Stała pośrodku salonu, z trudem opanowując drżenie. Miała zamknięte oczy. W napięciu oczekiwała na moment, aż Tom potraktuje ją zaklęciem torturującym – najokrutniejszym, jakie kiedykolwiek wymyślono.
Sekundy mijały jednak i nic się nie działo. Uchyliła powieki i popatrzyła w stronę Toma, który stał kilkanaście kroków dalej.
Trzymał różdżkę, ale nie celował nią w Victorię. W ogóle jej nie unosił. Napotkała jego spojrzenie – było, jak zwykle, puste, ale i zamyślone jednocześnie. Chciała zapytać, czy brakło mu odwagi, ale szybko zrozumiała, że prędzej mogłaby zadać takie pytanie Merlinowi. Nieważne, że widziała teraz niedaleko siebie przystojnego, elegancko ubranego mężczyznę, który nie sprawiał złego wrażenia. W środku krył się potwór, nigdy nie wahający się przed popełnieniem okrutnych zbrodni.
– Wracaj do zamku – powiedział nagle.
Z jej oka wypłynęła łza. Nie do końca wiedziała nawet, czym spowodowana. Poczuciem ulgi? Wdzięcznością? Nie powinna była czuć do niego wdzięczności. Była przerażona i ledwo powstrzymywała drżenie. Jego akt litości niewiele jej pomógł. Przez cały czas nie mogła ruszyć się z miejsca, chociaż wzrok miała utkwiony w przejściu na korytarz.
– Nie wyraziłem się jasno? – zapytał.
– Dlaczego? – wydusiła z siebie. – Dlaczego nie rzuciłeś Cruciatusa?
– Rozmyśliłem się.
Podszedł do niej nagle i objął ją, ale nie było w tym nic romantycznego ani czułego. Prawie zgniótł ją w swoich ramionach.
– Co ty robisz? – Popatrzyła na niego zszokowana, kiedy w końcu ją puścił.
– Okazuję ci litość – odparł.
– Nie potrzebuję… – zaczęła, ale napotkawszy jego twarde, zimne spojrzenie, urwała.
Gdy poczuła, że odzyskała władzę nad własnymi kończynami, natychmiast odsunęła się od niego, by następnie puścić się biegiem w kierunku wyjścia.
Nie rozumiała tej sytuacji. Przypuszczała, że był to jakiś psychologiczny trik – zamiast widzieć w nim oprawcę, miała nagle ujrzeć w nim szlachetnego, łaskawego wyzwoliciela, a wszystko po to, by rozbudziła w sobie uczucia do jego osoby i zapewniła zwycięstwo jemu, a nie Snape'owi czy komukolwiek innemu. Nie mogła wiedzieć, że Czarny Pan wcale nie zaplanował tego aktu litości – to nie był żaden trik.
Nie mogła wiedzieć, że Czarny Pan pierwszy raz okazał słabość.
•*•.•*•
Kiedy nadszedł ostatni dzień zajęć w semestrze, Victoria poczuła, że musi złożyć Snape'owi krótką wizytę. Nie chciała wyjeżdżać na ponad dwa tygodnie przerwy świątecznej bez pożegnania, mimo że ich relacje znów nie były najserdeczniejsze. W zasadzie – nie były nawet neutralne. Jakiś czas wcześniej Snape zaprosił ją do swojego gabinetu i oznajmił, że dyrektor rozszyfrował znaczenie słowa wypowiedzianego przez demony nocy. Po tej rozmowie, trwającej z pewnością nie dłużej niż pięć minut, pożegnał ją, z pewnością wciąż zły na fakt, że podczas ich przedostatniego spotkania, które miało miejsce w jego kwaterach, kolejny raz odmówiła przyznania się do tego, jak w istocie wyglądały jej prywatne spotkania z Czarnym Panem. Snape wyczuwał, że ukrywała coś ważnego. I miał oczywiście rację, ale ona łudziła się, że albo on w końcu porzuci ten temat, albo ona znajdzie w sobie odwagę, by wyznać mu prawdę.
Wiedziała jednak, że to nie był ten dzień, mimo wszystko chciała się z nim zobaczyć chociaż na chwilę. Po kolacji i spakowaniu kufrów uznała, iż nadszedł odpowiedni moment, by wymknąć się z dormitorium i udać pod gabinet mistrza eliksirów.
Na korytarzu nie spotkała nikogo, co uznała za pomyślny znak. Dotarła szybko na miejsce. Zdziwiło ją to, że drzwi gabinetu Snape'a okazały się uchylone, a z pomieszczenia słychać było krzyki.
– Jest pan nieczułym draniem! – wrzeszczał, jak zgadywała, Harry Potter, który musiał stać tuż przy drzwiach po drugiej stronie. – Jak pan śmiał wedrzeć się do mojego umysłu tak głęboko i zakpić ze wspomnień z Syriuszem, które pan zobaczył?! Mam tego dość. Dumbledore wierzył, że może mnie pan nauczyć oklumencji… wierzył, że… że ja mogę przychodzić do pana na prywatne lekcje, jak gdyby nigdy nic… jak gdybym wcale nie miał świadomości, że jest pan podłym, bezdusznym śmierciożercą… człowiekiem cynicznym, fałszywym i okrutnym… Ale… nie zamierzam dłużej udawać, że pana toleruję. Nie zniosę ani minuty dłużej w pańskim towarzystwie.
Usłyszała chichot Snape'a. Był tak głęboki, niski i mroczny, że przywodził na myśl cichy śmiech samego diabła. Potter, doprowadzony do granic furii tym pokazem srogiego zlekceważenia, wyciągnął prawdopodobnie różdżkę, bo Snape powiedział:
– No, dalej. Rzuć zaklęcie. Możesz nawet spróbować z uśmiercającym. Co, zapomniałeś, jak je wymówić? Pomogę ci. Jak to szło? Avada… No, śmiało.
Victoria nie mogła się powstrzymać. Złapała za klamkę i otworzyła drzwi na oścież. Najpierw zarejestrowała przepełnione nienawiścią spojrzenie Harry'ego, które, spocząwszy na niej, złagodniało z powodu zdziwienia wywołanego jej niespodziewanym pojawieniem się; potem dostrzegła stojącego przy biurku Snape'a. Miał ręce skrzyżowane na piersiach, a wyraz twarzy zupełnie obojętny. Jak on mógł być tak spokojnym w tej sytuacji? Ona ledwo powstrzymywała drżenie, mimo że jedynie przysłuchiwała się temu wszystkiemu. Nie wiedziała, czy była bardziej oburzona zachowaniem Pottera, zdumiona słowami Snape'a, czy przerażona faktem, że on przecież naprawdę mógł zginąć.
– Tak, panno Malfoy? – wysyczał Snape. – Jestem zajęty, jak może zdążyła się pani zorientować.
– Proszę… proszę… pozwolić mi… zapytać o… – zaczęła, próbując odnaleźć w głowie jakieś dobre wytłumaczenie, ale nim zdążyła dokończyć, Potter wykorzystał sytuację i wybiegł z gabinetu.
Snape chciał ruszyć za nim, ale Victoria w szybkim tempie wślizgnęła się do pomieszczenia i zatrzasnęła za sobą drzwi. Mistrz eliksirów zatrzymał się tuż przed nią. Żyłka na jego skroni zaczęła niebezpiecznie pulsować. Przez ostatnie miesiące, będąc z nim w bliskiej relacji, zapomniała, co to znaczy się go bać, ale teraz bez problemu mogła sobie to przypomnieć. Miała poczucie, jakby zamknęła samą siebie w klatce z groźną bestią.
– Odsuń się. Natychmiast – powiedział lodowatym tonem.
– Nie, wystarczy. Przesadził pan – odparła cicho; czuła się tak niepewnie, patrząc w jego przepełnione ognistym gniewem oczy, że aż zwróciła się do niego per „pan".
Nie wiedziała, czy zwrócił na to uwagę.
– Nie sądzę, abyś była odpowiednią osobą do oceniania, czy przesadziłem. Miałem sytuację w pełni pod kontrolą.
Fakt, że cały czas zachowywał tak niewzruszony wyraz twarzy, takie opanowanie we wszystkich kończynach, taką obojętność w głosie, zmroził ją do szpiku kości. Zdawało jej się, że odczuwa wszystko za niego. To było dziwne – dotychczas mogłaby przysiąc, że ma równie spłyconą emocjonalność co on. Prawda była jednak inna. To on okazał się skałą, nie ona.
– Nieprawda – wyszeptała, a oczy nabiegły jej łzami.
Ten widok sprawił, że uniósł lekko brew.
– Mógł pana zabić. Naprawdę mógł. Nie ma pan pewności, że zdążyłby pan zareagować, gdyby zaczął inkantować zaklęcie…
Łzy popłynęły po jej policzkach. Sama do końca nie rozumiała, dlaczego zareagowała tak emocjonalnie.
– Głupia dziewczyna – skomentował to Snape, ale coś w jego spojrzeniu uległo zmianie.
Patrzył na nią z niepewnością, szczyptą żalu i przebłyskiem uczucia.
– Myśl o mojej śmierci tak cię dobija? – zapytał nagle i wyciągnął dłoń, by zetrzeć z jej twarzy łzę.
Kiwnęła głową, a on prychnął cicho i odsunął się od niej, wracając do biurka.
– Po co przyszłaś?
Zasiadł na swoim miejscu. Wskazał jej krzesło przed sobą.
– Jutro w południe wyjeżdżam do domu na przerwę świąteczną – zaczęła, zajmując miejsce; nie zareagował na te słowa, więc kontynuowała: – Chciałam… się pożegnać.
– Rozumiem. W takim razie: do widzenia – odpowiedział i chwycił w dłonie pióro, wracając do pracy, którą przerwał najpewniej z powodu sesji oklumencji z Potterem. – Nie zapomnij o pracy domowej z eliksirów, którą zadałem wam na ferie.
Zamrugała kilka razy. „Do widzenia". Praca domowa. Eliksiry.
– Naprawdę tylko tyle ma mi pan do powiedzenia? Po tym wszystkim…?
– Tak. Czyli dokładnie tyle, ile ty miałaś do powiedzenia mnie. Po tym wszystkim – odrzekł, nie patrząc na nią.
Wiedziała, że nawiązywał do ich spotkania w jego kwaterach i rozmowy o jej prywatnych spotkaniach z Czarnym Panem. Poczuła nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej. Czuła, że go traci. Nagle zapragnęła wyznać mu całą prawdę dotyczącą człowieczej postaci Lorda Voldemorta, ale kiedy podniósł na nią krótkie spojrzenie, stchórzyła. Nigdy by jej nie wybaczył, że nie powiedziała od razu. Nie zrozumiałby wstydu i strachu, które powstrzymywały ją przed byciem zupełnie szczerą.
Z wolna zaczęła podnosić się z krzesła.
– Rozumiem – wyszeptała w końcu. – Czy… czy powinnam wrócić do zamku w ostatni dzień roku? Wtedy Eliksir Transcendentii, jak pan sam mówił, ma być gotowy do spożycia. Myślę, że powinnam przy tym być. Ta przepowiednia dotyczy mnie w takim samym stopniu co pana.
– Możliwe. Możliwe, że ciebie dotyczy nawet bardziej. Nie wydaje mi się jednak, aby twoja obecność przy spożywaniu przeze mnie lub dyrektora eliksiru była potrzebna. Prawdę mówiąc… skoro ten eliksir może pokazać coś cennego, dać wskazówkę, nie powinnaś przy tym być. Nie powinnaś tego zobaczyć ani usłyszeć. – Podniósł nagle spojrzenie i wbił je brutalnie w jej oczy. – Jesteś po jego stronie. Przynajmniej w jakiejś części. Nie można ci ufać.
Spuścił wzrok zanim zdążyła w pełni pojąć te słowa.
– Mam nadzieję, że nie powiedział pan tego na poważnie – wydusiła z siebie w końcu – i że wcale pan tak o mnie nie myśli.
– Tak właśnie o pani myślę – odrzekł, zadając ostateczny cios grzecznościowym, formalnym zwrotem.
