Rozdział 4
„Wojna"
Saillune, rok od powrotu z piątego filaru…
Utkane ze światła, złote wstęgi otaczały ją ze wszystkich stron, tworząc coś na kształt dużego, bezpiecznego kokonu. Mieniące się pasma różniły się pomiędzy sobą. Niektóre były blade i rozedrgane, ledwie zauważalne, z kolei inne wręcz oślepiały swoim blaskiem i ciągnęły się na nieokreśloną odległość, niknąc w dalekiej ciemności.
Amelia miała swoje ulubione.
Te wybrane były jak dobrze znana ścieżka w ukochane miejsca.
Jak droga do domu…
Skupiła się na jednej z jaśniejszych nici, pozwalając swojej świadomości całkowicie się w niej zanurzyć.
Kiedy otworzyła oczy znów była w lesie. Sierpniowa noc otuliła ją ciepłem i delikatnym zapachem mchów. Niewielkie ognisko rozdzierało cisnący się zewsząd mrok, a w jego ciepłym blasku odpoczywały dwie postaci.
Zelgadis i ona spoglądali na skaczące płomienie, które rzucały złote refleksy na ich twarze.
Amelia uśmiechnęła się lekko, ponownie uświadamiając sobie, jak dziwnie było jej patrzeć na siebie w taki sposób. A raczej na swój obraz, wyrwany z dalekiej przeszłości i przywołany do wspomnienia, które właśnie wybrała. Chociaż doskonale wiedziała, co się zaraz wydarzy, przysiadła, z zainteresowaniem obserwując rozgrywającą się scenę.
Była tu już dziesiątki razy…
Wspólne milczenie nagle stało się nieco niewygodne. Jej wersja z przeszłości delikatnie zagryzła wargę, przesuwając palcami po krawędziach ubrania. Zelgadis zerkał na nią niepewnie, sięgając po jeden z leżących obok kamyków i najwyraźniej próbując zająć czymś dłonie.
Ostatecznie to ona przełamała ciszę:
– Zastanawiał się pan kiedykolwiek, dlaczego potrafimy być tak dobrymi przyjaciółmi? – Jej głos był tak cichy, że niemal zaginął w szumie lasu.
Mag wzdrygnął się prawie niezauważalnie, powodując tym samym uśmiech na twarzy prawdziwej Amelii. Spojrzał na towarzyszącą mu postać, a jego twarz zbladła na ułamek sekundy.
– Dlatego, że też lubisz książki? – palnął wyraźnie zakłopotany, a jego policzki natychmiast zalały się czerwienią.
Słysząc odpowiedź, Amelia uśmiechnęła się nieco szerzej. Chociaż widziała to wspomnienie już tak wiele razy, nie była pewna, które z nich roześmiało się pierwsze.
– Co jest? – zapytał w końcu. Brzmienie jego głosu miało zaskakująco łagodny ton. Oczy badawczo przesuwały się po twarzy towarzyszki, próbując rozszyfrować jej reakcję.
Każde spojrzenie, które wymieniali, było jak nieśmiały akord w melodii, która dopiero zaczynała rozbrzmiewać. Ich skromne gesty przypominały motyle, tańczące wokół siebie, nieświadome, że są obserwowane.
– Nic, to tylko… to ognisko. Tworzy taką magiczną aurę.
– Tak, to prawda. Magia ognia może być naprawdę piękna. – W jego uśmiechu można było dostrzec cień zakłopotania.
Nagle ich dłonie zbliżyły się do siebie niby przypadkiem, ledwie zauważalnie… Było to tyle, ile potrzebowali w tej chwili, aby zrozumieć, że nie są sami, że coś ich nieuchronnie przyciągało, ale jeszcze nie było gotowe wyłonić się na powierzchnię. To była ich osobista wojna, gdzie serca walczyły z rozumem, a niepewność wciąż brała górę nad odwagą.
Przyglądając się wspomnieniu, Amelia nie mogła oprzeć się tęsknocie. To nie była jedynie tęsknota za chwilami, które przeminęły, ale za nim – prawdziwym Zelgadisem, którego znała i kochała. Jej wzrok płynął po jego obliczu, chwytając każdy drobny szczegół, który tak dobrze znała.
Nie mogąc dłużej powstrzymać pragnienia, pochyliła się, starając się przekroczyć granice między wspomnieniem a rzeczywistością. Jej palce zadrżały z emocji, kiedy delikatnie spróbowała sięgnąć do jego policzka. Chciała go poczuć… Choć na moment, choć w tej ulotnej iluzji. Jednak gdy tylko dłonie zbliżyły się do celu, jej dotyk przeszedł przez wspomnienie jak przez mgłę, nie pozostawiając żadnego śladu. Zelgadis pozostał nienaruszony, nierealny… a jednocześnie tak bliski.
To był tylko obraz.
Nierealne odbicie przeszłości…
Zanim zdążyła nad tym zapanować, poczuła wilgoć na policzkach. Minął rok od ostatniego razu, kiedy go widziała. Rok pełen niepewności i pytań, które nie pozwalały spokojnie zasnąć. Jednak czas nieubłaganie płynął, a świat toczył się dalej, nie oglądając się na tęsknotę czy pragnienia.
Dla mieszkańców Saillune minęły zaledwie trzy dni od śmierci Phillionela do jej powrotu na zamek. Nikt tak naprawdę nie wiedział, przez co przeszła. Każdy naturalnie uznał, że przeżyła szok po śmierci ojca, a ponieważ zjawiła się ze wciąż poranionymi ramionami, ludziom łatwo było dodać dwa do dwóch… Co do reszty zmian w jej wyglądzie… może po prostu łatwiej było nie pytać? W końcu ostatecznie i tak nie miała nic do powiedzenia.
Pogrzeb króla był uroczystym wydarzeniem, które zgromadziło wokół siebie mieszkańców Saillune i gości z sąsiednich królestw. Biało-niebieskie flagi opadały smutnie na wiosennym wietrze, a dzwony świątyni wyznaczały rytm pochodu. Tego dnia królewska procesja przemierzała ulice, złożona z żałobników w skromnych strojach. Na czele nieśli trumnę zdobioną królewskimi insygniami. Amelia stała na uboczu, ubrana w ciężkie szaty, nieśmiało trzymającą się ręki Ariona, głównego królewskiego doradcy. Jej spojrzenie, skierowane na trumnę składaną do grobu, było pełne niepewności. Choć wtedy jeszcze tak niewiele pamiętała, poczuła, jakby fragment jej samej również opadł w otchłań…
Od pogrzebu większość dni spędzała zamknięta w swoich komnatach, próbując rozwikłać zagadki własnej przeszłości i w jakiś sposób odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości. W miarę upływu czasu, praktyka kontroli nad mocą profety zaczęła przynosić efekty. Opanowała zdolność odczytywania utraconych wspomnień, co pozwalało coraz skuteczniej wypełniać luki w pamięci. Te chwile były jedynym światłem w jej życiu, które coraz bardziej tonęło w mroku żalu, tęsknoty i niewiadomych. Jednak im więcej odkrywała, tym bardziej osierocone wydawało się jej serce.
Pamięć nigdy nie wróciła.
Podobnie jak Lina i Gourry. A nawet jeśli próbowali, wiedziała, że skutecznie to uniemożliwiła. Po oficjalnym objęciu korony zabroniła osobom spoza królewskiej rady wstępu do swoich komnat, a i te nieliczne przyjęcia odbywały się jedynie w wyjątkowych przypadkach.
Amelia ze znużeniem przymknęła oczy, opuszczając wspomnienie. Powrót do rzeczywistości był, jak zawsze, bolesny. Klęczała pośrodku pięknej komnaty, a ból kolan i chłód kamiennej posadzki szybko przypomniały jej, że znowu spędziła zbyt wiele czasu, goniąc za duchami przeszłości.
Nagłe, intensywne pukanie sprawiło, że wzdrygnęła się ze strachem.
– Wasza Wysokość! Proszę o widzenie, to pilne!
Głos zza drzwi rozpoznała bez trudny. Arion, jej główny doradca, dobijał się do wejścia, kompletnie ignorując zasady etykiety.
Coś musiało się wydarzyć.
– Wejść! – zawołała z niepokojem.
Zdyszany mężczyzna wpadł do komnaty, natychmiast zatrzaskując za sobą drzwi.
– Jaśnie Pani… – zaczął zgięty w pół, z trudem łapiąc oddech i podtrzymując się na własnych udach.
– Arionie. Co się stało?
Arion podniósł wzrok, chcąc wreszcie wykrztusić to, co miał na myśli, ale zastygł na widok Amelii.
– Wasza Wysokość, Pani krwawi – wyszeptał z obawą.
Odruchowo uniosła dłoń do nosa, czując ciepłą wilgoć. Na palcach zobaczyła ślad krwi.
– Rzeczywiście – odpowiedziała, udając zdziwienie. Tak naprawdę doskonale wiedziała, że znowu nadużyła mocy. – To nic takiego.
– Proszę. – Mężczyzna szybko ruszył w jej kierunku, wyciągając czystą chustkę z kieszeni.
– Zgaduję, że nie przyszedłeś tutaj jedynie po to, aby zatroszczyć się o moje zdrowie. – Z lekkim uśmiechem przyjęła skrawek materiału, wycierając krew z twarzy. – Więc?
Doradca spojrzał na nią wyraźnie spięty. Milczał przez moment, aż wreszcie jego słowa sprawiły, że cały dotychczasowy świat legł w gruzach.
– Wojska Elmekii zaatakowały wschodnią granicę…
– To… to nie może być prawda – wyszeptała, próbując odgonić to ogłuszające oświadczenie.
– Niestety, Wasza Wysokość, to bardzo prawdziwe. Otrzymaliśmy wiadomość od naszych strażników przy wschodniej granicy. Elmekia wysłała tam swoje wojska, a sytuacja jest naprawdę poważna. Proszę wydać rozkazy.
Ostatnie zdanie sprawiło, że Amelię przeszył dreszcz. Rozkazy? Ale jakie rozkazy? Co powinna zrobić w obliczu takiego zagrożenia? Nie pamiętała praktycznie nic z nauk dotyczących tego, w jaki sposób rządzić królestwem. Przez ostatni rok opierała się wyłącznie na sugestiach członków rady królewskiej, a w szczególności Ariona. To on jako jedyny, tak naprawdę zauważył, jak bardzo była nieporadna i zagubiona, a mimo to przez cały ten czas starał się budować jej autorytet, podpowiadając z cienia, co powinna zrobić. Teraz jednak był tu, patrząc na nią z niepokojem i oczekując rozwiązania. Po raz pierwszy dał jej odczuć ciężar spoczywającego na niej obowiązku.
– Co powinniśmy zrobić? – zapytała, starając się zachować spokój, chociaż jej głos drżał nieco.
– Wasza Wysokość, wiem, że to trudne. Ale to wy jesteście królową, a wasze decyzje będą wpływały na życie naszych ludzi. Nie śmiem, podejmować w tej sytuacji decyzji za Waszą Wysokość. – Doradca skłonił się lekko w wyrazie szacunku.
Amelia zacisnęła wargi pod wpływem nagłego gniewu.
„Świetnie. Zostawiasz mnie z tym w takim momencie…"
Odczekała chwilę, próbując zapanować nad emocjami. Ostatecznie, nie dając niczego po sobie poznać, wstała i zwróciła się twardo do mężczyzny:
– Zwołaj zebranie rady. Natychmiast.
(…)
Zefielia, rok po powrocie z piątego filaru…
Lina siedziała w zapomnianej przez bogów gospodzie, leniwie grzebiąc łyżką w potrawce. Minął rok, od kiedy podróżowali śladem tej łajzy – Xellosa. Tym razem wydawało się, że podjęli dobry trop. Jednak gdy tylko dotarli z Gourry'm do Zefielii, okazało się, że był to jedynie kolejny ślepy zaułek.
– Długo zamierzasz bawić się jedzeniem? – zagadnął nagle Gourry, odstawiając na bok swój pusty talerz.
Lina prychnęła z irytacją.
– Straciłam apetyt – odparła, ostatecznie pozwalając łyżce uderzyć o brzeg naczynia.
– To do ciebie niepodobne.
Czarodziejka milczała przez długą chwilę, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.
– Myślę, że powinniśmy wrócić do Saillune – stwierdziła w końcu.
– Saillune? Po co? Przecież wiemy, że Xellosa tam nie ma.
Lina uśmiechnęła się blado, krzyżując ramiona na piersi i lekko odchylając się na krześle.
– Chciałabym sprawdzić, co u Amelii. Zel będzie wkurzony, kiedy się dowie, że zostawiliśmy ją samą.
– Myślisz, że tym razem będzie chciała się z nami zobaczyć?
– Tym razem nie przyjmę odmowy. – Uśmiechnęła się z przekonaniem.
Tak naprawdę nigdy nie zrezygnowała.
Zaraz po tym, kiedy wrócili… Sama potrzebowała trochę czasu, żeby się pozbierać. Rozumiała rozżalenie Amelii i uznała, że księżniczka również potrzebowała spokoju. Właśnie dlatego pozwoliła jej wrócić na zamek, a sama usunęła się w cień.
Co oczywiście nie oznaczało, że czekała bezczynnie.
Wraz z Gourry'm szybko zdecydowali, że powinni ruszyć za Xellosem. Skoro to on ukradł Łzę z Piątego Filaru, to nie tylko był w posiadaniu potężnego artefaktu, ale także miał jedyny klucz do sprowadzenia Zela. Chociaż nie miała żadnego dowodu, potwierdzającego swoje przypuszczenia, wierzyła, że mając Łzę, mogłaby odzyskać przyjaciela. Nawet przez moment nie dopuszczała do siebie myśli, że mogło być inaczej.
Nagle drzwi gospody otworzyły się z hukiem, a do pomieszczenia wpadł zdyszany młodzieniec.
– Wiadomość od króla! – wykrzyknął, łapiąc oddech.
Dookoła natychmiast zapadła cisza. Spojrzenia nielicznych gości skupiły się na posłańcu w nerwowym oczekiwaniu.
– Wojna na południu! Wojska Elmekii zaatakowały Saillune! Każdy mężczyzna powyżej szesnastego roku życia ma zgłosić się do najbliższego punktu rejestracji wojskowej!
Lina rozdziawiła usta w milczeniu.
„Wojna? To chyba jakiś żart…"
Zanim ktokolwiek w gospodzie zdążył zareagować, posłaniec wybiegł na ulice, wykrzykując to samo obwieszczenie do mijających go przechodniów.
Owszem, Lina słyszała, że od roku Saillune nie radziło sobie najlepiej. Mieszkańcy ościennych krajów często plotkowali, że od śmierci Philla Saillune przestało być potęgą kontynentu. Ponoć w kraju znacznie wzrosło bezrobocie, a co za tym idzie również przestępczość i oczywiście korupcja…
– Wygląda na to, że podróż do Saillune i tak by nas nie ominęła – stwierdziła poważnie, kładąc na stole kilka monet za posiłek i zbierając swoje rzeczy.
Ludzie dookoła zaczęli wychodzić w pośpiechu, pozostawiając talerze pełne niedojedzonych potraw i spiesząc do domów w niespokojnym gwarze. Gourry również wstał, odruchowo kładąc dłoń na rękojeści miecza.
– Dlaczego mobilizują ludzi w Zefielii?
– Ze strachu. Najdłuższa granica Zefielii to właśnie ta z Elmekią Skoro Elmekia wypowiedziała wojnę Saillune, zapewne król Zefielii obawia się, że będą kolejni…
– A będą?
– Od lat żadne państwo na kontynencie nie zaatakowało drugiego. Cholera wie, co im strzeliło do głowy.
– A co z Xellosem? Nie będziemy go szukać?
– Nie wiem dlaczego, ale mam przeczucie, że ta łajza może być z tym wszystkim związana. Chodź, Gourry, musimy zobaczyć się z Amelią…
(…)
– Rima? – podjął zdezorientowany Zelgadis. – Nie przypominam sobie, żebym wcześniej słyszał o takim sojuszu.
Baldwin wykrzywił usta w uśmiechu, popijając kolejny łyk piwa.
– Ta wasza wiocha, to naprawdę na jakimś zadupiu – zachichotał złośliwie. – Bitka trwała przeszło rok. Saillune wysłało na front swoich najlepszych żołdaków i magów. Był moment, co by nawet Saillune wygrało, aż tu nagle… – mężczyzna ściszył głos do konspiracyjnego szeptu – jakieś pomioty diabelskie zaczęły szaleć po królestwie. Ludzie gadają, że to przez czary…
– Co masz na myśli?
Najemnik rozejrzał się dookoła z niepokojem, sprawdzając, czy oby na pewno nikt nie przysłuchiwał się ich rozmowie.
– Ano… – podjął po chwili wahania – ludzie różne rzeczy gadali. Szła wojna. Magicy byli zdeterminowani, aby przekraczać granice znanej wiedzy. Żywiono rozmaite plotki o eksperymentach związanych z czarną magią, a nawet… z nekromancją! – wypluł z obrzydzeniem. – To podkurwiło bogów.
Zelgadis zerknął na Nirali z niepokojem. Wyglądało na to, że przez ostatnie trzy lata wiele się wydarzyło na kontynencie.
– To dlatego ścigają magów? – zapytała cicho dziewczyna.
– Ino prawidłowo! – wykrzyknął nagle wzburzony mężczyzna. – Zawsze mówiłem, że woje można tylko przez żelazo zdobywać!
– Nie powiedziałeś jeszcze o Rimie – zauważył chłodno Zelgadis, mimowolnie zaciskając pięść pod stołem.
– Sojusz Państw Przybrzeżnych, gada ci to coś? Rima powstała właśnie z połączenia tych pięciu krain. Teraz rządzi tam książę Ravi z rodu Lenos, narzeczony księżniczki Amelii.
Zanim Baldwin zdążył dodać coś więcej, jego towarzysz chwiejnym krokiem wrócił do stolika.
– To jak? Skończyliście już ten gówniany temat? Czy możemy się wreszcie zabawić? – Arand sugestywnie spojrzał na Nirali, uśmiechając się w obleśny i jednoznaczny sposób.
– Widzę, że dopisuje wam humor. – Czarodziejka skrzywiła się nieznacznie pod napastliwym spojrzeniem.
– Kruszyno, nie oceniaj nas surowo. Teraz wszyscy świętują. Przyjechalim aż z Rimy, wypić za szczęście młodej pary i zakończenie wojny. Pojutrze na zamku odbędzie się bal zaręczynowy, a my do tego czasu będziemy chlać tyle, że zapewne wyszczamy własne nerki! – Baldwin zaśmiał się głośno, poklepując masywną dłonią kolano dziewczyny.
– Czas na nas – stwierdził nagle Zelgadis, wstając i jednym sprawnym ruchem łapiąc siostrę za rękę.
– Ejże!
Zza pleców dobiegały niezadowolone wrzaski dwójki mężczyzn, ale był pewny, że już niczego więcej się nie dowiedzą. To było wystarczająco dużo.
Kiedy wypadli przed gospodę, natychmiast poczuł się zagubiony w zatłoczonym i głośnym mieście. Dźwięki ulicznych targów, krzyki handlarzy i gwar rozmów przenikały przez wszystkie jego zmysły. Puszczając dłoń Nirali, w milczeniu ruszył przed siebie bez żadnego konkretnego celu.
– Zel! Zaczekaj! – zawołała czarodziejka, przeciskając się pomiędzy przechodniami, aby zrównać z nim krok. – Nic nie powiesz?
Zacisnął usta w wąską linię, skręcając nagle w jedną z bocznych, mniej zatłoczonych uliczek. Przystanął, opierając się o pobliski mur.
– Co mam powiedzieć? – zapytał retorycznie, rozcierając twarz w dłoniach.
– Nie udawaj, że jest dobrze. Amelia…
– Nie! – wrzasnął nagle. – Nie, Nirali… – dodał nieco spokojniej, patrząc mętnym wzrokiem na siostrę, nagle czując całkowitą bezradność. – Jeżeli Amelia jest szczęśliwa, to nie mam prawa tego niszczyć.
– Chyba sobie kpisz? – prychnęła zirytowana. – Możesz mówić, co chcesz, ale nie zapominaj, że wyczuwam również twoje emocje. Doskonale wiem, jak się poczułeś, kiedy ten najemnik wspomniał o ślubie. Zamierzasz się poddać? – zapytała, biorąc się pod boki w prowokującym geście. – A co ze Łzą? Nie pomyślałeś, że ta cała wojna mogła być z nią związana? Poza tym ślub Amelii? Serio? Akurat teraz? Przecież to jasne, że to polityczne małżeństwo!
Słowa Nirali były jak pociski. Przez moment miał ochotę uciec, skryć się za dźwiękoszczelną barykadą, ale z jakiegoś powodu nie był w stanie się poruszyć. Było za późno.
– Więc co proponujesz? – zapytał zmęczony.
– Po pierwsze, czym jest ten cholerny bal?
– To taka tradycja. Przed zaślubinami władców, w stolicy panny młodej, urządza się huczne obchody. Zjeżdżają się przyjezdni, organizuje się różne popijawy. Potem, na siedem dni przed datą ślubu, na zamku odbywa się bal dla arystokracji – wyjaśnił mechanicznie.
– Świetnie! To oznacza, że mamy jeszcze osiem dni do rzekomego ślubu. Musimy porozmawiać z Amelią. Jestem pewna, że wtedy wszystko się wyjaśni.
– A jeśli to nie jest jedynie polityczne małżeństwo? Skąd możesz wiedzieć?
– Nie wiem. Ale chyba warto się przekonać? Wiem, że ci źle, ale proszę, rusz głową. Wojna, tajemnicze potwory, zakaz magii, teraz ten ślub… To wszystko śmierdzi i nawet ja to widzę, chociaż nie pochodzę z tego świata.
Zelgadis zamilkł, rozważając w myślach wnioski Nirali.
– Masz rację – przyznał w końcu, odzyskując w oczach nieco przytomności.
– Nareszcie! – jęknęła dziewczyna z uśmiechem. – Powinniśmy zacząć od rozmowy z Amelią. Wiesz, jak dostać się na zamek?
– Kiedyś to było stosunkowo proste. Teraz w całym mieście zauważyłem obce straże, z pewnością należące do Rimy. Nie wiem, jak bardzo pilnują zamku, tym bardziej, jeśli przebywa w nim obcy książę.
– Musi być jakiś sposób…
– Właściwie to jest jeden. Musimy dostać się na bal. Będzie tam dużo przyjezdnych. Nie sądzę, żeby w całym tym zamieszaniu ktoś zwrócił na nas uwagę. Trzeba będzie jedynie znaleźć dogodny moment, aby porozmawiać z Amelią.
– Mówiłeś, że to bal dla arystokracji. Tak po prostu nas wpuszczą? – zapytała bez przekonania.
– Tak po prostu? Nie. Liczę na to, że uda nam się zniknąć w tłumie.
