężki, jeszcze cała ta awantura z plebiscytem; trzeba myśleć nocami, pisać powieść i zarobić w końcu porządne pieniądze. Ma już pierwsze zdanie, będzie wymyślał fabułę, klepiąc jednocześnie Huzara, po prostu musi mniej spać…

Gdy wrócił do pokoju, Ludwig przysypiał nad podręcznikiem; Gilbert uśmiechnął się smutno i wziąwszy brata na ręce, przeniósł do własnego łóżka i okrył starannie.

Potem zasiadł przy biurku, odsunął swoje pierwsze zdanie na bok i wrócił do Huzara; papier poplamił się brunatno od jego ubrudzonych kostek; syknął i sięgnął po czyste kartki, by przepisać już napisany rozdział na nowo, jednocześnie układając w głowie kolejne akapity.

Redaktor nigdy mu nie pozwoli, by towarzysz jego bohatera paplał po polsku; ta bitwa była z góry przegrana, więc Gilbert po krótkim zastanowieniu wybrał węgierski.

Cóż z tego, że nie znał? Czytelnicy też nie; powymyśla jakieś słowa, a na dole da przypisy ze śmiesznymi tłumaczeniami. Albo w nawiasie; nie ufał, że skład czasopisma poradzi sobie z przypisami.

Licentia poetica i wszystko jasne.

Dobrze, że lada moment wypłata z browaru; do honorarium jeszcze daleko, a on musiał niedługo zrobić większe zakupy.

Jabłka wezmę z sadu, odhaczył w myślach. Ryby… Może by podjechać rowerem do Kownatken, do tego gospodarza, co mieszka nad samym jeziorem, może akurat będzie miał jakieś świeże ryby na sprzedaż? Przyzwoity człowiek, nie zedrze ze mnie nie wiadomo ile. Ale to kawał drogi…

Wiem, pomyślał. Pojedziemy w niedzielę rowerem do Litfinken, a potem zagadam z sąsiadem, żeby mi pożyczył swoją kobyłę. Pojedziemy na oklep. Nie będę pedałował całą drogę tam i z powrotem, a mały będzie miał dodatkową atrakcję. Ha, genialnie to wymyśliłem.


Okazało się, że archiwa mają swoje własne zasady postępowania z dokumentami i Feliks sporo musiał się nauczyć; stos jego odręcznych notatek rósł.

Bicie zegara na wieży było doskonale słyszalne nawet tutaj, w suterenie, a Swietlik nie poruszył już żadnego innego tematu poza pracą i luźną gadką o pogodzie i pobliskich kawiarniach, przekazując Feliksowi wszystko, co ten powinien wiedzieć.

Jak układać papiery w teczkach, co robić z kopiami; jak zabezpieczać uszkodzone dokumenty, jak dzielić je na kategorie… Gdy skończyli, Feliks opuścił ratusz z mimowolną ulgą; czuł się jakby wyszedł właśnie z jakiegoś bardzo wymagającego wykładu po długiej przerwie od nauki.

Miał jeszcze trochę czasu do pociągu, zajrzał więc do kawiarni na rogu, dyskretnie zorientowawszy się w cenach – przystępne, na szczęście – złapał jakieś ciastko i ruszył w kierunku dworca, starając się ignorować kwitnącą, wiosenną propagandę i zamiast tego myśleć o swojej nowej pracy.

Na papierze miał być archiwistą, ale miał wrażenie, że obiega się jeszcze po piętrach ratusza jako chłopiec na posyłki; może to i dobrze, stwierdził w myślach, rozruszam się chociaż, zamiast siedzieć w chłodzie.

I miał też potem tłumaczyć; z tego co zrozumiał, jeden z byłych pracowników miał zwyczaj pisania wewnętrznych notatek po polsku; odszedł na emeryturę, zostawiając po sobie stos polszczyzny i równie duże zakłopotanie współpracowników.

Cóż, Aaron zawsze mówił, że na terenie, gdzie większość osób mówiła po polsku, powoływanie administracji mówiącej wyłącznie po niemiecku, nie było żadnym środkiem kontroli, a raczej czystą głupotą i robieniem sobie samemu pod górkę.

Feliks po trochu się z tym zgadzał, mając w pamięci frustrację niektórych swoich nauczycieli, szczególnie tych nie-stąd, ściągniętych, by uczyć w większości polskojęzyczną bandę dzieciaków, zirytowanych źle wypowiedzianym słowem, tracących cenne minuty lekcji na zrozumienie, dlaczego ktoś się spóźnił, w końcu zniecierpliwionych i gniewnych, stawiających kąśliwe uwagi w dzienniczku.

Po pierwszych takich incydentach, o których mały Feliks opowiedział ojcu, Aaron osobiście przypilnował, by Feliks mówił po niemiecku równie płynnie, jak po polsku.

Pozostali pracownicy ratusza nie przyjęli go wrogo; w większości po prostu kiwnęli mu głowami i zapomnieli o jego istnieniu, tonąc w biurokracji na tyle, by mieć gdzieś kwestie narodowościowe.

Ciekaw był, czy to się zmieni za dwa miesiące…

Z mieszanymi uczuciami szedł na pociąg, rozmyślając nad tym wszystkim; nad Beilschmidtami, nad Taurysem i Nataszą, którzy gdzieś tam wili swoje gniazdko, nad mamą i Kateryną – ciekawe, co Aaron zdołał załatwić w szpitalu – i nad swoją własną przyszłością, przypominającą równanie z trzema niewiadomymi.

Pozostawało mu jedno; kombinować, być czujnym i reagować na to, co się dzieje, planować w odpowiedzi i w razie potrzeby te plany modyfikować – koniec z radosnym ignorowaniem doniesień prasowych i czytaniem tylko powieści, stwierdził wisielczo.

Gdy już miał wracać, zobaczył to, o czym wspomniał Swietlik, gdy raczyli się lichą kawą. Wchodząc na jeszcze pusty peron, zauważył jak daleko na jego końcu, za ostatnimi tablicami, ktoś kuli się na ziemi, osłaniając głowę przed kopniakiem.

Zadziałał impulsywnie, jak zawsze:

– Ej!

Puścił się biegiem, mijając strażnika kolei; nie mając czasu na gniew na jego obojętność, pognał wzdłuż peronu, zapominając, że jest szczupły, niezbyt wysoki i kiepskiej kondycji; chęć pomocy rozpaliła mu żyły.

– Zostaw go, kurwa!

Kimkolwiek był napastnik, napędzała go jedynie bezkarność; zauważywszy, że ktokolwiek zareagował, sfrunął niczym ptak z peronu, przesadził tory i zniknął gdzieś za stojącym na bocznicy towarowym pociągiem, prześlizgując się między wagonami.

Feliks, dysząc, dobiegł do leżącego; ten z wolna podnosił się, ocierając krew z rozciętych ust.

– Dzięki – rzucił po polsku do Feliksa, łypiąc znad potarganych włosów. Miał coś dziwnie dzikiego w oczach. – Zaskoczył mnie, szkopskie nasienie, naiwny gówniarz. Wystarczyło mu odwagi na atak zza pleców.

Feliks bez słowa wyciągnął rękę i pomógł mu wstać.

– Polak czy Niemiec? – zapytał nagle zaatakowany, spoglądając na Feliksa zmrużonymi oczyma. Teraz Feliks zauważył, że brud na ubraniu nie był tylko kurzem z peronu; stare plamy pokrywały całą wyświechtaną marynarkę i spodnie, a od niego samego bił przykry zapach niemytego ciała.

Odpowiedź sama zeszła z ust Feliksa, bez zastanowienia:

– Tutejszy.

Mężczyzna uśmiechnął się krzywo, jakby to była poprawna odpowiedź.

– Ja też tutejszy – Poprawił ubranie i wyciągnął materiałową, również przybrudzoną chusteczkę z kieszeni. Przytknął ją do warg, odmawiając szarpnięciem głowy, gdy Feliks sięgnął po własną. – Szkoda, że ani pierdolony Berlin ani skurwiona Warszawa tego nie rozumie. Pojebane jenerały, pojebani aktywiści i pojebani politycy. Będą mi tu klekotać o ojczyźnie, obowiązkach i przodkach; które z tych trzech mi włoży cokolwiek do gara, żebym nie zdechł jutro z głodu, co? Trzymaj się w tych chorych Prusach, młody.

I odszedł jakąś wąską ścieżką między płotem a torami, znikając za załomem pobliskiego budynku, pozostawiając Feliksa całkowicie osłupiałego.

Potem zagwizdała lokomotywa; wstrząśnięty, Feliks ruszył w kierunku pociągu wolno wtaczającego się na peron, wiedząc, że jeśli nie wsiądzie teraz, będzie musiał czekać kilka godzin na kolejny. Nogi wcale nie chciały go nieść, jakby zmieniły się w dwa słupy soli.

Taki był jego pierwszy dzień w Allensteinie; chyba to właśnie nazywali zderzeniem z rzeczywistością.


Słońce zbliżało się już ku zachodowi, gdy Feliks wkroczył na Schulestraße z rękami wbitymi w kieszenie, wpatrując się ponuro w bruk.

Dzień wydawał się ciągnąć w nieskończoność; chciał napić się czegoś ciepłego i najchętniej skulić pod pierzyną; z tą myślą wpadł na ewangelickiego kapłana wracającego z zamku, o mało co nie wytrącając mu z rąk książek i dokumentów.

– Aaaaaa, przepraszam!

– Nic się nie stało, chłopcze, nic się nie stało… – Ksiądz wydawał się nieobecny; wpatrywał się w przestrzeń, marszczył brwi i chyba nawet nie usłyszał przeprosin. – Ha, jak to kazanie ułożyć, żeby na mnie się ludzie nie pogniewali… To mi dali twardy orzech do zgryzienia…

Poszedł dalej, mrucząc do siebie kolejne słowa; Feliks zmarszczył brwi i dyskretnie się za nim obejrzał, bo nigdy wcześniej nie miał okazji widzieć jego twarzy z tak bliska.

Kształt nosa i oczu wydał mu się dziwnie znajomy; Feliks stał tak przez kilka sekund, a potem wzruszył ramionami. Przypadek albo dalekie pokrewieństwo.

Trottner już zrobiłby z tego plotkę stulecia, pomyślał, wywracając oczami. Wszedł do kamienicy, sięgnął po klucz i gdy tylko przekroczył próg, myśl o rysach twarzy Gilberta Beilschmidta uciekła z jego głowy.

Maryś szorowała lustro w przedpokoju; miała zaciśnięte ciasno wargi, a w jej ruchach było nieco zbyt dużo siły.

Powiedział jej, zorientował się Feliks i niepewnie odwiesił płaszcz, nie wiedząc, jak ma się zachować. Przywitał się niepewnie; Maryś dygnęła, zorientowawszy się, że wszedł, a potem wróciła odwróciła wzrok. Tafla lustra ją zdradziła; Feliks zauważył w niej jej zaczerwienione oczy.

Kurwa, pomyślał Feliks, przygryzając wargę. Aż tak…?

Wyminął służącą, przemykając do gabinetu ojca i wchodząc do środka bez pytania. Aaron siedział za biurkiem, otoczony stosem teczek i pisał jakąś notatkę; słysząc otwierane drzwi, uniósł na moment oczy i lekko uniósł kącik ust.

– Jak minął ci pierwszy dzień pracy? – zapytał, przerzucając kartki.

Feliks upewnił się, że drzwi są zamknięte i przysiadł na skraju sofy.

– Rozmawiałeś z Maryś? – zapytał niepewnie. – Co jej powiedziałeś?

Aaron westchnął i odłożył pióro na bok, nakładając nań skuwkę.

– Prawdę – odparł sucho. – Że prawdopodobnie nie będę mógł oferować jej pracy dłużej niż przez kilka następnych miesięcy. Obiecałem, że dam jej pozytywne referencje i pomogę poszukać nowego miejsca. Tyle jestem w stanie zrobić.

To brzmiało sensownie; Feliks wahał się przez chwilę, a potem szeptem przyznał ojcu, jaką reakcję zobaczył w tafli lustra. Aaron potarł dłonią oczy, wyglądając na zmęczonego, ale nie zdziwionego.

– Myślisz, że boi się, że znowu…?

– Przypilnuję tego – Spojrzenie Aarona było surowe. Odchylił się na krześle i uniósł pytająco brew, tasując Feliksa sokolim spojrzeniem. – Co się stało?

Oczywiście, że ojciec czytał z niego jak z książki; Feliks z niemrawą miną szarpnął głową, wskazując na miejsce obok siebie. Gdy Aaron okrążył biurko i usiadł obok, Feliks zwinął się w kłębek z głową na kolanach ojca.

– Praca wydaje się być w porządku. Ale sytuacja jest gorsza niż mi się wydawało.

Opowiedział ojcu wszystko; o wczorajszej wizycie u Beilschmidtów i pytaniach dziecka, o nocnej korespondencji, flagach na ulicach stolicy rejencji, przerzucaniu archiwów, o Cybulskim, Swietliku i mężczyźnie, którego podnosił z ziemi i o nasączonych jadem słowach, które ten rzucił na odchodne.

– U nas tak tego nie czuć, nie? Jeszcze…?

– Tutaj ludzie lepiej się znają – Dłoń Aarona przeczesała włosy syna. – Ale nie sądzę, żeby ten spokój potrwał zbyt długo. Spotkałem dzisiaj w szpitalu aktywistów – Ojciec spojrzał na biurko; Feliks podążył za jego spojrzeniem i faktycznie, obok prasy i szpitalnych dokumentów dostrzegł stosik kartek.

– Polskich czy niemieckich?

– Oba przypadki – odparł Aaron z dezaprobatą. – Dyrekcja wpuściła do szpitala niemieckich, polski czaił się pod szpitalem. Nie mogłem się odpędzić ani jednego ani od drugiego. Byłem zajęty i dość ostro dałem im do zrozumienia, że gdy ratujesz komuś życie, kwestie narodowościowe powinny zejść na dalszy plan. Chyba mnie nie polubili.

Feliks przygryzł wargę, nie wiedząc, czy ojciec mówi o obecnych pacjentach czy nawiązuje do dyżurów, które pełnił w czasie wojny. Apolonia w listach do syna pisała o wycieńczonym mężu, pojawiającym się w domu w środku nocy, z niedomytą krwią za paznokciami…

Feliks podniósł się i sięgnął po pierwszą z brzegu ulotkę.

– „Oddać głos za… wolną, bogatą i zjednoczoną Polską"? – Przeczytał na głos. – Eee.. tato, jestem raczej optymistą i wierzę w Polskę, ale…

– Ale brzmi to jak piękny sen, nie jak rzeczywistość?

Feliks przytaknął niemrawo.

– Nie miała czasu i szansy – szepnął. – Ani na bycie bogatą ani zjednoczoną. A wolność… a wolność jest tak strasznie krucha.

Wstał i bez słowa przeglądał kolejne ulotki; jedne wzniosłe, kwieciste, inne niemalże wulgarne, grożące; w większości były dwujęzyczne. Jedne mówiły o ojczyźnie; drugie wprost o pieniądzach. Jedne wskazywały, jak wiele ludzie stracą, głosując za państwem, które pewnie lada moment znów pogrąży się w chaosie i zniknie; drugie wzywały do bycia wiernym ojczyźnie, obcej i mitycznej.

– Stimme für Polen, stimme deutsch.. – mamrotał do siebie. Potem odłożył ulotki i pokręcił głową. Aaron obserwował go w milczeniu. – Wybierz między tym, co znane, a kompletną niewiadomą… To nie jest uczciwa gra, nie?

– Nie – odparł Aaron bez zmrużenia oka.

Feliks przeklął pod nosem; chciałbym żyć w spokojniejszych czasach, pomyślał gniewnie. Myślałem, że skoro skończyła się wojna, będzie lepiej.

– Jak myślisz, kto wygra? – zapytał, chociaż czuł, że zna już odpowiedź.

– Polska jest obca, młoda i uwikłana w wojnę z Rosją. Wspomnienie wielkiej wojny to jedno. Jeśli poczytasz prasę i po tym, co robi teraz Czeka, zrozumiesz strach przed przegraną kolejnej. Prusy są znajome i szybko odbudowane przez resztę Niemiec, póki co bezpieczne. Ludzie nie zaryzykują tak wiele w imię idei, której nigdy nie poznali.

Feliks osunął się na kanapę i założył ręce na piersi; ojciec umiał ująć to krótko i rzeczowo, cały ten chaos argumentów, którzy przetaczał się przez feliksową głowę, odkąd tylko tu wrócił.

– Rozmawiałeś z dyrekcją? – Zmienił temat, czując gorzki posmak w ustach; paskudna kawa w ratuszu dawała o sobie znać.

– Tak – Aaron spojrzał na stojącą w kącie gabinetu maszynę do szycia i puste miejsce przy niej. – Musiałem przypomnieć mu o kilku kwestiach, ale doszliśmy do porozumienia. Wyjadę za kilka dni. Zostawię ci pieniądze.

Feliks przytaknął; oparł się o ramię ojca i też zagapił się na maszynę. Mama kochała szyć; tej zimy w Königsbergu żałował, że nie poprosił jej o jakiś ciepły, wełniany szalik, nadmorskie wiatry były bezlitosne. Rękawiczki oddał Taurysowi, jeszcze zanim pokłócili się na amen…

– Tęsknię za nią – wymamrotał. – Chciałbym, żeby już tu była.

– Ja też – przyznał ojciec po chwili. – Pusto w tym domu bez niej.

Feliks zerknął na ojca; jego oblicze sposępniało.

– Przywieź ich bezpiecznie – poprosił. – Jak tylko… eee… jak tylko dostanę pieniądze, też pomogę.

Jeszcze nie wiedział jak, skoro zamierzał całą wypłatę oddać w całości Hoffmannowi na ofiarę przebłagalną, ale nie mógł nic nie zrobić. Kateryna i dzieci potrzebowały lokalu i jakichś środków na start.

– Porozmawiamy o tym później – odpowiedział mu Aaron.

Siedzieli w komfortowej ciszy jeszcze długo; Feliks skoczył tylko do kuchni, by coś przekąsić i zaparzyć im obu herbaty – Maryś już nie było – a potem wrócił do gabinetu, trzymając w dłoni wygniecione wycinki z Huzarem.

Aaron wywrócił oczami, ale nie powiedział ani słowa, tylko jakoś tak dziwnie się uśmiechnął; kącikiem ust, jakby wiedział coś, czego Feliks nie. Gdy uniósł oczy znad własnych notatek kilka kwadransów później, zauważył, że na marginesach Feliks kreśli ułamki.

Uśmiechnął się do siebie i do własnych myśli.


A/N: Jak mówię, że napiszę rozdział, to napiszę, nie trzeba mi co rok przypominać xD Wracamy z Latawcem 3

"... o paru rzeczach związanych z końcem przegranej wojny" - nawiązanie do "legendy o ciosie w plecy", teorii spiskowej rozpowszechnianej w Niemczech po 1918, według której winę za przegraną wojnę ponoszą socjaliści i demokraci, ale też Żydzi, co później wykorzystali naziści;